kwi 052020
 

Na jej ślad natknąłem się zupełnym przypadkiem, przeglądając przedwojenny numer „Polski Zachodniej” – gazety ukazującej się wówczas na Śląsku, której redakcja mieściła się w Katowicach. Egzemplarz z dnia 26 sierpnia 1939 roku, oprócz natłoku informacji o niemieckich prowokacjach i zbliżającej się wojnie, zawierał również artykuł znanego z upamiętniania lokalnej historii i pielęgnowania śląskich tradycji, rybnickiego werbisty ojca Emila Drobnego. Bohaterką tekstu jest Elżbieta Bilecka, współcześnie nieznana bliżej poetka, którą los na krótko, bo tylko na jeden rok, związał z ówczesną podrybnicką wsią Niedobczyce.

Rodzice nazywali ją Elii i poza aktem urodzenia, który odnalazłem w Archiwum Państwowym w Raciborzu, właściwie nigdzie nie figuruje pod imieniem Elżbieta. Przyszła na świat 23 lipca 1888 roku, jako trzecia córka Teodora Bileckiego i Ludwiki Buchwald, którzy jedenaście lat wcześniej zawarli związek małżeński w kościele parafialnym w Śremie. Ojciec Elli, pochodzący z Nieżychowa w gminie Wyrzysk na ziemi poznańskiej, był kolejarzem i to zapewne jego praca wytyczyła szlak wędrówki rodziny Bileckich. Pierwszym przystankiem na tej drodze był Racibórz, gdzie młode małżeństwo przybyło z najstarszą córką Ireną i matką Teodora Wiktorią. Oprócz wspomnianej już, przyszłej poetki, urodziła się tutaj jej starsza siostra Helena i młodszy brat Jan. Cierpienie od początku naznaczyło jej życie. Matka dziewczynki ciężko odchorowała poród, a samo dziecko urodziło się tak słabe i wątłe, że nie dawano mu większych szans na przeżycie. Z czasem ujawniły się kolejne choroby: skrzywienie kręgosłupa, które rzutowało na wadę postawy, a także problemy ze wzrokiem. We wspomnieniach Elli jest tylko jeden fragment odnoszący się do przyczyn jej choroby: „Wcześniej z żalem, dziś z wdzięcznością myślę o mojej nieco roztrzepanej niani, która dla wygody brała moje wątłe ciało na ręce, bo nie lubiła wozić mnie w wózku. Lekarz stwierdził, że było to przyczyną skrzywienia kręgosłupa i wszystkich zaburzeń mojego fizycznego rozwoju, który został zahamowany. Być może była ona tylko nieświadomym narzędziem w ręku Boga, po to by przez swoją niedbałość wytyczyć ścieżkę mojego życia? Jeśli tak było – mój Boże – okaż tej duszy bezgraniczną łaskę za każdy cierń i każdy kamień, którym ubogaciła moje życie.” Nie wiadomo czy wspomniana opiekunka rzeczywiście miała aż tak wielki wpływ na stan Elli, ale sposób w jaki wypowiada się o osobie, która tak mocno mogła naznaczyć jej życie, świadczy o jej niezwykłej wrażliwości. Tak zresztą sama siebie opisuje: nadwrażliwa, łatwo wpadająca w rozpacz, często płacząca. Naturalną pobożność rozbudziła w niej matka, opowiadająca swoim dzieciom historie biblijne. Swoją relację z ojcem najpiękniej oddała w jednym krótkim zdaniu: „Czułam jego miłość nawet wtedy, gdy mi tego nie okazywał.”

Elżbieta Bielecka

Najprawdopodobniej w 1894 roku Bileccy przeprowadzili się do Niedobczyc, gdzie ojciec otrzymał pracę w charakterze zawiadowcy stacji i zarządcy poczty. Zamieszkali na piętrze budynku stacyjnego, w którego dolnych pomieszczeniach mieściło się biuro i poczekalnia. Był to zburzony w 2017 roku dworzec na stacji w Niedobczycach (Rybniku Towarowym). Odnajdujemy go między innymi na pocztówce wydanej na przełomie XIX i XX wieku. „Baśniowa kraina to Niedobczyce, malutka mieścina ukryta głęboko w lasach, leżąca w odległości powyżej mili od najbliższego miasta Rybnika. Mieszkaliśmy zupełnie sami w małym domku na stacji. Wieś znajdowała się piętnaście minut drogi stamtąd. Chodziliśmy tam bardzo rzadko. Naprzeciwko naszego domu znajdowała się mała chatka dróżnika, w którym mieszkała rodzina z sześciorgiem dzieci. Tych czterech chłopców i dwie dziewczynki były jedynymi towarzyszami naszych zabaw. Ale i bez nich nie byliśmy samotni. Jedenastoletnia Irena, siedmioletnia Helena i ja mająca wówczas pięć lat, byłyśmy jak trójlistna kończyna. Nasze pokrewne charaktery i emocje pozwalały nam wokoło bez znudzenia cieszyć się sobą. Za domem były stajnie, szopy i zagroda w której mieszkały nasze kury i kogut, których liczba wynosiła sześćdziesiąt sztuk. Do gospodarstwa należał również wierny pies Waldman i bardzo liczna rodzina królików. Cały stłoczony tam zwierzyniec bardzo mi się podobał.”

Stacja Niedobczyce

Nie sposób sobie dziś wyobrazić, jadąc ulicą Wodzisławską i patrząc z wysokości wiaduktu na dzisiejszą stację Rybnik Towarowy i okoliczne zabudowania, że przed 120 laty rozciągały się w tym miejscu lasy, których końca nie można było dojrzeć. Jak wspaniałe wspomnienia pozostawił ten las w duszy poetki, odkrywa kolejny fragment wspomnień: „Tak jak ja kochałam ten las, tak on kochał mnie. Wydawało się, że jego pasją było wymyślanie, w jaki sposób umilić mi czas. Uszczęśliwiał mnie ogromnymi ilościami grzybów i jagód, które wędrowały do naszej kuchni i piwnicy. Jednak najpiękniejsze czary przygotowywał dla mnie w czasie Świąt Wielkanocnych i Bożego Narodzenia. O! Wielkanoc w Niedobczycach! Cała przyroda była jedną wielką pieśnią Zmartwychwstania. W odświętnych ubraniach, z ojcem i z mamą, szliśmy skrajem lasu wąską dróżką porośniętą wrzosem i mchem. A rodzice, którzy byli tak radośni i szczęśliwi tego dnia, powiedzieli nam, że mamy się rozbiec i szukać. Czyż sprawcą nie był ów dobry zając wielkanocny, którego widzieliśmy uciekającego dzień wcześniej? Czy to nie on zostawił dla nas jajka? Pobiegliśmy żwawo, aby zajrzeć w każdy dół i pod każdą jodłę. Wkrótce tu i tam dało się słyszeć radosne okrzyki, ponieważ wszędzie leżały kolorowe jajka, a nawet pomarańcze. Ja jak zwykle na początku nic nie znalazłam, pewnie dlatego, że miałam zbyt słaby wzrok. I wtedy mój kochany ojczulek wziął mnie za rękę i zaczął szukać ze mną, udając, że nie wie, gdzie są ukryte jajka. Nagle schylił się i radośnie szepnął do mnie: „Elli tam, widzisz? Piękne gniazdo na mchu.”

Po Wielkanocy 1894 roku ojciec zapisał swoje córki do szkoły w Rybniku. Prowadzona przez siostry szkoła znajdowała się w sąsiedztwie kościoła parafialnego pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej. Późniejsza poetka wspomina, że uczyło się w niej około 60 dzieci, którymi zajmowała się przełożona i trzy młode nauczycielki. „Ile musiały włożyć trudu, zajmując się trzema rocznikami naraz. Wpajanie nam wiedzy, było heroizmem, zwłaszcza, gdy dzieci były takie jak ja” – pisze z humorem. Nie znosiła rachunków, uczenia się na pamięć, męczyły ją zadania domowe. Cierpiała z powodu źle dobranych okularów, sztywnych, zaopatrzonych w stalowe szyny butów, które ją uwierały. Pisze, że czasami, gdy ubierała buty, płakała tak mocno, że rodzice pozwalali zostać jej w domu. „Kiedy pociąg z Ireną i Heleną odjeżdżał, ściągałam buty i biegłam do lasu. Byłam wtedy najszczęśliwszym dzieckiem na świecie.”

Ostatnie wspomnienie zamykające rozdział, w którym Elli wspomina czasy niedobczyckie dotyczy narodzin jej młodszej siostry Małgorzaty w lipcu 1894 roku. Dziewczynka urodziła się chora, a cierpienia, których doznawało to niewinne dziecko wywarły ogromny wpływ na duszę jej sześcioletniej siostry. „Tę siostrzyczkę, która wydawała się jednym wielkim cierpieniem, kochaliśmy wszyscy jakby była niebiańską istotą. Dni, tygodnie i miesiące leżała w zwykłej kołysce i cicho jęczała z bólu albo patrzyła anielskimi oczami w nieznaną dal. Kiedy mówiliśmy do niej, jej delikatna twarzyczka przyjmowała dziwny, uduchowiony wyraz. Wydawało się wtedy, że rozumie, co do niej mówimy. Nigdy nie zapomnę jej słodkiego ale pełnego boleści uśmiechu, kiedy wyczuwała bliskość mamy, a mama kochała to cierpiące dzieciątko świętą, niezmierzoną miłością. Jeszcze teraz widzę, jak brała to słabe dziecko na ręce i huśtając, szeptała jej po polsku: „Ty moje słodkie, biedne, ukochane dzieciątko.” Akt zgonu zmarłej w czerwcu 1895 roku jedenastomiesięcznej dziewczynki, znajduje się w archiwum w Opolu, co oznacza, że w międzyczasie rodzina Bileckich wyprowadziła się z Niedobczyc.

Przeprowadzka do Opola podyktowana była chęcią ustabilizowania życia rodziny. Liczono na lepsze zarobki ojca, ale też przed dziećmi otwierały się szersze możliwości edukacyjne. Elli pobierała naukę u Sióstr Szkolnych z Notre Dame, których szkoła mieściła się przy Małym Rynku. W Opolu powstały pierwsze poważne utwory Elli. W 1910 roku wydała tomik poetycki zatytułowany „Szlachetny, śmiały i bogobojny”, pojedyncze wiersze opublikowane zostały w antologiach poetyckich i kalendarzach. Jej krótki biogram ukazał się w Leksykonie niemieckich poetów i prozaików wydanym w Lipsku w 1913 roku, a więc wtedy, gdy poetka miała zaledwie 25 lat.

Wiosną 1918 roku Elli trafiła do szpitala w szwajcarskim miasteczku Ilanz. Nawiązała tam niezwykłą przyjaźń z benedyktynem ojcem Maurusem Carnot, sławnym podówczas kaznodzieją, ale także poetą z klasztoru w Disentis. Być może jemu należy zawdzięczać, że Elli spisała swoje wspomnienia, gdyż to właśnie benedyktyni prawie dwadzieścia lat później doprowadzili do ich druku w książce pod tytułem „Elli Bileckis Heiliger Kampf” czyli „Święta walka Elli Bilecki”.

Strona tytułowa książki „Elli Bileckis Heiliger Kampf” czyli „Święta walka Elli Bilecki”

Po półrocznym pobycie w szpitalu 27 listopada 1918 roku, a więc w wieku 30 lat, życie Elli dobiegło końca. Miesiąc wcześniej napisała wiersz, w którym pożegnała się z najbliższymi.

Niewątpliwie jej biografia oczekuje jeszcze na głębsze badania. Być może uda się odnaleźć nieznane dotąd wiersze poetki. Na rozwiązanie oczekuje też zagadka, kto jest autorem portretu Elli, który znalazł się na pierwszej stronie wspomnianej książki.

Andrzej Korsarz

Serdecznie dziękuję mojej kuzynce Hannie Jurkiewicz za pomoc przy tłumaczeniu książki.

kwi 012016
 

Zgony 1911 (1)Czasem kopiąc w archiwach można znaleźć stary dokument, który intryguje i nie daje spokoju i człowiek stara się czegoś dowiedzieć więcej, by jakoś wyjaśnić sekrety takiego kawałka papieru.  Niestety wielokrotnie się zdarza, że tajemnica pozostaje tajemnicą i nie udaje rozwiązać zagadki, która może się kryć pod zdaniami napisanymi czyjąś ręką na pożółkłej kartce.

Tak miałam i w tym przypadku, który chcę Wam opisać. Od czasu do czasu jeżdżę do Archiwum Państwowego, by sobie dokumentować dzieje rybnickich Żydów. Kanapki, mineralka, jabłuszko, aparat i heja do Raciborza. Tam, w spokoju i w miłym towarzystwie pomocnych archiwistów, przeglądam akta urzędu stanu cywilnego dla miasta Rybnika i wyłuskuję te, które dotyczą obywateli wyznania izraelickiego. W zasadzie polega to na szybkim wertowaniu byczych ksiąg i wyszukiwaniu słowa: Religion. Protestantom i katolikom z reguły nie robię zdjęć, bo nie są w moim kręgu zainteresowań. Karczycho boli, kręgi w nim trzaskają, zarazki ze starych ksiąg wchodzą w płuca, ale co tam – ma się mus w głowie i się to robi i tyle. Księga za księgą, rok za rokiem, urodzenia, małżeństwa, zgony. Czasem przy kimś się dłużej zatrzymuję, czasem zrobię mu więcej zdjęć, na ogół jednak lecę na akord. W domu dopiero jest czas na analizowanie i zastanawianie się.

Tak było i tym razem. Poprosiłam o księgę zgonów za rok 1910, potem 1911. W obu akta spisane po polsku, podpisane „w zastępstwie Weber”. WeberW tamtym okresie byliśmy miastem niemieckim, więc widać, że były przepisywane jakiś czas później.  Gdyby nie ten polski, to być może szukałabym jak zwykle tylko słowa Religion. A tak, zaczęłam czytać. No i zastanawiać się. Tu akt zgonu z psychiatryka, tu z Juliusza, tu ze szpitala brackiego. Nagle patrzę… wyznanie grekokatolickie. U nas? No, ki pieron? Czytam: 27 lutego 1911 roku Administracja lecznicy Spółki Brackiej zawiadamia pismem z dnia 25 lutego 1911 r., że górnik Iwan Wachulla, w wieku 28 lat, greko katolickiego wyznania, zamieszkały w Niedobczycach powiat Rybnik, urodzony w Jarzowie powiat Jaworów w Galicji, żonaty z Marią rodzoną Jaworzek (?), syn rolnika Wasyla Wachulla, zamieszkałego w Jarzowie i jego żony Joanny, nazwisko rodowe nieznane, zmarłej i nieznanego ostatniego zamieszkania, umarł w Rybniku w lecznicy Spółki Brackiej, dnia dwudziestego piątego lutego 1911 r., po południu o godzinie drugiej i trzy kwadranse.

Zgony 1911 (29)

widokSuche fakty. 28-letni  Iwan syn Wasyla. Górnik z tak daleka. Co go przygnało do kompletnie innego kraju jakim, w porównaniu z Galicją, były Niemcy? Zapewne praca. Jak odnalazł się w obcym dla siebie środowisku? Na pewno nie było mu łatwo. Czy przyjechał z żoną? Kto wie… Na której grubie pracował? Pojęcia nie mam. Można typować, że na Römer-Grube, skoro mieszkał w Niedobczycach. Puszczając dalej wodze fantazji można nawet przyjąć, że na naszym niedawno odnowionym Ignacym. Jeśli mieszkał  tu ze swoją Marią, to może przechadzał się z nią po śląskich polach i opowiadał jej o tym jak ciężka jest praca na dole? Czy Hanysy zapraszały po szychcie swego ukraińskiego kolegę na sznapsa? Czy chodził z nimi na piwo? A może koledzy straszyli go utopcami? Czy Skarbnik się takim dalekim przybyszem zaopiekował i czuwał nad nim, gdy ten zaiwaniał w przodku?

Na pewno miał problemy z praktykowaniem religii. Grekokatolików u nas nigdy nie było, więc i nigdy cerkwi tu nie wybudowano. Mieścina, z której pochodził Iwan właściwie nazywa się Jażów. Były (no i są) dwie wsie o tej nazwie – Jażów Nowy (Новий Яр) i Stary (Старий Яр). Bez względu na to, w którym Jażowie Iwan się urodził, to podlegał diecezji lwowskiej. Jak podaje Internet, księgi metrykalne  parafii wyznania greckokatolickiego z archidiecezji lwowskiej się zachowały, więc te jażowskie też. Jazow StarySkoro nasz ukraiński górnik urodził się w którymś Jażowie, to na pewno przed przyjazdem na Śląsk chodził się modlić do drewnianej cerkwi p.w. św. Paraskewy. Nowy Jażów to wieś, która liczy obecnie 65 mieszkańców i raczej należy przyjąć, że nie ma tam już rodziny Iwana, bo wieś chyba jest na wymarciu.  Stary Jażów jest o wiele większy, bowiem zamieszkuje go prawie 1330 obywateli. I tu Internet mi sugeruje, że tam krewni Iwana, zmarłego w Rybniku w 1911 r., mogą mieszkać. Otóż, można założyć, iż jego nazwisko po przyjeździe do nas zniemczono. I z Wachuły, bowiem uważam, że tak się nazywał, zrobiono Wachullę. „Ł” w niemieckim języku nie istniało, a w ukraińskiej mowie jest ono często słyszalne.

Roman WachulaO Wachułach w Jażowie Starym wspominają strony genealogiczne oraz… Wikipedia. Tak, tak! W Jażowie Starym urodził się w 1985 r. Roman Ihorowycz Wachuła ukraiński futsalista (cokolwiek to oznacza), reprezentant tego kraju na Mistrzostwach Europy i Świata, a nawet zawodnik jednej z polskich drużyn ekstraklasy w tej dziedzinie sportu.

Z Jażewa Starego pochodził też żołnierz 24. Brygady Zmechanizowanej, nota bene też Iwan Wachuła, zabity w walkach pod Donieckiem w 2014 r. Może ów Iwan, odcięty przez separatystów w tzw. „kotle” w pobliżu Ługańska, dostał imię po naszym Iwanie? Ponoć był bardzo lubianym skromnym starym kawalerem, mieszkającym z matką. Na jego pogrzebie była cała wieś. O pogrzebie niedobczyckiego Iwana nic nie wiemy.

Widzicie, ile można ciekawych wiadomości odkryć, analizując tylko jeden akt zgonu. Niestety, wiele rzeczy pozostanie owianych tajemnicą, jak choćby to, na co zmarł nasz Iwan, czy może uległ wypadkowi na dole? Nie wiemy gdzie został pochowany, czy na jego pogrzebie było dużo ludzi i czy pozostawił jakieś dzieci. Gdyby tak totalnie już pofantazjować, to można przyjąć, że dzieci miał, żona z nimi wróciła w swoje strony, a futsalista to jego prawnuk. Bardziej smutną wersją byłoby założenie, iż jego wnukiem był żołnierz, pochowany na cmentarzu we wsi, w której urodził się bohater mojej opowieści –  ukraiński górnik Iwan Wachuła vel Wachulla, o śmierci którego 105 lat temu poinformowała administracja Lecznicy Brackiej w Rybniku.

Aaa, nie bierzcie całej opowieści tak całkiem na serio. W końcu dziś Prima Aprilis 😉 Wszystkie trzy postacie są prawdziwe (górnik Iwan, futsalista Roman i żołnierz Iwan). Prawdziwe są również fakty z życia żołnierza i futsalisty, no i akt zgonu górnika. Reszta to bujanie w obłokach, które czasem jest potrzebne  :mrgreen:

Małgorzata Płoszaj

Fotografia drewnianej dzwonnicy przy cerkwi w Jażowie pochodzi z serwisu Narodowego Archiwum Cyfrowego, zaś zdjęcie Romana Wachuły ze strony http://futsal.sport.ua/news/130575 .

mar 242014
 

W marcu jak wkroczyli Rosjanie przeżyliśmy prawdziwy dramat. Mieszkaliśmy na Zamysłowie przy obecnej ulicy Pod Lasem. Wieczorem przyszła do nas ciotka mamy, że mamy się ewakuować gdyż w okolicy krążyły różne wieści co oni wyprawiają i jacy są okrutni wobec ludności cywilnej. Mama była już na ostatnich nogach przed porodem. W domu było nas sześcioro: mama, tata, Henryk, Marysia, Zosia i Ja. Tata postanowił, że schronimy się u jego rodziców, a naszych dziadków mieszkających w Niedobczycach. Mama zapakowała trochę jedzenia jakieś ubrania, porobiła tobołki – my z rodzeństwem mieliśmy poowijać pierzyny w koce. Tato schował porcelanę, obrączki ślubne oraz inne pamiątki pod podłogą poowijane w szmaty i siano. Rano z tobołkami w ręku, z wózkiem z dyszlem załadowanym tym co umieliśmy zabrać, ruszyliśmy do babci.

 

Widok na Niedobczyce.

Widok na Niedobczyce.

W domu babci, a w zasadzie piwnicy byli już krewni taty. Wieczorem zaczęły się strzały i huk jakby trzęsienie ziemi nastąpiło. Szyby w oknach, które były zalepione taśmą, powypadały. Okazało się potem iż niedaleko spadła bomba. Ojciec z wujkiem postanowili po pewnym czasie zobaczyć co się stało. Kiedy chcieli wyjść w drzwiach piwnicy stanęło im przed oczyma trzech żołnierzy rosyjskich którzy bardziej przypominali przedwojennych haderloków. Ojca i wujka skierowali z powrotem do nas. Pierwsze zdanie jednego z żołnierzy skierowane do babci: „Matka gdzie wódka? Kto wy?” W piwnicy ukrywała się z nami siostra taty – Wanda. Jeden z żołnierzy powiedział jej, że jeżeli z nim pójdzie dostanie zegarek i sweter. Wanda odmówiła. Rozzłoszczony Rosjanin – kompan tego oferującego Wandzie sweter, na dodatek pijany, krzyknął „Dawaj burżuj pod ścianę”. Wszyscy musieliśmy wyjść na zewnątrz, stanąć pod drzwiami stodoły i czekać na strzały skierowane w naszą stronę przez wyzwolicieli. Ciężarna mama klękła i zaczęła prosić, aby nas nie rozstrzelali. Babcia nawet powiedziała do naszego kata bierz krowę, konia – tyko nie zabijaj. Kiedy staliśmy i patrzeliśmy na płacząca mamę podjechała ciężarówka. Z ciężarówki wyszedł jakiś wyższy rangą żołnierz, może oficer, w każdym razie lepiej ubrany niż ci trzej towarzysze. Zapytał co się dzieje i zabronił strzelać w naszą stronę naszemu niedoszłemu oprawcy. Zabrał naszego kata za stodołę i po chwili usłyszeliśmy strzał – zastrzelił naszego niedoszłego oprawce. Jego ciało zostało wrzucone przez jego dwóch towarzyszy na ciężarówkę po czym odjechali.

 

Szkic z zaznaczonymi pochówkami żołnierzy Armii Czerwonej w Niedobczycach.

Szkic z zaznaczonymi pochówkami żołnierzy Armii Czerwonej w Niedobczycach.

Po trzech dniach od całego zajścia tato postanowił udać się do naszego domu, aby sprawdzić co się z nim stało. W nasz dom uderzyła bomba niszcząc cały róg domu. Na strychu ojciec zobaczył powybijane dachówki, pełno niemieckich lornetek obserwacyjnych oraz mapy. Jak się później okazało Niemcy po naszej ewakuacji zrobili sobie tam punkt obserwacyjny. Na naszej ulicy został tylko sąsiad z synem i ich krewnym aby pilnować dobytku – niestety jak się ojciec później dowiedział Rosjanie szabrujący w naszym domu uznali ich za szpiegów niemieckich przebranych po cywilnemu i rozstrzelali ich u nas w stodole na klepisku. Tato po powrocie zrelacjonował nam co zastał, opowiedział o zabitym sąsiedzie w naszej stodole. Wszyscy po wysłuchaniu opowieści ojca poszliśmy spać. Rano tato postanowił, że pójdzie do naszego domu po rzeczy, które ocalały z uderzenia bomby. Około południa babcia posłała mnie po akuszerkę mama zaczęła rodzić. Urodziła się Urszulka! W miedzy czasie przyszedł kuzyn ojca i krzyknął „Rybnik wyzwolony”. W okolicach 30 marca wróciliśmy do domu po kilkudniowych przeżyciach, aby móc odbudowywać to co uległo zniszczeniu, aby móc po 6 latach żyć w ciszy i spokoju.

 

 

Wysłuchał i spisał: Paweł