lip 142007
 
Chciałem zaprezentować artykuł Pana Jerzego Klistały, który ukazał się nakładem „Gazety Krakowskiej” z dnia 25.06.2007. Jak zwykle Pan Jerzy porusza temat smutny, zachęcający do głębokich przemyśleń.
Skorzystałem z wyjazdu na warsztaty edukacyjne do Niemiec, przygotowane przez Zarząd Główny Towarzystwa Opieki nad Oświęcimiem, któremu prezesuje Stefania Kozioł. Pani prezes, dzięki aktywności i sprawności organizacyjnej, gromadzi wokół siebie coraz liczniejsze grono zapaleńców, zaangażowanych w pracę nad czczeniem pamięci o byłych więźniach hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Wyjazd też był perfekcyjnie przygotowany.
Ze smutkiem dzielę się refleksjami z tej pielgrzymki do miejsc kaźni Polaków – Dachau, Mauthausen, Ebensee. Przekazuję je w formie listu, pozostali uczestnicy warsztatów tłamszą je w sobie.
W wymienionych miejscowościach muzea byłych obozów koncentracyjnych o takiej samej nazwie pobierają opłatę za wstęp. Nie wiadomo, czy czynią to z nadmiaru dobrobytu obywateli Austrii, czy Niemiec, ale wśród zorientowanych w tej problematyce naszych rodaków, budzi to niedowierzanie i frustrację, ponieważ w Polsce pobieranie takich opłat jest nie do pomyślenia.
Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu odwiedza rocznie około miliona osób różnej narodowości. Muzeum ma wiele problemów, a jednym z nich jest ograniczona możliwość publikowania -prac o charakterze naukowym ze względu na brak funduszy, ale wstęp do Muzeum jest bezpłatny. Tak więc z jednej strony stać nas na gest nie pobierania nawet złotówki od każdego zwiedzającego największe cmentarzysko świata, z drugiej – nie stać na wspieranie inicjatyw związanych z upamiętnianiem (w różnej formie) ofiar tego miejsca kaźni.

*    *    *

Powstają różne instytucje, które w założeniu posługują się szczytnymi frazesami o upamiętnianiu ofiar drugiej wojny światowej. Inicjatywy te firmuje autorytet wielu znanych i utytułowanych osób, ale stale polega to na „konstytuowaniu się” tych jednostek, natomiast mało czytelne są ich praktyczne działania.
Oczywiście, za tworzeniem tych „szczytnych” przedsięwzięć i instytucji, idzie liczba nowych etatów, ustala się niemały budżet, a praktyczna działalność jest skromna. Tymczasem na prężnie działający Zarząd Główny Towarzystwa Opieki nad Oświęcimiem, nie można się doprosić przyznania dwóch pełnych etatów, zabezpieczających płacę dla prezesa i sekretarza Towarzystwa. Czy ktoś pomyślał z czego ma być dokonywana opłata za telefon niezbędny w komunikacji związanej z działalnością, na oświetlenie w biurze, na wysyłanie poczty do byłych więźniów itp.?
Wraca więc ponownie kwestia rezygnacji z opłat za wstęp do muzeum, przy jednoczesnym braku zainteresowania, skąd mają pochodzić fundusze na płatności i widoczną, praktyczną działalność Towarzystwa. Chyba że obciąży się ponoszeniem kosztów tych, którzy walczyli o przetrwanie i życie w obozach koncentracyjnych, czyli byłych więźniów oraz osoby zaangażowane w ochronę pamięci o miejscach zagłady.
Jest i kolejna bulwersująca sprawa, jak instytucje wyższego szczebla włączają się w czczenie miejsc za granicą, gdzie także masowo ginęli Polacy. Nie umniejszając zaangażowania w czczenie miejsc pamięci na Wschodzie, chyba zapomniano o podobnych miejscach, położonych na terenie Czech, Niemiec, Austrii.

*    *    *

Ośmielam się poddać w wątpliwość, czy Ministerstwo Spraw Zagranicznych słyszało o takiej miejscowości jak Ebensee w Austrii, gdzie mieścił się jeden z podobozów Mauthausen.
Moja wątpliwość wynika stąd, że były więzień Ebensee a wcześniej Auschwitz i Mauthausen – Władysław Żuk, po wyzwoleniu Ebensee, nie mając nikogo z rodziny w Polsce, osiadł tam na stałe, założył rodzinę i opiekuje się inicjatywy i na swój koszt miejscem, w którym tak ginęli jego koledzy więźniowie. Pozostaje w tym przedsięwzięciu sam i musi dosłownie żebrać u polskich władz o jakąkolwiek pomoc – udzielaną zresztą bardzo niechętnie.
Może przemówi do kogoś taki oto fragment książki byłego więźnia Ebensee – Michała Rusinka „Z barykady w dolinę głodu”. W swoich wspomnieniach Rusinek pisze: „kilka trupów przyniesionych do pieca miało wydarte serca”. Nieco dalej, jest kolejne, jakże makabryczne zdanie: „A dnia 24 kwietnia i akurat na 24 bloku, dziesięć metrów na przeciw naszego baraku, przyłapuję dwóch ludzi jedzących ciepłe jeszcze krwawe pośladki”.
Można by zakończyć tak makabrycznymi zdaniami niniejszy list, ale nadal i głośno pytam – jaka musi być znieczulica u osób odpowiedzialnych za pamięć o ludziach, którzy przechodzili takie piekło – by tak opieszale zajmować się problematyką pamięci o byłych obozach koncentracyjnych, by nie angażować się w pomoc takim opiekunom, jakim jest np. w Ebensee Władysław Żuk, mający dziś 88 lat.
Dodam jeszcze, że w byłym obozie koncentracyjnym w Mauthausen, w którym zginęło tak wielu Polaków, film o historii tego obozu wyświetlany jest w wersjach: włoskiej, francuskiej, angielskiej i niemieckiej. Nie ma tłumaczenia na język polski. Brak jest również w muzeum Mauthausen książek o martyrologii Polaków w tym obozie.
Jak reagują na to nasze przedstawicielstwa zagraniczne i owe wyżej wspomniane instytucje, powołane do zadbania o obsługę tych miejsc i pomocy pielgrzymom z Polski?

 

O podróży Pana Jerzego można przeczytać tutaj: https://zapomniany.rybnik.pl/wyprawa-niemiec-austrii/

 Zamieszczone przez o 00:00
lip 112007
 

Wśród bezmiaru zbrodni hitlerowskich szczególnie tragiczne w swej wymowie są zbrodnie dokonane na dzieciach i młodzieży, które ginęły również w ośrodkach masowej zagłady. Wśród tych ostatnich szczególną rolę odegrał obóz Auschwitz-Birkenau, będący połączeniem obozu koncentracyjnego i ośrodka masowej zagłady.
Trudno ustalić liczbę osadzonych dzieci w obozach. Na podstawie częściowo zachowanych dokumentów  (głownie imiennych list transportowych oraz obliczeń szacunkowych) stwierdzono, że wśród co najmniej 1,3 mln ludzi wywiezionych do oświęcimskiego obozu było około 234 tyś. dzieci i młodzieży. W tej liczbie zawiera się 216 tyś. żydów, ponad 11 tyś. Cyganów, pozostali to Polacy, Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie i inni.

Młodociani uczestnicy marszu śmierci pół roku po wojnie.

Młodociani uczestnicy marszu śmierci pół roku po wojnie.

18 stycznia 1945 roku rozpoczęto ewakuację więźniów i więźniarek z KL Auschwitz i jego podobozów. O świcie wyprowadzono kobiety z obozu żeńskiego w Brzezince  wraz z dziewczynkami i młodszymi chłopcami. Po południu opuścili obóz BIId w Brzezince mężczyźni oraz około 100 chłopców żydowskich z powstania warszawskiego.
O 1 w nocy opuścił obóz  macierzysty i Brzezinkę ostatni duży transport więźniów, w którym byli także chłopcy narodowości polskiej.
Rozpoczął się marsz w nieznane, morderczy dla dorosłych więźniów, a cóż dopiero dla kilkunastoletnich dzieci. 14- letni wówczas Lech Szawłowski wspomina: „Szliśmy razem z dorosłymi nieustannie podbiegając, gdyż czoło pochodu posuwało się dość szybko. Cały czas przytupywaliśmy, aby rozgrzać skostniałe stopy. Ja na nogach miałem płócienne kamasze na gumie, zupełnie przemoczone od śniegu. Później w marszu trzymaliśmy się pod ramiona, wiedzieliśmy przecież, czym grozi zostanie w tyle. Jeden z moich starszych kolegów przeżył tragedię, ponieważ jego ojciec już nie miał siły iść dalej. Przez dłuższy czas wlekliśmy go na zmianę. W końcu nie pozwolił prowadzić się dalej i pozostał na drodze. Coraz częściej słychać było na końcu pochodu serie karabinowe. Rano marsz trwał nadal. Do dziś mam w oczach wstrząsający widok leżącego w poprzek szosy ciała kobiety z roztrzaskaną czaszką. Musieliśmy je przeskakiwać, a samochody wojskowe przejeżdżały po nim. Gdy na krótkim postoju otworzyłem puszkę zamarzniętej konserwy i usiłowałem się posilić, już pierwszy kęs utkwił mi w gardle. Nie mogłem nic przełknąć. Podarowałem więc to mięso bardziej głodnym ode mnie kolegom. Później trochę żałowałem tego pochopnego kroku.
Po całodziennym marszu, wieczorem wpędzono nas do wielkiej stodoły, gdzie śmiertelnie zmęczeni zasnęliśmy kamiennym snem. Jeszcze było ciemno, gdy zerwano nas w dalszą drogę. Miałem wielkie kłopoty z wciągnięciem na nogi przemarzniętych kamaszy. Kosztowało mnie to wiele wysiłku”.

Lech Szawłowski

Lech Szawłowski

Leszek Zienc, urodzony w 1931 roku, tak opisał realia marszu więźniów z Oświęcimia do Wodzisławia: „Na trasie widziałem po obu stronach drogi leżące trupy więźniarek, które wymaszerowały z obozu przed naszą kolumną. Dokładnie już dziś nie pamiętam, przez jakie miejscowości oprócz Pszczyny, Żor i Wodzisławia przechodziliśmy, gdzie był nocny postój. Dość często słyszałem pojedyncze strzały karabinowe i widząc leżące trupy więźniów, byłem przekonany, że esesmani rozstrzeliwują tych więźniów, którzy nie nadążają za innymi. Ja sam kilkakrotnie prawie że nie mogłem już iść dalej z wycieńczenia i tylko dzięki kolegom, którzy mnie podtrzymywali, doszedłem aż do Wodzisławia”.

Leszek Zienc

Leszek Zienc

Tadeusz Kułagowski  (rocznik 1929) przekazał takie wspomnienia:
„Minęła długa noc. Szeregi w kolumnie przerzedziły się. Zginęło dużo więźniów  z głodu i wyczerpania. Było coraz gorzej. Więźniowie padali jak muchy. Zbliżała się trzecia noc. Z głównej trasy marszu poprowadzono nas około jednego kilometra do małego miasteczka, na teren majątku. Tam przebywaliśmy całą noc. Naszym marzeniem było coś zjeść i trochę się przespać. Wchodziliśmy, gdzie się dało, byleby trochę odpocząć. Znaleźliśmy też trochę brukwi, która została zjedzona. Był to przysmak. Cały teren majątku był obstawiony przez esesmanów. Z tego powodu oraz braku sił o ucieczce nie było mowy. Nazwy tej miejscowości nie pamiętam, ale tam po przebraniu jedna rodzina wraz ze swoim dzieckiem wywiozła na sankach za bramę naszego kolegę. Serce o mało nie pękło mi z żalu, że on jest już na wolności, a my nie wiemy, co będzie dalej. Przecież chcieliśmy żyć. Co się stało z tym chłopcem dalej, nie wiem. Rano esesmani zrobili zbiórkę pozostałych przy życiu więźniów i wyprowadzili nas w dalszą drogę. Ci, którzy się ukryli w majątku i zostali znalezieni podczas rewizji, zginęli zastrzeleni na miejscu. Do Wodzisławia doszliśmy po południu. Wprowadzili nas na bocznicę, dali po kawałku chleba i załadowali do odkrytych węglarek po 100 osób”.

Więzień Jan Kupiec, który wyszedł z obozu ostatnim męskim transportem razem z chłopcami w wieku od sześciu do dwunastu lat, tak wspomina tę podróż: „W Wodzisławiu załadowano nas do otwartych wagonów, całych z żelaza, co jeszcze potęgowało zimno. Wszystkie dzieci wraz z nami trzema, znalazły się w jednym wagonie. Wyłożyliśmy więc go kocami, jakie mieliśmy ze sobą. Dzieci położyły się na nich, a my okryliśmy je resztą koców, żeby było im trochę cieplej. I tak z różnymi po drodze przygodami z całym transportem, gdzieś około 29 stycznia 1945 roku, dotarliśmy do osławionego Mauthausen w Austrii”.
Podczas przemarszu 63-kilometrową trasą Oświęcim-Pszczyna-Jastrzębie Zdrój-Wodzisław oraz drogą alternatywną wiodącą z Pszczyny przez Żory również do Wodzisławia zginęło co najmniej 450 osób. Wśród nich były również dzieci w bliżej nie znanej liczbie. Np. w Ćwiklicach zastrzelono 13-letniego chłopca i 15-letnią dziewczynkę. O innej tragedii na trasie przypomina Eulalia Kurdej z Warszawy, która w styczniu 1945 roku miała 15 lat: „Tołstoj jedną ze swoich książek zatytułował „Droga przez mękę”. Nasza męka stokroć gorsza. Osłabłe dzieci i więźniarki czyniły wszystko, aby tylko iść naprzód, byle nie zostać w tyle. Z tyłu kolumny szedł esesman, który rozstrzeliwał niezdolnych do marszu. Szła z nami 12-letnia koleżanka Krysia, której nazwiska nie pamiętam. Jej matka umarła w obozie oświęcimskim. Krysia opadała z sił, właściwie nie szła, prowadziłyśmy ją między sobą. Prosiła, abyśmy ją zostawiły. W końcu esesman, idący obok nas, kazał jej zostać. Odczekał chwilę i kiedy się oddaliłyśmy, zastrzelił ją”.

Dziś świadectwem zbrodni dokonywanych na więźniach są liczne zbiorowe mogiły. Jedna z nich znajduje się na cmentarzu św. Krzyża w Pszczynie. W 1965 roku skomasowano trzy istniejące tam wówczas groby oświęcimiaków w jeden. Członkami ekipy przeprowadzających akcję oraz jej świadkami wstrząsnął widok wydobytych szczątków dziewczynki. W pobliżu jej twarzy znajdował się blaszany kubek, który dziecko zaciskało w dłoniach. W tej samej pozycji złożono je do nowego grobu. W Porębie była też siedmioletnia więźniarka Hania Wróblewska z Warszawy, urodzona 20 Października 1938 roku.
Pozbawiono jej wolności wraz z matką i babcią w czasie powstania warszawskiego. Matkę i babcię wysłano do obozu w Majdanku, a Hania wraz z nieletnim bratem, pod opiekę przygodnie poznanej kobiety, znalazła się w Oświęcimiu. Chłopca umieszczono w obozie męskim, dziewczynka trafiła wraz z opiekunką do Brzezinki. Gdy kobieta ta zmarła, Hanią zaopiekowały się współwięźniarki: lekarka dr Irena Białowa oraz Maria Kaczorowska, Janina Komenda i Helena Włodarska, która w swoich wspomnieniach napisała:
„Dziewczynkę trzeba było ukrywać, bo dzieci ulokowano w osobnym bloku. Ale wtedy Niemcy myśleli już o własnej skórze i rygory obozowe trochę zelżały. Zdołałyśmy Haneczkę nie tylko przechować, ale i przewieźć w dwukołowym wózku przez bramę, gdy rozpoczęła się ewakuacja. W Porębie zajęła się dziewczynką Małgosia Gładko. Wykąpała ją, nakarmiła, obiecując zająć się nią do czasu zgłoszenia się kogoś z rodziny. Powiedziała, że jeśli to nie nastąpi, przyjmie dziecko za swoje. Po wojnie dowiedziałam się, że ojciec Haneczki wrócił z oflagu i zabrał ją. Nie wiem tylko, czy chłopiec zdołał się uratować”.

Dla wielu więźniów droga z KL Auschwitz-Birkenau była ostatnią drogą w życiu, ale tysiące wywieziono do innych obozów koncentracyjnych i ich filii. Nieliczni doczekali w nich wyzwolenia przez oddziały radzieckie i aliantów zachodnich. Np. około 60 polskich chłopów wywiezionych do Mauthausen, po oswobodzeniu przez Amerykanów dostała się do obozu polskiego w Ratyzbonie (Regensburg). Jednym z nich był Krzysztof Kolberg, który powodu wyczerpania i choroby trafił do szpitala. Tam zmarł, spoczął na miejscowym cmentarzu. Natomiast gdy mały Leszek Zienc dowiedział się od kolegów, że poszukują go rodzice, od razu zdecydował się wracać do Warszawy i sam wyruszył w drogę. Przyłączywszy się do napotkanego transportu repatriantów, po pięciu dniach przybył do Warszawy, wprost pod wskazany prze radio adres, gdzie oczekiwali go stęsknieni rodzice. Również inni małoletni więźniowie oświęcimscy, pognani na dalekie trasy, w zdecydowanej większości powrócili do kraju i przyłączyli się do podnoszenia go z wojennych ruin.

 

Autor:  Valjean

lip 072007
 

Jakiś czas temu opublikowaliśmy artykuł: … znalazłam się w lagrze bo się zakochałam.

Autor niniejszego opracowania, nie może jednak pozostawić czytelnika z niedomówieniami o… ojcu dziecka Bronisławy i dalszych Jej losach.

Otóż, ojcem Ryszarda był ów dezerter z wojska Alojzy Machulik.

Urodzony 27.06.1919 r. w Jankowicach k.Rybnika, syn Konstantyna i Marii, mieszkaniec Chwałowic k.Rybnika. Po ukończeniu szkoły powszechnej – do dwudziestego roku życia nie mógł znaleźć pracy. 25.11.1939 r. wysłany przez Arbeitsamt na roboty przymusowe do Niemiec – pracował w kopalni węgla brunatnego. 18.4.1943 r. powołany do wojska niemieckiego (Werhmacht), jednostka stacjonowała w Bëmish Leipa (obecnie Czeskiej Lipie – Czechy). Zdezerterował z wojska i przez jakiś czas ukrywał się dzięki pomocy Bronisławy Winnickiej, dziewczyny wysłanej z Polski na roboty przymusowe – w miejscu stacjonowania jego jednostki wojskowej.
Alojzy Machulik

Alojzy Machulik

Po aresztowaniu Bronisławy przyjechał do Rybnika, gdzie za dezercję z wojska został aresztowany 22.11.1943 r. przez Gestapo w Rybniku, a doraźny sąd specjalny skazał go na karę śmieci. Wyrok miał być wykonany przez powieszenie w egzekucji publicznej w Jankowicach. Upomniał się jednak o niego Werhmacht – jako o żołnierza, więc przekazany został do więzienia w Dreźnie, gdzie wojskowy sąd polowy orzekł karę trzech miesięcy ciężkiego więzienia. Odesłano go do więzienia w Meiszen nad rzeką Elbą. Po trzech miesiącach, wysłany został z jednostką wojskową do Grecji, następnie do Albanii, do Bułgarii i do Jugosławii – gdzie zastało go zakończenie wojny. Po miesięcznym pobycie w obozie dla niemieckich żołnierzy, przedostał się do Włoch i 18.06.1945 r. wstąpił do armii gen. Andersa, a do kraju – do Jankowic powrócił 6.12.1945 r. Od stycznia 1946 r. podjął pracę jako górnik w kop. „Chwałowice”. Oczywiście po wojnie tak on jak i Bronisława czynili starania o nawiązanie  kontaktu. Z chwilą zaś odnalezienia się, zawarli związek małżeński (3.03.1946 r.) i zamieszkali w Chwałowicach k.Rybnika. Od 18.02.1953 r. podjął pracę w Gminnej Spółdzielni w Jankowicach, od 31.12.1954 r. ponownie pracował w kop. „Chwałowice”. W czerwcu 1962 r. uległ wypadkowi, po okresie leczenia wykonywał pracę jako instruktor szkoły górniczej – gdzie pracował do przejścia na emeryturę w 1974 r.
Dodam na zakończenie, że ta bez wątpliwie szczęśliwa para małżonków, miała jeszcze piątkę dzieci – urodzonych już w innych warunkach bytu.
Alojzy Machulik

Alojzy Machulik

Ryszard Machulik

Ryszard Machulik

Państwo Machulikowie

Państwo Machulikowie

Jerzy Klistała