sie 222013
 

W książce „Koszmary z hitlerowskich polenlagrów, więzień i konzentrationslagrów w latach 1939 – 1945”, do dosyć uproszczonego biogramu o byłym więźniu Leonie Foksińskim, dołączyłem istotny dla mnie szczegół marszu ewakuacyjnego więźniów w styczniu 1945 r. z Gliwic przez Rybnik. Zagadnienie to zostało także dosyć dokładne opisane przez Jana Delowicza w książce „Śladami krwi”, lecz właśnie Leon Foksiński brał bezpośredni udział w owym marszu – opowiedział mi o tych wydarzeniach jako świadek tamtego bestialstwa hitlerowskich oprawców.

 

Otóż, z więzienia w Gliwicach, gdzie doprowadzono część więźniów z transportu ewakuacyjnego z KL Auschwitz – Birkenau, załadowano więźniów do towarowych wagonów kolejowych i przewieziono z Gliwic do stacji Rzędówka, a tam na bocznicy kolejowej pociąg ten był przetrzymany był całą noc z dnia 22 na 23 stycznia 1945 r. Rano, 23 – go stycznia, po „wyładowaniu” więźniów z wagonów – przy akompaniamencie przekleństw, ordynarnych wyzwisk, kopniaków i uderzeń drewnianymi dragami lub czym popadło, na polecenie konwojentów uformowano szeregi po pięć więźniów w rzędzie i pochód ten ruszył poprzez wioskę Kamień w stronę Rybnika. W okolicach miejscowości Dębicze, na dużej przyleśnej polanie konwojujący więźniów esesmani utworzyli coś w rodzaj półkola i wydawszy polecenie rozwiązania szeregów, tak chaotycznie rozproszonym kazali biec w owo półkole pod pretekstem, że w lesie są partyzanci i będą do więźniów strzelać. Następnie, to konwojenci rozpoczęli strzelaninę do biegnących z broni maszynowej, więc skutki dla więźniów były makabryczne. Polana pokryła się setkami ciał w pasiakach, a po jakimś czasie i zaprzestaniu strzelaniny, esesmani przeprowadzili przegląd – sprawdzanie efektów swoich zbrodniczych dokonań. Podchodzili więc do leżących bezwładnie ciał i kopniakiem w twarz sprawdzali czy śmierć więźnia jest faktyczna a nie pozorowana, a dających oznaki życia dobijano pojedynczymi strzałami. Po tym masowym morderstwie w okolicach Kamienia, konwojenci ponownie uformowali z pozostałych przy życiu więźniów kolumny i kontynuowano marsz – poprowadzono ich do szosy Rybnik – Katowice – w kierunku Paruszowca (przedmieścia Rybnika), a stamtąd – 5 km leśną drogą obok rzeki Ruda przez Wielopole na teren sportowo – rekreacyjny, znajdujący się na północnych peryferiach Rybnika.

Przez cały czas, posuwającej się kolumnie towarzyszyły głośne przekleństwa konwojentów i strzały do skrajnie wyczerpanych więźniów – nie mających sił by iść dalej. W ten sposób zakrwawione zwłoki leżały wzdłuż trasy przemarszu – w przydrożnych rowach i pod drzewami. Na trasie ewakuacyjnej wiodącej przez Paruszowiec zebrano co najmniej 21 zwłok więźniów i pochowano je na cmentarzu Zakładu Umysłowo Chorych w Rybniku. Na teren noclegu w Rybniku, więźniowie przybyli o zmierzchu. Krańcowo wyczerpanych z głodu i zimna (według Foksińskiego był około 20 stopniowy mróz) więźniów wpędzono częściowo do sali restauracyjnej przy stadionie sportowym „Ruda”. Większość tego transportu nocowała na płycie stadionu pod gołym niebem, w szatniach, albo pod dachem trybuny, nakrywając się szmatami będącymi kiedyś kocami. W czasie noclegu na stadionie, konwojenci strzelali do skulonych i marznących więźniów, próbujących ogrzać się przez przytulanie się jednego do drugiego. Przez całą noc, słychać więc było strzały dochodzące z miejsca noclegu. Około 300 osób stłoczono w drewnianych szopach przystani wioślarskiej znajdującej się przy stawie – kąpielisku „Ruda”. Szopa zbita była dosyć prymitywnie z desek, które pod wpływem słońca i wyschnięciu utworzyły dosyć wielkie szpary na stykach jednej deski z drugą. Przez owe szpary mróz „wdzierał” się bez przeszkód do wewnątrz szopy, więc stłoczeni w niej więźniowie nie mieli szans na przeżycie – zamarzli w ciągu nocy. Według esencjonalnego opisu Jana Delowicza, kilkunastu więźniów mimo czujnej uwagi konwojentów, zdołało zbiec w lasy paruszowskie i znaleźć schronienie u Polaków zamieszkujących okoliczne miejscowości.

[…] Między innymi Franciszek Baron i Roman Pierchała z Rybnika wspólnie uratowali 2 więźniów, którzy ukryli się w lesie. Byli to polscy Żydzi, a jeden z nich pochodził z Łodzi. Nocą do okna domu Katarzyny i Józefa Fyrgutów w Kamieniu zapukał więzień, który – gdy wpuszczono go do środka – powiedział, że uciekł z Rybnika. Ukryto go w słomie na strychu obory. Nazywał się Karl Grün i był wiedeńczykiem. Tej samej nocy, około 23: 00, również Stanisława i Jan Zychowie, mieszkańcy przysiółka Młyny, usłyszeli stukanie w okno. Gdy otworzyli drzwi wejściowe, do wnętrza budynku weszło trzech mężczyzn w pasiakach. Byli to ojciec i jego dwaj synowie. Więzień ten powiedział w języku polskim, że uciekli z Rybnika. Gdy ogrzali się i zaspokoili głód, Jan Zych jeszcze tej samej nocy zaprowadził ich do stodoły w folwarku „Spendlowiec”, gdzie pracował, a już wcześniej ukryto więźniów zbiegłych podczas strzelaniny w lesie. Do domu Gertrudy Brzeziny w Kamieniu na Świerkach dotarł rano więzień ubrany w pasiak. Od niego (mówił po polsku) Gertruda oraz jej córki Marta i Elżbieta dowiedziały się, że uciekł z Rybnika. Zjadłszy podany mu posiłek, opuścił dom Brzezinów […]. O godzinie 6: 00 dnia 23 stycznia, nastąpił wymarsz kolumny z Rybnika. Najgorszy w skutkach była noc więźniów umieszczonych w owej szopie przystani wioślarskiej. Znajdowały się tam same zamarznięte szkielety ludzkie – w pozycji stojącej, jeden przy drugim. Kilkudziesięciu innych więźniów którzy z osłabienia i zimna nie mogli iść dalej, esesmani zamordowali przy ul. Gliwickiej – na mostku rzeczki Młynówki do której następnie zrzucili zwłoki. Niektóre z ofiar dawały jeszcze oznaki życia. Nie było jednak szans na uratowanie się, gdyż przydusiły je następne zrzucane do wody ciała pomordowanych. Kilka zwłok przyprószonych śniegiem leżało wzdłuż płotu na wysokości stadionu, ale po jego zewnętrznej stronie.Jest w książce Jana Delowicza i inny bardzo ważny opis dotyczący znanych w Rybniku gestapowców Sopali i Mainki:

[…] 23 stycznia, pomiędzy godziną 16: 00 a 17: 00, do sali restauracji „Wypoczynek” na Rudzie dwaj umundurowani gestapowcy, Georg Mainka i Sopalla, przyprowadzili około 35 więźniów, zbiegłych w czasie strzelaniny na terenie przysiółka Młyny. Przyszli oni pieszo z Kamienia przez Paruszowiec, a stamtąd obecną ul. Wyzwolenia i ul. Gliwicką dotarli do restauracji. Więźniów tych ustawiono przed północną ścianą szczytową (od strony Wielopola). Potem Mainka dwom więźniom dał polecenie wyjścia na zewnątrz. Tam na skarpie, w prawo od schodów prowadzących z tej sali na ul. Gliwicką, kazał im położyć się na brzuchu, głową do ul. Gliwickiej. Następnie dwa razy strzelił. Obaj zabici zostali strzałami w kark. Sopalla zaś w tym czasie pilnował w sali pozostałych więźniów.

Dokonawszy egzekucji, Mainka wrócił do sali i zawołał: „Zu zwei! ” Na zewnątrz wyszła kolejna dwójka więźniów, których zastrzelił w ten sam sposób jak poprzednich. Gdy już zamordował 8 więźniów, reszta nie chciała wychodzić z sali, wiedząc, co ich czeka. W odpowiedzi na odmowę Mainka otworzył do nich ogień z pistoletu maszynowego. Wszyscy więźniowie padli na podłogę, a na ścianie pełno było otworów po kulach karabinowych. Wybite również zostały szyby w oknach. Po tej masakrze Mainka wyszedł bez słowa z sali na zewnątrz, ku zwłokom wcześniej zastrzelonych 8 więźniów. Po chwili padł strzał. Przed budynkiem restauracji, obok zwłok więźniów, leżał na plecach ich morderca i całe usta miał zakrwawione. Był martwy, a w zaciśniętej dłoni trzymał pistolet, który zabrał mu gestapowiec Sopalla. Potem sprawdzał on, który z więźniów jeszcze żyje. Każdego, który zdradzał oznaki życia, dobijał strzałem w czoło. W ten sposób Sopalla zamordował 8 żyjących jeszcze więźniów, którym wcześniej udało się uniknąć śmiertelnej kuli, oraz dobił kilku rannych, którzy jęczeli z bólu. Z rozbitych czaszek mózg spływał na podłogę. Wszyscy byli młodzi; wiekiem nie przekraczali 40 lat. (Po wojnie na podłodze owej sali, na pół zburzonej w wyniku działań frontowych, znajdowały się ciemne plamy zakrzepłej krwi, około 1 m. średnicy). Po dokonaniu tej zbrodni gestapowiec opuścił salę. Zwłoki drugiego Niemca zaś pozostały w miejscu jego śmierci. Po upływie dwóch godzin, około 18: 00, jeden z leżących w sali więźniów zaczął głośno jęczeć. Był polskim Żydem. W tym momencie do sali weszło 2 innych gestapowców, z których jeden zastrzelił jęczącego. Przyprowadzili też oni kolejnych 6 więźniów. Wszyscy byli młodzi, mieli około 30 lat. Gdy weszli do sali, kazano im stanąć w szeregu pod ścianą, naprzeciw drzwi wejściowych, w odległości pół metra jeden od drugiego. Potem obaj zaczęli wyjmować pistolety z kabur. Wtedy więźniowie, zdając sobie sprawę z tego, co ich czeka, zaczęli prosić hitlerowców w języku polskim, aby darowali im życie, gdyż mają rodziny, dzieci. Niemcy jednak nie okazali litości i wszystkich zamordowali strzałami w czoło. Potem odeszli w stronę miasta. W tym samym dniu widziano również, jak jeden z gestapowców ścigał przed stadionem więźnia biegnącego od centrum Rybnika. Umundurowany był na czarno i na głowie miał czapkę polową z daszkiem. Przed nim zaś, w odległości około 100 m, uciekał 18 – letni chłopak. Zmierzał on w kierunku nie zamarzniętych stawów na Rudzie. Gdy dotarł do jednego z nich, bez zastanowienia wszedł do wody (drugi od ul. Gliwickiej). Chciał wpław przedostać się na drugą stronę, gdzie był las, a w nim ocalenie. Wcześniej jednak na brzeg stawu przybiegł gestapowiec, który natychmiast zaczął doń strzelać i po kilku strzałach trafił go w plecy. Więzień pogrążył się w wodzie i już się nie wynurzył. Gestapowiec jeszcze przez chwilę stał na brzegu, a potem zawrócił w stronę miasta. Nazajutrz, krótko przed południem, przed siedzibę gestapo w Rybniku zajechał wojskowy samochód ciężarowy w kolorze zielonym, cały kryty blachą. Gdy kierowca zameldował swój przyjazd, pijani gestapowcy wyszli z budynku i otworzyli tylne drzwi samochodu. Na podłodze leżało ciało Georga Mainki. Obejrzawszy zwłoki, wrócili do budynku, a samochód odjechał w nieznanym kierunku. […]

[…] Po wyzwoleniu, na stadionie w Rybniku, który był jednym z miejsc noclegu więźniów, odbyła się msza żałobna w ich intencji. Wzięli w niej tłumnie udział miejscowi i okoliczni mieszkańcy. Mszę celebrował ks. Maksymilian Goszyc. Po mszy wszyscy udali się na cmentarz Zakładu Umysłowo Chorych. Tam nastąpiło uroczyste odsłonięcie pomnika. Na zbiorowej mogile ustawiono drewniany krzyż, a harcerze z rybnickiego Hufca złożyli przyrzeczenie. Spoczywają na wieki, na wiecznie polskiej ziemi rybnickiej. A było ich 385, ludzi miłujących życie i swobodę, a których zamordowali w Rybniku zbrodniarze, dla których śmierć i mord były rzemiosłem, przed którym pochodnie Nerona stanowią drobne barbarzyństwo. Pamięci ich społeczeństwo Rybnika ofiarowało pomnik – dokument hitlerowskiego ludobójstwa i dowód wspaniałej ofiary, złożonej przez byłych więźniów politycznych na ołtarzu Ojczyzny. […]. Po masowych morderstwach więźniów w Rybniku, kolumna ewakuacyjna ruszyła dalej – w kierunku Raciborza, a stamtąd przez Głubczyce, Prudnik do Głuchołaz.

Powołam się kolejny raz na relację Leona Foksińskiego znajdującego się w tej kolumnie ewakuacyjnej:

[…] „28 stycznia doszliśmy w okolice Głuchołaz. Tam zaprowadzono nas do jakiegoś dworu, gdzie spędziliśmy noc w stodole. Było nas już wtedy bardzo mało, ok. 600 osób. ”

[…] „W ciągu 10 dni transportu ewakuacyjnego zaledwie 4 razy podano nam posiłek – i to tylko same kartofle. Nie dostaliśmy jednak niczego do picia, więc pragnienie zaspakajaliśmy śniegiem”.

Z Głuchołaz, „oświęcimski” transport „przez Rzędówkę” rozdzielał się w taki sposób, że część więźniów prowadzono dalszą drogą przez Świdnicę, Strzegom do KL Gross – Rosen, natomiast druga grupa skierowana została w kierunku zachodnim – do Wałbrzycha. Niewiele więźniów przeżyło ów transport – poza tymi, którym jak Leonowi Foksińskiemu udało się z tego transportu szczęśliwie uciec. Odsyłam jednak zainteresowanego czytelnika do książki Jana Delowicza „ŚLADAMI KRWI”, gdzie bardzo szczegółowo opisane są poszczególne fragmenty marszu oraz zeznania świadków o tej tragedii – spowodowanej przez złoczyńców z pod znaku „SS”.

Jerzy Klistała