paź 272013
 

Fragmenty wywiadu z Dawidem Danielskim (obecnie Dawidem Danieli) przeprowadzonego kilka lat temu w Izraelu. Wywiad na język polski przetłumaczył i przesłał mi Nahum Manor, jeden z ocalałych z „Listy Schindlera” – wieloletni przyjaciel Dawida.
Dawid Danielski (ur.1932 r.) mieszkał przed wojną w Rybniku w rodzinie żydowskiej. Jego rodzice zginęli w obozie Auschwitz-Birkenau, a on sam przeżył wojnę dzięki śląskiej rodzinie Kapiców.

O niesamowitym życiu Dawida dowiedziałam się pod koniec sierpnia tego roku i z ręką na sercu przyznaję, iż jest to chyba najbardziej przejmująca i ciekawa historia z wszystkich, z którymi się dotychczas spotkałam. Przez ten krótki okres znajomości miałam przyjemność rozmawiać z Dawidem wiele razy na skyp’ie. To niezwykły człowiek. Wierzę, że uda mi się go nakłonić, by jeszcze raz przyjechał do Rybnika – do miasta, które na wiele lat wyparł z pamięci, ale którego nazwa teraz powoduje, że wilgotnieją mu oczy.

Mam nadzieję, że historia ocalenia żydowskiego chłopca w Rybniku Państwa zaciekawi.

Małgorzata Płoszaj

__________________________________________________

• Z punktu widzenia Dawida, rocznik 1932, wojna rozpoczęła się rankiem w dniu, w którym był gotowy iść do szkoły w Rybniku w Polsce, gdzie zamieszkiwał z rodzicami. Rok później cała rodzina musiała opuścić mieszkanie i przenieść się do jednego pokoju z kuchenką w innej dzielnicy. Dawid uczył się w domu za pomocą matki, bo żydowskie dzieci nie chodziły więcej do szkoły, jakkolwiek w owym czasie nie dokuczano im jeszcze. Ojciec posiadał cukiernię, aż nadeszła chwila, że nadesłano mu “Treuhandera” (komisarza), a on sam zamienił się w jednego z pracowników. Sytuacja pogorszyła się znacznie i rodzice zaczęli sprzedawać różne przedmioty domowe, ażeby mieć na życie. Ojciec dowiedział się, że ma się odbyć akcja przeciwko Żydom.

Miałem około 9 lat. Rodzice dali mi pieniądze i posłali pociągiem z Rybnika w góry, do uzdrowiska, w którym spędzaliśmy wakacje. Spędziłem tam trzy tygodnie, aż miejscowy, u którego przebywałem kazał mi jechać do domu. Wróciłem i nie zastałem nikogo…Mieszkanie było zamknięte i zapieczętowane przez gestapo. Więcej nie widziałem moich rodziców.
Podczas naszego pobytu w nowej dzielnicy (przy ul. Zebrzydowickiej), matka zaprzyjaźniła się bardzo z pewną polską kobietą o nazwisku Marta Kapica. To była jedyna rodzina, którą tam znałem. Poszedłem do nich i zapytałem, czy wiedza coś o moich rodzicach…Oni powiedzieli, że wzięto wszystkich Żydów w nieznanym kierunku. W naszym mieście nie było getta. Wszyscy miejscowi Żydzi zostali wywiezieni i nie wrócili więcej.

Dawid

Dawid w czasie wojny

• Co czuje dziecko powracające do domu i znajduje zapieczętowane mieszkanie bez rodziców? Co ono rozumie? Przecież nawet i dorośli, posiadający wiedzę i doświadczenie, nie zrozumieli i nie wiedzieli, co począć.

Nie wpadłem w panikę. Poszedłem do rodziny Kapica i zapytałem, a oni mi odpowiedzieli. Pani Kapica zaproponowała mi bym pozostał u nich, aż się sprawa wyjaśni. Oni byli bardzo prostymi ludźmi. Zrozumiałem to dopiero w czasie późniejszym. Pani domu była kobietą inteligentną i bardziej wykształconą; uczyła się po niemiecku przed zamążpójściem. Pan domu był człowiekiem prostym. Wyobrażam sobie, że nie dostali żadnych pieniędzy od moich rodziców z góry na taki wypadek, bo rodzice nie mieli pieniędzy.

• Jakby nie było, oni się narażali?

Owszem, oni się bardzo narażali, ale dopiero po długim czasie to zrozumiałem. Byłem w takiej sytuacji, że niczego nie posiadałem; byłem bez niczego. Wiedziałem, że można otworzyć pewne okno w naszym mieszkaniu, znajdującym się na parterze. W nocy wskoczyłem do mieszkania, wszystko tam było porozrzucane, podeptane i rozwalone. Wziąłem pościel, dwie kołdry puchowe i fotografie rodziców leżące na podłodze…i trochę sztućców. Między innymi znalazłem tackę z sześcioma kieliszkami i udekorowana flaszką. Myślałem, że jest zrobiona z kryształu i może ma wartość pieniężną. Nie pamiętam czy coś odczuwałem; nie płakałem… Dopiero po wojnie, kiedy powróciłem do życia miedzy Żydami, płakałem po raz pierwszy…Zaświecono szabasowe świeczki i ja wybuchnąłem płaczem i uciekłem… Słyszałem jeszcze jak nasz wychowawca powiedział: ‘”Zostawcie go. Należy mu się wypłakać”… Tam wróciły do mnie wspomnienia.

Dawid z wnukiem przed mieszkaniem na zebrzydowickiej

Dawid pokazuje swojemu wnukowi w jaki sposób wszedł do zaplombowanego przez gestapo mieszkania przy ul. Zebrzydowickiej

• Dawid zatrzymuje się i powraca do okresu, w którym przebywał w rodzinie Kapiców.

Pewnego dnia, w marcu 1942, pojawiło się w dzielnicy auto gestapo. Pani Marta podejrzewała, że przyjechali mnie szukać i obawiała się, że coś się może wydarzyć. Powiedziano mi, że powinienem pojechać gdzieś daleko od domu, ażeby mnie nie znaleźli. Dostałem od nich pieniądze i adres w Niemczech i ruszyłem w drogę na rowerze, przez pola wraz z “bratem” Ernestem, pierworodnym synem Kapiców, który mnie odprowadzał. Na stacji kolejowej rozstaliśmy się, on powrócił do domu, a ja wsiadłem do pociągu. Musiałem w drodze przesiadać się trzy razy.

• Dziesięcioletnie dziecko, niewystraszone zniknięciem rodziców, niepłaczące, same jedno w środku wojny, w drodze do Niemiec – co ono wie? Jak sobie daje radę?
Dawid mówił płynnie po niemiecku, które było jego matecznym językiem; do dziś przekłada ten język nad polski, który uważa za swój drugi język. Płynny niemiecki był mu bardzo pomocny w owych czasach.

Urodziłem się w Pszczynie, po zgonie w młodym wieku mojego brata. Dorastałem w Rybniku, jako dziecko rozpieszczone i otoczone opieka, ale rzeczywistość mnie zahartowała i stałem się dzieckiem samodzielnym… Przybyłem na końcową stację i musiałem jeszcze iść w śniegu kilka kilometrów aż do wsi. Szedłem wzdłuż słupów telegraficznych. Przybyłem do dużego folwarku o wielkości kibucu, położonego w pobliżu obozu koncentracyjnego (Gross Rosen – obecnie Rogoźnica); wtedy nie wiedziano jeszcze o obozach zagłady. Odszukałem polska rodzinę, niestety nie pamiętam dzisiaj ich nazwiska. Dopiero później okazało się, że wywiezieni tam na roboty ludzie znali moją rodzinę jeszcze w Rybniku. Zostali zaaresztowani przez Niemców i wtedy mężczyźni zostali posłani do folwarku w ramach pracy przymusowej. Przypomniałem sobie, że jeździłem z moją matką do obozu pod Rybnikiem i zawoziliśmy im jedzenie. Widocznie oni zrozumieli i mieli pewne poczucie długu moralnego i dlatego mnie przyjęli. Dopiero teraz, podczas naszej rozmowy wiążę ich moralny dług z ich stosunkiem do mnie. Nie myślałem o tym wcześniej…Pamiętam, że ich syn, trochę starszy ode mnie bronił mnie przed innymi dziećmi w dzielnicy.
Tam, na Dolnym Śląsku zapisałem się do nauki w szkole i na zapytanie odpowiadałem, że zostałem uratowany podczas bombardowania, lecz rodzice zostali zabici. Podczas bytności w folwarku, uczyłem się przez trzy miesiące.

Folwark koło Strzegomia

Folwark pod Strzegomiem

Po pewnym czasie pojawił się jakiś problem, niewiadomy mi, i musiałem powrócić do mojego miasta. Powróciłem do rodziny Kapica w Rybniku i zapisałem się do klasy czwartej w niemieckiej szkole. W dniu zapisu do szkoły, zażądano ode mnie świadectwa chrztu lub karty identyczności. Ja nie posiadałem żadnego dokumentu. Pani Marta poszła do kościoła i poprosiła o fałszywe świadectwo. Ksiądz się zgodził, ale pod warunkiem, że przejdę chrzest.

franciszkanie

Kościół Franciszkanów, w którym Dawid został ochrzczony oraz przystąpił do pierwszej komunii

• Myślisz, że ksiądz wiedział, kim ty jesteś?

Przypuszczam, że ksiądz wiedział. Nie wiem z pewnością. Przeszedłem chrzest, a następnie uczyłem się podstaw wiary do ceremonii komunii, która jest odpowiednia do “bar-micha” w wierze żydowskiej.
Ponieważ byłem już zapisany, jako chrześcijanin, byłem ostrożny i nie rozbierałem się w gromadzie dzieci, kiedy skakaliśmy do rzeki. Dzieci się śmiały:, „co tam masz? Czego tam nie masz? Chodźmy zobaczyć!…” Ale byłem silny i pobijałem ich. Najpierw biłem, a potem się pytałem…

• Dawid mówi to z uśmiechem. Jest wysoki i barczysty, widać po nim, że był chłopcem silnym i zahartowanym. Cieszę się, że czuł się dość pewnym, aby się móc bronić i że mu się nic złego nie stało. Mało, kto odważył się bronić – w większości wypadków drogo za to płacili.

Aby pomóc trochę w wyżywieniu rodziny, rozdzielałem wczesnym rankiem przed pójściem do szkoły około 400 gazet. Byłem łobuzem i niesfornym w gromadzie dzieci, ale w domu byłem posłuszny. Rozdzielanie gazet nie było moim pomysłem. Pani Kapica była osobą bardzo dominującą; powiedziała, że należy zrobić tak i tak i wszyscy działali tak jak się od nich spodziewała. Ze wszystkimi dawałem sobie radę oprócz Gertrud, mojej starszej o dziesięć lat “siostry”. Stale było jakieś napięcie miedzy nami. Dopiero dużo później zrozumiałem, że ona żyła stale w niepokoju, myśląc, co by się mogło stać rodzinie z powodu mojej obecności. Ona umierała ze strachu…To naprawdę było śmiertelne niebezpieczeństwo.

• Ci wszyscy, którzy ryzykowali, chowając Żydów, życiem swoim, swoich dzieci i swoich rodzin są godni czci i poszanowania. Nawet, jeśli dostali za to pieniądze, to było związane z wielkim niebezpieczeństwem dla nich.

Tak. I przecież gestapowcy przyszli mnie szukać i przesłuchiwali panią Kapicową, podczas kiedy ja siedziałem w pociągu w drodze do Niemiec. Ona im powiedziała, że ukradłem pieniądze i dlatego mnie wyrzuciła. Muszę przyznać, że logicznie rzecz biorąc nie mogę sobie wytłumaczyć faktu, że ja tu dzisiaj siedzę. Oprócz niebezpieczeństwa bycia Żydem, były bombardowania w okolicy, były zamieszki. Cokolwiek się działo naokoło dawało poczucie, że to sprawa “więcej szczęścia niż rozumu” … Całkiem po prostu.
Spędziłem u rodziny Kapiców cały czas wojny. Cokolwiek oni posiadali – miałem w tym i moją część, na dobre i na złe… Nigdy nie głodowałem. Pani Marta umiała się zorganizować.

• Ty wymieniasz tylko ją. A gdzie był pan domu?

On tam był, ale w cieniu. Ona była panią domu. Ona trzymała w ryzach całą rodzinę.

• Dawid przerywa i kontynuuje opowiadanie.

W roku 1991 mój syn Ofer, żyjący dziś w Austrii, wyraził życzenie zorganizowania wyjazdu rodzinnego do Polski, celem “odkrycia korzeni”. Odmówiłem i powiedziałem, że ja nie jestem gotowy jechać do Polski. Ofer poprosił o spis miejsc i fotografie. Posłałem mu i on pojechał sam. Zaczął szukać i nie znalazł rodziny według przesłanego mu adresu. W kościele ( O.O. Franciszkanów), w którym przeszedłem chrzest, okazało się, że tamten ksiądz już nie żyje. Rożnymi drogami udało mu się kogoś napotkać. Ofer zatelefonował mi i powiedział, że mówi do mnie z Zabrza z mieszkania Ernesta, tegoż “brata”, który odprowadzał mnie na rowerze do stacji w drodze do Niemiec, wtedy w owych ciężkich czasach. Kiedy to usłyszałem, stopniały moje wszystkie sprzeciwy? Natychmiast zorganizowaliśmy się i do miesiąca pojechałem tam wraz z moją żoną Ruti. Jakież to było spotkanie! I także nawiązały się kontakty z rodzina mojej “siostry” Gertrud…Jej córki nazywają mnie teraz “wujek”…jesteśmy “braćmi”. Wtedy dopiero dowiedziałem się, że moja matka zaprzysięgła ich matkę, że o ile coś się stanie, ona się mną zaopiekuje…i ona – Marta Kapicowa dotrzymała tej obietnicy. Już trzy razy pojechałem do Polski, aby uczestniczyć w uroczystościach rodzinnych mojej “siostry”. Ja jadę tylko do niej i z powrotem, nie podróżuję po Polsce.

• Dawid pokazuje mi fotografie “siostry”, z którą nie miał wtedy dobrego kontaktu.
Ona żyje, ale komunikuje się z trudnością z otoczeniem. On do niej dzwoni raz na miesiąc. Postarał się wpisać ją i jej rodzinę na listę Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata – to był proces przewlekły i uciążliwy. W następstwie zasadzili drzewka na imię rodziny Kapica. Pokazuje także dokumenty na imię ojca, łącznie z jego numerem obozowym, które odnalazł w archiwum oświęcimskim. Dokumenty potwierdzają, że tam zginął. Ojciec był uważany za więźnia politycznego, ponieważ posiadał obywatelstwo niemieckie. Posiada także fotografie ojca z okresu, kiedy wyglądał jak “muzułman”, według określenia Dawida. Posiada także dokument matki, ale bez fotografii i bez numeru osobistego. Ona po prostu nie wróciła.

• Nagle przerywa i mówi:

Opowiadałem ci przedtem o kieliszkach, które zabrałem wraz z innymi rzeczami z opieczętowanego domu…

• Dawid wstaje i wyciąga z szuflady dwa niebieskie kieliszki, pozostałość po owych sześciu wyciągniętych z ogołoconego mieszkania, wówczas w owym gorzkim dniu, kiedy powrócił i nikogo nie zastał. Wzruszenie do łez, nie wierzę moim oczom. Gdzie one były przez te wszystkie lata? Kiedy i jak je otrzymał?

Jeden kieliszek znajdował się u mojego “brata” Ernesta, a drugi u “siostry” Gertrud. Ponieważ nie miałem z nimi kontaktu, nie wiedziałem o ich istnieniu. Otrzymałem je dopiero po przyjeździe do Polski …

• Dawid pokazuje mi kieliszek, na którym wyrył imię ojca, datę urodzin i zgonu, według dokumentów. Na drugim kieliszku wyryte imię matki, data urodzenia i przypuszczalna datę zgonu.. Te kieliszki pozostają u mnie, a gdy nadejdzie dzień, jeden z nich otrzyma syn Ofer, a drugi córka Orit.

• Cos odczuwał, kiedy je dostałeś?

Nie płakałem wtedy, kiedy je otrzymałem, ale teraz kapią mi łzy…

• My milczymy. Trudno jest mówić dalej. Dawid wstaje przygotować herbatę i umożliwia nam się uspokoić. On mi wręcza prace o korzeniach rodzinnych p.t. “Opowiadanie przedmiotu” napisana przez jego wnuka w klasie siódmej. W Izraelu wykonują wszyscy uczniowie klasy 7-ej prace o rodzinnych korzeniach W tej pracy znajduje się zaskakujące opowiadanie o dwóch kryształowych kieliszkach. Po krótkiej przerwie, Dawid mówi dalej:

Byliśmy w Rybniku, miejscu znajdującym się miedzy wojskami niemieckim i rosyjskim. Żyliśmy pod bombardowaniem obu stron. Jeśli o mnie chodzi, w tych czasach właśnie Rosjanie byli tym okropnym postrachem, a nie Niemcy! Rosjanie dopuszczali się okropnych rzeczy: gwałt, rabunek, kradzież i zniszczenie… Oni nas wygnali z domu! Luty 1945; deszcz, śnieg, brak jedzenia, brak domu… Kręcimy się po wsiach, śpimy raz tu, raz tam. Kilka ziemniaków, garść żyta…Znalazłem jakąś opuszczoną mleczarnię; stały tam kadzie z mlekiem i śmietana – zamarznięte z zimna. Rozbiłem młotem zamarznięte bryły i przyniosłem do rodziny. Dzięki nim karmiła “siostra” swoje niemowlę przez dwa miesiące. Trzy miesiące wędrowaliśmy, cala rodzina, aż do oficjalnego zakończenia wojny. To był najcięższy okres w moim życiu. Okrutni Rosjanie byli tymi, którzy uczynili mi zło, nie Niemcy… Trudno opisać, czego się tam dopuszczali.

• Wspomniałeś przedtem akty gwałtu. Zdarzyły się także w twojej przybranej rodzinie?

Tak. Oni wzięli dwie szwagierki mojej “siostry” na strych stodoły i zgwałcili je po barbarzyńsku. Jedna z nich zaszła w ciąże. “Siostra” się uratowała, bo karmiła niemowlę…

• Ciężkie milczenie. Opowiadanie potwierdza fakty, o których wiemy, ale trudno
Słyszeć je znów. Co rozumie dwunastoletnie dziecko? Czy ono rozumie, co to jest gwałt? My wiemy, że rzeczywistość powodowała przedwczesne dojrzewanie I dwunastoletnie dziecko było już dorastającym chłopcem.

Słyszałem krzyki… Widziałem je schodzące i plączące… Nie myślę, że mogłem sobie pozwolić na luksus wybuchu emocji. Jednak wiedziałem, że co się tam działo, było rzeczą złą.

• Użyłeś teraz ważnego wyrażenia, które łatwo może służyć i do innych sytuacji – luksus wybuchu emocji…

Tak, przemilczałem wiele rzeczy. Nie było innego wyjścia.
Ponieważ uczyłem się w niemieckiej szkole w Rybniku, musiałem także należeć do Hitlerjugend. Inaczej zaczęłyby się pytania…Salutowałem wyciągniętą ręką i czułem się z tym w porządku. Nawet sprawiało mi to przyjemność; to była rozrywka towarzyska, był klub szybowcowy i jeszcze inne kluby; wszystko to była częścią walki o przetrwanie… Trudno wytłumaczyć to ścisłą logiką innej rzeczywistości.

• Ta sprawa jest jasna i zrozumiała. Ilekroć napotykam potrzebę tych dzieci, które przetrwały z trudem okropności wojny, wytłumaczyć i usprawiedliwić się, ubolewam wraz z nimi nad ich wielkim bólem.

Co do sprawy mojego chrztu; gdybym był starszy, musiałbym przejść komisje lekarska i wtedy wyszłoby na jaw, ze jestem obrzezany… Wszystko jest sprawa wypadku i szczęścia.

• Wspomniałeś negowanie uczucia; użyłeś wcześniej dokładnego wyrażenia “luksus odczuwania”…Nie wiem czy to po raz pierwszy, ale to jest dokładne.

Ja tak mówię po raz pierwszy, ale to zawsze tkwi we mnie. Zawsze poskramiałem uczucia, nawet do dziś. Także i w mojej rodzinie tak mi mówią. Interesują mnie szczegóły techniczne, ale nie strona uczuciowa.

• To uzmysławia, zaostrza i wyjaśnia ten fakt, że pośród zgorzeliska nie może dziecko pozwolić sobie odczuwać jakikolwiek ból i strach.

Kiedy wojna się skończyła, po tych wszystkich wędrówkach zachciało się Marcie, mojej polskiej “matce”, powrócić do swego miasta rodzinnego – Zabrza. Natomiast Anton, mój polski “ojciec” chciał powrócić do swojego miasta – Rybnika. Nawet ja, choć byłem przywiązany do Marty wybrałem powrót do Rybnika, mojego miasta, bo miałem nadzieję spotkać rodziców; przecież na to czekałem…Było mi jasne, że pierwszą rzeczą, którą zrobią, będzie powrót do Rybnika, ażeby mnie odszukać…
Wiedziałem już o obozach, ale to mi nie mówiło wiele; nie wiedziałem o istnieniu obozów masowego mordowania. Trzy tygodnie po wyzwoleniu byłem w Oświęcimiu/Auschwitz, oddalonym o 38 kilometrów. Widziałem wszystko… Stosy okularów, walizek, włosów…Nie z poza szyb jak dzisiaj, ale na zewnątrz, na otwartym polu. Jeszcze unosił się w powietrzu ostry zapach… Wiedziałem, że rodzice tam byli, poszedłem ich szukać… Nie wiązałem niczego miedzy objawami.

Maks Danielski

Ojciec Dawida – Maks Danielski

Anna Danielski

Mama Dawida – Anna Danielski

•Sam w Auschwitz. Dziecko-chłopiec. Jaki los pokierował rodzicami, tego nie wie od dnia rozłąki i oto on kroczy między stosami okropności i nie zdaje sobie sprawy?

Sam jeden… Wróciłem stamtąd, a następnie przez dwa miesiące, od pierwszego brzasku, aż do ostatniego promyka słońca urzędowałem na wysokim drzewie przy skrzyżowaniu rozstajnych dróg, którymi powracali uciekinierzy i wypatrywałem` może ujrzę powracających rodziców…. Gdy tłum powracających zmalał, zszedłem z drzewa. I już. Zrozumiałem, że już nie powrócą… I wtedy pojawiły się wiadomości o obozach śmierci, ale tak naprawdę – nie zrozumiałem.

• Dawid opowiada to w sposób rzeczowy, ale z odległości. Opowiadanie o dziecku siedzącym całymi dniami na drzewie i czekającym na rodziców…Mnie jest trudno zareagować i siedzę i wysłuchuję siedzącego naprzeciw mnie człowieka.

Anton Kapica i ja wróciliśmy razem do Rybnika. Byliśmy jedyni w całej dzielnicy. Dom był częściowo uszkodzony. Piwnica była zburzona. Ziemniaki zgniły. Kapusta z beczek – porozrzucana. Słoiki ze smalcem znikły. Zostaliśmy bez niczego. Anton był roztrzęsiony, oszołomiony. Zaczęliśmy remontować dom, a ja dbałem o wyżywienie. Wyrabiałem ciastka z czarnej maki, cienkie i twarde; ` sprzedawałem i znikałem, żeby mnie nie złapali gdyby nie potrafili ugryźć kęsa. One były jak kawałki dykty.

• On opowiada szczerze z szerokim uśmiechem. Rozumiemy naiwność chłopca i jego stanowczość kierować dalej własnym losem.

Po wojnie pojawił się w naszym domu pewien Żyd nazwiskiem Goldenberg. Powiedziano mu, że znajduje się tu żydowskie dziecko. On przyszedł i pytał się mnie, co ja pamiętam z żydostwa. Nie pamiętałem wiele. Pamiętałem święto ze świeczkami, chorągiewkę z jabłkiem, kilka liter hebrajskich, których mnie wyuczyła matka i “Szma Israel” On chciał się upewnić, czy jestem obrzezany.

• Nie rozumiem? Dlaczego należy podejrzewać dziecko, że się podszywa pod żydostwo?

Dawid uśmiecha się i mówi dalej: On prosił, więc mu pokazałem… Pytał się czy chce powrócić do żydostwa lub zostać miedzy Polakami. Powiedział, że mogę iść z nim. Poszedłem się spytać “ojca” Antona, co o tym sadzi.

• A czegoś ty chciał?
Chciałem powrócić do żydostwa…

• Ja naciskam na Dawida, żeby spróbował mi wytłumaczyć, co go skłoniło powrócić do żydostwa. Rodziców nie ma, on jest przywiązany do Antona. Ja próbuję wyostrzyć ten problem.

Zrozumiałem, że moich rodziców już nie ma i więcej nie wrócą. Anton i Marta, moi polscy “rodzice” stale byli skłóceni ze sobą, a teraz się rozeszli. Żyłem z Antonem i nawet nawiązały się między nami dobre stosunki, ponieważ przeszliśmy razem wspólne przeżycia po wojnie i on był za mnie odpowiedzialny Możliwe, że czułem nieświadomie, że nie mam tu, czego szukać…Anton powiedział: „Uczyń jak chcesz. Jesteś naprawdę Żydem. Jeśli chcesz, zostać ze mną – to jest w porządku. Jeśli chcesz powrócić do twojego narodu – to jest także w porządku… “ Nie wiedziałem dobrze, co to znaczy “mój naród”, “twój naród”, ale miałem przeczucie że należy powrócić. Poszedłem do Goldenberga. On mnie chciał zaadoptować i wziąć ze sobą do Ameryki, chociaż posiadał rodzinę. Posłano mnie do jakiejś instytucji żydowskiej wyuczyć się trochę “jidyszkajt” (żydostwa), bo według jego zdania wyglądałem i zachowywałem się jak “siajgec” (polski chłopak), co miedzy innymi pozwoliło mi przetrwać i przeżyć.
Goldenberg kupił mi ubranie, nowe cholewki. Uczyłem się o Palestynie i stałem się syjonistą. W pewnym momencie powiedziałem mu, że pojadę do Palestyny. On był bardzo zły. Mówił, że zainwestował we mnie i poczynił wszystkie kroki, aby mnie wziąć ze sobą. Ja zaś byłem zdecydowany jechać do Palestyny. Nie wiem, jaki on miał we mnie interes. Zerwałem z nim wszelki kontakt. Dopiero później dowiedziałem się, że pieniądze otrzymane celem przekazania Antonowi za ten cały okres opiekowania się mną – nie doszły do niego. To spowodowało, że widziałem w nim złodzieja i wzbudziło we mnie ciężkie uczucia gniewu. Taki “żydlak”… Pragnąłem wyjechać do Palestyny; nasiąkłem tym w Zakładzie, który mnie przekształcił w syjonistę. Tam płakałem po raz pierwszy podczas świecenia świec…

Dawid Danielski

Dawid w sierocińcu żydowskim w Zabrzu po wojnie – zdjęcie ze zbiorów Muzeum Bohaterów Getta

• Po chwili milczenia opowiada dalej:

Pojechaliśmy do Francji w drodze do Palestyny, duża grupa dzieci. Ja mówiłem po polsku i niemiecku. W tym czasie zerwałem wszelkie kontakty z Polakami. Nie chciałem widzieć, słyszeć ani wiedzieć o nich. Żadnego kontaktu. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak zrobiłem i o co bylem zły. Polska wydawała mi się szczytem zła. Myślałem, że Polacy są fałszywi. Dowiedziałem się o nich różnych rzeczy…

• Czy w tym okresie nie zauważałeś tego poświecenia ze strony tych Polaków, którzy ocalili ciebie i inne dzieci pod niebezpieczeństwem życia, nawet, jeśli to było związane z pieniężną zapłatą?

Nie, nie widziałem. Dopiero po drugim spotkaniu z moja polską “siostrą” i po rozmowie z nią zacząłem o tym myśleć. Zapisałem ich na listę “Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata” jeszcze wcześniej, bez względu na moje poglądy o Polakach.
We Francji zatrzymał się nasz wyjazd do Palestyny. Stanowiliśmy grupę siedemnastu chłopców. Zorganizowaliśmy się i ogłosiliśmy, że chcemy wyruszyć w drogę. Wsiedliśmy na okręt “Exodus” i dotarliśmy do Hajfy. Nosiłem majteczki kąpielowe, bo należałem do tych, którzy mieli dobrnąć do brzegu pływając. “Exodus” została zwrócona, jak wiadomo, do Niemiec a ja pozostałem w stroju kąpielowym.

(Wytłumaczenie: „Exodus” był okrętem-widmem, jednym z blisko stu nielegalnych statków próbujących przełamać angielska blokadę Palestyny i przywieźć żydowskich imigrantów, ocaleńców wojny światowej. Angielska flota wojenna opanowała okręt wraz z 4000 uciekinierami i przewiozła ich do obozu koło Hamburga. “Exodus” stal się symbolem żydowskiej walki o wolna “alije” – imigrację do Palestyny i służył za temat sławnego filmu o tej samej nazwie – przypisek tłumacza).

• Dzisiaj, oczywiście, pojawia się szeroki uśmiech na twarzy Dawida, gdy to wspomina.

W Niemczech grupa znowu się rozdzieliła i ja wraz z dwoma kolegami przyłączyliśmy się do zorganizowanej grupy młodzieży. Uczyliśmy się hebrajskiego i aż do naszego powrotu do kraju, umiałem już trochę mówić. Przyjechałem okrętem “Nieustraszeni”, małym, zaniedbanym i rozpadającym się. W ciągu jazdy skakaliśmy do morza, pływaliśmy i wracaliśmy na okręt.
W kraju zamieszkaliśmy w obozie dla nowo przybyłych w miasteczku Raanana. Od razu zacząłem szukać jakiegoś zajęcia, Po krótkim czasie znalazłem pracę w dużym przedsiębiorstwie budowlanym “Solel Boneh”. Kiedy już miałem trochę pieniędzy kupiłem sobie zegarek i odzież w duchu miejscowym: sandały, skarpetki, krótkie spodnie z nogawkami do podwijania?

• Śmiejemy się i wspominamy ów okres w stylu kibucowym i “Palmachu”.

Przeniesiono nas do obozu młodzieżowego w Karkur, a po trzech tygodniach zostałem posłany na przeszkolenie do znanej szkoły rolniczej Mikweh Israel. Tam spędziłem dwa lata (1948-1950) w grupie religijnej. To były najpiękniejsze I najlepsze czasy mojej absorbcji w kraju. Jedyne lata, w których uczyłem się w sposób zorganizowany. Następnie przyłączyliśmy się do religijnego kibucu – Masuot Jicchak. Tu poznałem Ruti, moją przyszłą żonę. Zmobilizowałem się do wojska do jednostki młodzieży rolniczej „Nachal”. Po służbie wojskowej, wróciłem do kibucu. Pobrałem się z Ruti i urodził nam się nasz pierworodny syn – Ofer. Chciałem prędko stworzyć rodzinę, zbudować dom. To było mi całkiem zrozumiale, wtedy…

Dawid w Izraelu

Dawid w Izraelu

Po wojnie bardzo zazdrościłem ludziom, którzy mieli jakiegoś brata; nawet jakiegoś krewnego trzeciego stopnia… Nie miałem żywej duszy na świecie…Nikt w ogóle nie przeżył z całej powiększonej rodziny matki czy ojca. Matka miała brata w Londynie, lekarza. Po wojnie, jeszcze w roku 1946 w Polsce próbowałem go odszukać i nie udało mi się. Możliwe, że nie prowadziłem dość intensywnego poszukiwania, ale nie szukałem więcej. Cały świat poszukiwał wtedy cały świat… Zerwałem kontakt z moją całą przeszłością… Z moim polskim “ojcem”, Antonem Kapica, prowadziłem korespondencje aż do roku 1956. Zaczęły się problemy w Polsce i on mi dał do zrozumienia, że lepiej żebym nie pisał. Przestałem na jakiś czas, a kiedy ponownie zacząłem pisać – nie było już odpowiedzi. Z Martą Kapica nie było żadnego kontaktu. Zwróciłem się do Czerwonego Krzyża, lecz nie znaleziono śladów Antona. Później okazało się, że zmarł.

Osiem lat temu przenieśliśmy się śladami córki do Binjaminy i tu zbudowałem mój dom. Dzisiaj jestem już na emeryturze, oczywiście. Mam dwoje dzieci i pięcioro wnuków, przyszli oni na świat dzięki temu, że mnie – żydowskiego chłopca uratowali Marta i Anton Kapicowie. 

Dawid usmiechniety

Dawid Danieli obecnie

_______________________________________________________

O Dawidzie pisaliśmy też na naszym forum:

http://forum.zapomniany.rybnik.pl/viewtopic.php?f=4&t=1629

sie 222013
 

W książce „Koszmary z hitlerowskich polenlagrów, więzień i konzentrationslagrów w latach 1939 – 1945”, do dosyć uproszczonego biogramu o byłym więźniu Leonie Foksińskim, dołączyłem istotny dla mnie szczegół marszu ewakuacyjnego więźniów w styczniu 1945 r. z Gliwic przez Rybnik. Zagadnienie to zostało także dosyć dokładne opisane przez Jana Delowicza w książce „Śladami krwi”, lecz właśnie Leon Foksiński brał bezpośredni udział w owym marszu – opowiedział mi o tych wydarzeniach jako świadek tamtego bestialstwa hitlerowskich oprawców.

 

Otóż, z więzienia w Gliwicach, gdzie doprowadzono część więźniów z transportu ewakuacyjnego z KL Auschwitz – Birkenau, załadowano więźniów do towarowych wagonów kolejowych i przewieziono z Gliwic do stacji Rzędówka, a tam na bocznicy kolejowej pociąg ten był przetrzymany był całą noc z dnia 22 na 23 stycznia 1945 r. Rano, 23 – go stycznia, po „wyładowaniu” więźniów z wagonów – przy akompaniamencie przekleństw, ordynarnych wyzwisk, kopniaków i uderzeń drewnianymi dragami lub czym popadło, na polecenie konwojentów uformowano szeregi po pięć więźniów w rzędzie i pochód ten ruszył poprzez wioskę Kamień w stronę Rybnika. W okolicach miejscowości Dębicze, na dużej przyleśnej polanie konwojujący więźniów esesmani utworzyli coś w rodzaj półkola i wydawszy polecenie rozwiązania szeregów, tak chaotycznie rozproszonym kazali biec w owo półkole pod pretekstem, że w lesie są partyzanci i będą do więźniów strzelać. Następnie, to konwojenci rozpoczęli strzelaninę do biegnących z broni maszynowej, więc skutki dla więźniów były makabryczne. Polana pokryła się setkami ciał w pasiakach, a po jakimś czasie i zaprzestaniu strzelaniny, esesmani przeprowadzili przegląd – sprawdzanie efektów swoich zbrodniczych dokonań. Podchodzili więc do leżących bezwładnie ciał i kopniakiem w twarz sprawdzali czy śmierć więźnia jest faktyczna a nie pozorowana, a dających oznaki życia dobijano pojedynczymi strzałami. Po tym masowym morderstwie w okolicach Kamienia, konwojenci ponownie uformowali z pozostałych przy życiu więźniów kolumny i kontynuowano marsz – poprowadzono ich do szosy Rybnik – Katowice – w kierunku Paruszowca (przedmieścia Rybnika), a stamtąd – 5 km leśną drogą obok rzeki Ruda przez Wielopole na teren sportowo – rekreacyjny, znajdujący się na północnych peryferiach Rybnika.

Przez cały czas, posuwającej się kolumnie towarzyszyły głośne przekleństwa konwojentów i strzały do skrajnie wyczerpanych więźniów – nie mających sił by iść dalej. W ten sposób zakrwawione zwłoki leżały wzdłuż trasy przemarszu – w przydrożnych rowach i pod drzewami. Na trasie ewakuacyjnej wiodącej przez Paruszowiec zebrano co najmniej 21 zwłok więźniów i pochowano je na cmentarzu Zakładu Umysłowo Chorych w Rybniku. Na teren noclegu w Rybniku, więźniowie przybyli o zmierzchu. Krańcowo wyczerpanych z głodu i zimna (według Foksińskiego był około 20 stopniowy mróz) więźniów wpędzono częściowo do sali restauracyjnej przy stadionie sportowym „Ruda”. Większość tego transportu nocowała na płycie stadionu pod gołym niebem, w szatniach, albo pod dachem trybuny, nakrywając się szmatami będącymi kiedyś kocami. W czasie noclegu na stadionie, konwojenci strzelali do skulonych i marznących więźniów, próbujących ogrzać się przez przytulanie się jednego do drugiego. Przez całą noc, słychać więc było strzały dochodzące z miejsca noclegu. Około 300 osób stłoczono w drewnianych szopach przystani wioślarskiej znajdującej się przy stawie – kąpielisku „Ruda”. Szopa zbita była dosyć prymitywnie z desek, które pod wpływem słońca i wyschnięciu utworzyły dosyć wielkie szpary na stykach jednej deski z drugą. Przez owe szpary mróz „wdzierał” się bez przeszkód do wewnątrz szopy, więc stłoczeni w niej więźniowie nie mieli szans na przeżycie – zamarzli w ciągu nocy. Według esencjonalnego opisu Jana Delowicza, kilkunastu więźniów mimo czujnej uwagi konwojentów, zdołało zbiec w lasy paruszowskie i znaleźć schronienie u Polaków zamieszkujących okoliczne miejscowości.

[…] Między innymi Franciszek Baron i Roman Pierchała z Rybnika wspólnie uratowali 2 więźniów, którzy ukryli się w lesie. Byli to polscy Żydzi, a jeden z nich pochodził z Łodzi. Nocą do okna domu Katarzyny i Józefa Fyrgutów w Kamieniu zapukał więzień, który – gdy wpuszczono go do środka – powiedział, że uciekł z Rybnika. Ukryto go w słomie na strychu obory. Nazywał się Karl Grün i był wiedeńczykiem. Tej samej nocy, około 23: 00, również Stanisława i Jan Zychowie, mieszkańcy przysiółka Młyny, usłyszeli stukanie w okno. Gdy otworzyli drzwi wejściowe, do wnętrza budynku weszło trzech mężczyzn w pasiakach. Byli to ojciec i jego dwaj synowie. Więzień ten powiedział w języku polskim, że uciekli z Rybnika. Gdy ogrzali się i zaspokoili głód, Jan Zych jeszcze tej samej nocy zaprowadził ich do stodoły w folwarku „Spendlowiec”, gdzie pracował, a już wcześniej ukryto więźniów zbiegłych podczas strzelaniny w lesie. Do domu Gertrudy Brzeziny w Kamieniu na Świerkach dotarł rano więzień ubrany w pasiak. Od niego (mówił po polsku) Gertruda oraz jej córki Marta i Elżbieta dowiedziały się, że uciekł z Rybnika. Zjadłszy podany mu posiłek, opuścił dom Brzezinów […]. O godzinie 6: 00 dnia 23 stycznia, nastąpił wymarsz kolumny z Rybnika. Najgorszy w skutkach była noc więźniów umieszczonych w owej szopie przystani wioślarskiej. Znajdowały się tam same zamarznięte szkielety ludzkie – w pozycji stojącej, jeden przy drugim. Kilkudziesięciu innych więźniów którzy z osłabienia i zimna nie mogli iść dalej, esesmani zamordowali przy ul. Gliwickiej – na mostku rzeczki Młynówki do której następnie zrzucili zwłoki. Niektóre z ofiar dawały jeszcze oznaki życia. Nie było jednak szans na uratowanie się, gdyż przydusiły je następne zrzucane do wody ciała pomordowanych. Kilka zwłok przyprószonych śniegiem leżało wzdłuż płotu na wysokości stadionu, ale po jego zewnętrznej stronie.Jest w książce Jana Delowicza i inny bardzo ważny opis dotyczący znanych w Rybniku gestapowców Sopali i Mainki:

[…] 23 stycznia, pomiędzy godziną 16: 00 a 17: 00, do sali restauracji „Wypoczynek” na Rudzie dwaj umundurowani gestapowcy, Georg Mainka i Sopalla, przyprowadzili około 35 więźniów, zbiegłych w czasie strzelaniny na terenie przysiółka Młyny. Przyszli oni pieszo z Kamienia przez Paruszowiec, a stamtąd obecną ul. Wyzwolenia i ul. Gliwicką dotarli do restauracji. Więźniów tych ustawiono przed północną ścianą szczytową (od strony Wielopola). Potem Mainka dwom więźniom dał polecenie wyjścia na zewnątrz. Tam na skarpie, w prawo od schodów prowadzących z tej sali na ul. Gliwicką, kazał im położyć się na brzuchu, głową do ul. Gliwickiej. Następnie dwa razy strzelił. Obaj zabici zostali strzałami w kark. Sopalla zaś w tym czasie pilnował w sali pozostałych więźniów.

Dokonawszy egzekucji, Mainka wrócił do sali i zawołał: „Zu zwei! ” Na zewnątrz wyszła kolejna dwójka więźniów, których zastrzelił w ten sam sposób jak poprzednich. Gdy już zamordował 8 więźniów, reszta nie chciała wychodzić z sali, wiedząc, co ich czeka. W odpowiedzi na odmowę Mainka otworzył do nich ogień z pistoletu maszynowego. Wszyscy więźniowie padli na podłogę, a na ścianie pełno było otworów po kulach karabinowych. Wybite również zostały szyby w oknach. Po tej masakrze Mainka wyszedł bez słowa z sali na zewnątrz, ku zwłokom wcześniej zastrzelonych 8 więźniów. Po chwili padł strzał. Przed budynkiem restauracji, obok zwłok więźniów, leżał na plecach ich morderca i całe usta miał zakrwawione. Był martwy, a w zaciśniętej dłoni trzymał pistolet, który zabrał mu gestapowiec Sopalla. Potem sprawdzał on, który z więźniów jeszcze żyje. Każdego, który zdradzał oznaki życia, dobijał strzałem w czoło. W ten sposób Sopalla zamordował 8 żyjących jeszcze więźniów, którym wcześniej udało się uniknąć śmiertelnej kuli, oraz dobił kilku rannych, którzy jęczeli z bólu. Z rozbitych czaszek mózg spływał na podłogę. Wszyscy byli młodzi; wiekiem nie przekraczali 40 lat. (Po wojnie na podłodze owej sali, na pół zburzonej w wyniku działań frontowych, znajdowały się ciemne plamy zakrzepłej krwi, około 1 m. średnicy). Po dokonaniu tej zbrodni gestapowiec opuścił salę. Zwłoki drugiego Niemca zaś pozostały w miejscu jego śmierci. Po upływie dwóch godzin, około 18: 00, jeden z leżących w sali więźniów zaczął głośno jęczeć. Był polskim Żydem. W tym momencie do sali weszło 2 innych gestapowców, z których jeden zastrzelił jęczącego. Przyprowadzili też oni kolejnych 6 więźniów. Wszyscy byli młodzi, mieli około 30 lat. Gdy weszli do sali, kazano im stanąć w szeregu pod ścianą, naprzeciw drzwi wejściowych, w odległości pół metra jeden od drugiego. Potem obaj zaczęli wyjmować pistolety z kabur. Wtedy więźniowie, zdając sobie sprawę z tego, co ich czeka, zaczęli prosić hitlerowców w języku polskim, aby darowali im życie, gdyż mają rodziny, dzieci. Niemcy jednak nie okazali litości i wszystkich zamordowali strzałami w czoło. Potem odeszli w stronę miasta. W tym samym dniu widziano również, jak jeden z gestapowców ścigał przed stadionem więźnia biegnącego od centrum Rybnika. Umundurowany był na czarno i na głowie miał czapkę polową z daszkiem. Przed nim zaś, w odległości około 100 m, uciekał 18 – letni chłopak. Zmierzał on w kierunku nie zamarzniętych stawów na Rudzie. Gdy dotarł do jednego z nich, bez zastanowienia wszedł do wody (drugi od ul. Gliwickiej). Chciał wpław przedostać się na drugą stronę, gdzie był las, a w nim ocalenie. Wcześniej jednak na brzeg stawu przybiegł gestapowiec, który natychmiast zaczął doń strzelać i po kilku strzałach trafił go w plecy. Więzień pogrążył się w wodzie i już się nie wynurzył. Gestapowiec jeszcze przez chwilę stał na brzegu, a potem zawrócił w stronę miasta. Nazajutrz, krótko przed południem, przed siedzibę gestapo w Rybniku zajechał wojskowy samochód ciężarowy w kolorze zielonym, cały kryty blachą. Gdy kierowca zameldował swój przyjazd, pijani gestapowcy wyszli z budynku i otworzyli tylne drzwi samochodu. Na podłodze leżało ciało Georga Mainki. Obejrzawszy zwłoki, wrócili do budynku, a samochód odjechał w nieznanym kierunku. […]

[…] Po wyzwoleniu, na stadionie w Rybniku, który był jednym z miejsc noclegu więźniów, odbyła się msza żałobna w ich intencji. Wzięli w niej tłumnie udział miejscowi i okoliczni mieszkańcy. Mszę celebrował ks. Maksymilian Goszyc. Po mszy wszyscy udali się na cmentarz Zakładu Umysłowo Chorych. Tam nastąpiło uroczyste odsłonięcie pomnika. Na zbiorowej mogile ustawiono drewniany krzyż, a harcerze z rybnickiego Hufca złożyli przyrzeczenie. Spoczywają na wieki, na wiecznie polskiej ziemi rybnickiej. A było ich 385, ludzi miłujących życie i swobodę, a których zamordowali w Rybniku zbrodniarze, dla których śmierć i mord były rzemiosłem, przed którym pochodnie Nerona stanowią drobne barbarzyństwo. Pamięci ich społeczeństwo Rybnika ofiarowało pomnik – dokument hitlerowskiego ludobójstwa i dowód wspaniałej ofiary, złożonej przez byłych więźniów politycznych na ołtarzu Ojczyzny. […]. Po masowych morderstwach więźniów w Rybniku, kolumna ewakuacyjna ruszyła dalej – w kierunku Raciborza, a stamtąd przez Głubczyce, Prudnik do Głuchołaz.

Powołam się kolejny raz na relację Leona Foksińskiego znajdującego się w tej kolumnie ewakuacyjnej:

[…] „28 stycznia doszliśmy w okolice Głuchołaz. Tam zaprowadzono nas do jakiegoś dworu, gdzie spędziliśmy noc w stodole. Było nas już wtedy bardzo mało, ok. 600 osób. ”

[…] „W ciągu 10 dni transportu ewakuacyjnego zaledwie 4 razy podano nam posiłek – i to tylko same kartofle. Nie dostaliśmy jednak niczego do picia, więc pragnienie zaspakajaliśmy śniegiem”.

Z Głuchołaz, „oświęcimski” transport „przez Rzędówkę” rozdzielał się w taki sposób, że część więźniów prowadzono dalszą drogą przez Świdnicę, Strzegom do KL Gross – Rosen, natomiast druga grupa skierowana została w kierunku zachodnim – do Wałbrzycha. Niewiele więźniów przeżyło ów transport – poza tymi, którym jak Leonowi Foksińskiemu udało się z tego transportu szczęśliwie uciec. Odsyłam jednak zainteresowanego czytelnika do książki Jana Delowicza „ŚLADAMI KRWI”, gdzie bardzo szczegółowo opisane są poszczególne fragmenty marszu oraz zeznania świadków o tej tragedii – spowodowanej przez złoczyńców z pod znaku „SS”.

Jerzy Klistała

mar 052009
 

Jest jednym z 2 dużych wiaduktów kolejowych takiej konstrukcji istniejących w Rybniku.

Wiadukt

Wiadukt

Przez okolicznych mieszkańców nazwany „czterema mostami”. Powstał w roku 1912. Linia kolejowa jest zelektryfikowana i prowadzi z Rybnika do Suminy.

Wiadukt na mapie WIG z roku 1933

Wiadukt na mapie WIG z roku 1933

 Tak wyglądał przed wojną
Zdjęcie z ksiażki - 150 lat kolei w Rybniku - zbiory K.Soida

Zdjęcie z książki – 150 lat kolei w Rybniku – zbiory K.Soida

Historia obeszła się z Nim brutalnie – I Wojna Światowa zostawiła go w spokoju ale w trakcie II Wojny  dwukrotnie wysadzony. Pierwsi dzieła zniszczenia dokonali polscy saperzy 1 września 1939 (około godziny 8 rano). Skan niemieckiej gazety pokazuje nam to co z Niego zostało (dolne zdjęcie)
Der Oberschlesische Wanderer z września 1939 roku - dolne zdjęcie

Der Oberschlesische Wanderer z września 1939 roku – dolne zdjęcie

most_1940

Odbudowa wiaduktu zajęła Niemcom 2 lata i w roku 1941 służył jako przeprawa przez rzeke Nacynę. Ponownie został wysadzony 2 lutego 1945 roku – tym razem przez wycofujące się wojska niemieckie. Tym razem odbudowa trwała aż 15 lat – do użytku został oddany dopiero w roku 1960. Na zdjęciach doskonale widać „dorobiony” fragment wiaduktu. Resztki betonu do dnia dzisiejszego można znaleźć bezpośrednio pod nim i na okolicznych łąkach.

Dorabiany fragment

Dorabiany fragment

Dorabiany fragment

Dorabiany fragment

A na koniec ciekawostka – napis na murze- tylko niestety „niewidzialna” ręka dokonała małej korekty i dzisiaj pozostało tylko tyle…

wiadukt_napis_perspektywa

 Talbrücke

Talbrücke

 A napis to: Talbrücke

maj 302007
 

Zapraszam do ostatniej już części historii Pana Jerzego Klistały o rybnickich harcerzach. Z poprzednią częścią można zapoznać się tutaj.

 

RODZINA BUCHALIKÓW,
Kolejna wielodzietna rodzina, zamieszkała w Gotartowicach k.Rybnika, o tradycjach patriotycznych, sprawdzonych w powstaniach śląskich, a później w walce z okupantem hitlerowskim. Wilhelm Buchalik, członek POW Górnego Śląska, były uczestnik trzech powstań śląskich i działacz ze strony Polski w agitacji plebiscytowej, został aresztowany w kilka dni po wkroczeniu wojsk hitlerowskich na ziemię rybnicką – we wrześniu 1939 r. Matka – Franciszka Buchalik, działaczka Koła Przyjaciół Harcerstwa w Gotartowicach, od początku okupacji hitlerowskiej wraz z synami Ernestem i Franciszkiem zaangażowała się w działalność konspiracyjną w organizacji PTOP – utworzonej przez Alojzego Frelicha (byłego ucznia gimnazjum w Żorach), zamieszkałego w Gotartowicach. Celem i zadaniem PTOP (jak podawał raport gestapo) było „ …utworzenie w wyniku zbrojnego powstania noewgo państwa polskiego i oderwanie przemocą od niemieckiej rzeszy terenów wschodnich – wcielonych do tej Rzeszy”.
PTOP zbierała fundusze na pomoc rodzinom, których członkowie zostali uwięzieni lub przekazani do obozów. Tą działalnością kierował Paweł Buchalik kuzyn Franciszka i Ernesta. Od początku okupacji zaangażowany w ruchu oporu w sztabie kierowniczym PTOP, kierował akcją pomocy dla rodzin uwięzionych Polaków (zasiłki pieniężne, karty żywnościowe i odzieżowe – zdobywane nielegalnie w urzędach).

Po zdobyciu w lipcu 1941 r. maszyny do pisania, powielacza oraz aparatu radiowego, rozpoczęto druk i kolportaż pisma „Zew Wolności”. Pismo to zawierało wiadomości radia londyńskiego, a przede wszystkim wzywało do wytrwałości w okupowanym kraju, i walki z wrogiem w każdy możliwy sposób. Kolportażem gazetki zajmowali się byli harcerze – między innymi Ernest Buchalik.

Inną dziedziną działalności PTOP było prowadzenie sabotaży, a więc utworzono grupy sabotażowe którymi dowodził Franciszek Buchalik. Kierowano się jednak rozsądną zasadą, by uszkodzenia maszyn i różnego rodzaju urządzeń, nie powodowały za ich powstanie – karania pojedynczych osób czy grupy osób. Wykonywano owe uszkodzenia w taki sposób by wyglądało to na naturalne awarie, np. samoczynne spięcia w instalacji elektrycznej, zerwanie przewodów telekomunikacyjnych wyglądające jako zaistniałe w czasie wichury czy śnieżycy, przepalanie się silników elektrycznych wynikłe z ich przegrzania, zamrażanie lub zatykanie się przewodów rurowych w wyniku mrozów itp. Franciszek skierowany przez Arbeitsamt do pracy przymusowej nad Kanałem Gliwickim, tam wykorzystał sposobność do zadawania Niemcom straty w wyniku sabotażu. Ale podobne działania odbywały się w innych zakładach pracy np. w gotartowickiej hucie, w kopalniach rybnickich, w hucie „Silesia” na Paruszowcu czy Odlewni Żeliwa w Żorach.

Niestety, gestapo wpadło na trop działalności PTOP po znalezieniu jednego numeru pisma „Zew Wolności” (z widocznymi inicjałami wydawcy gazetki – PTOP), w wyniku czego rozpoczęły się masowe aresztowania. Aresztowano wówczas ok. 87 osób, z których większość zginęła w KL Auschwitz.

Losy Buchalików zostały jednak tragiczniej zapisane w pamięci mieszkańców Gotartowic. Po aresztowaniu, przekazani zostali do więzienia śledczego w Mysłowicach, a po śledztwie do KL Auschwitz. Wyrokiem sądu z dnia 2.07.1942 r. został skazany na śmierć przez powieszenie, więc 22.07.1942 r., przewieziono Franciszka i Pawła z KL Auschwitz do Gotartowic, by tam, na oczach mieszkańców Ich rodzinnej miejscowości (spędzonych pod terrorem na placyku obok remizy strażackiej), odbyła się publiczna egzekucja harcerzy Franciszka i Pawła Buchalików – przez powieszenie.
Do dzisiaj pozostała pamięć w Gotartowicach o tym, jak postawa młodych skazańców, mimo tortur i wielkiego wycieńczenia, była do końca bohaterska. Ostatnie słowa Pawła Buchalika, wykrzyczane były donośnym głosem: „Jestem niewinny! Matko Boska, ratuj nasze rodziny”! Natomiast Franciszek, już z pętlą na szyi, zawołał: „Jeszcze Polska nie zginęła … ”!BUCHALIK WILHELM,
Urodzony 25.12.1897 r. w Gotartowicach k.Rybnika, mieszkaniec tejże miejscowości, ojciec Franciszka i Ernesta. Członek POW Górnego Śląska, były powstaniec – uczestnik trzech powstań śląskich i działacz ze strony Polski w agitacji plebiscytowej. Za przedwojenną aktywność społeczną i jako powstaniec, został aresztowany w kilka dni po wkroczeniu wojsk hitlerowskich na ziemię rybnicką tj. we wrześniu 1939 r. i wywieziony do więzienia w Bydgoszczy. Tam, na wieść o publicznej egzekucji synów, zmarł na atak serca 27.10.1942 r.

BUCHALIK FRANCISZKA z d. DZIWOKI,
Urodzona 22.01.1900 r. w Gotartowicach k.Rybnika, córka Franciszka i Joanny z d. Steuer. Działaczka Koła Przyjaciół Harcerstwa w Gotartowicach. Od początku okupacji hitlerowskiej zaangażowała się w działalność konspiracyjną w szeregach PTOP. W wyniku częściowego rozpracowania struktur organizacji przez Gestapo, została aresztowana 22 na 23. 05.1043 r. i przewieziona do więzienia śledczego (Ersatzpolizeigefängnis) w Mysłowicach, a po śledztwie przekazana 15.09.1942 r. do KL Auschwitz-Birkenau, gdzie zarejestrowano ją jako więźniarkę nr 19714. Zginęła w tym obozie 16.10.1942 r. Według wystawionego aktu zgonu nr 36288/1942 – potwierdzonego przez lekarza obozowego, zmarła o godz. 9:55, określenie przyczyny zgonu to „akuter Magendarmkatarrh” (ostry katar/nieżyt żołądkowo jelitowy).

BUCHALIK FRANCISZEK,
Urodzony 15.07.1922 r. w Gotartowicach k.Rybnika (brat Ernesta), syn Wilhelma i Franciszki z d. Dziwoki. Po ukończeniu szkoły powszechnej, pracował u gospodarza w Szczejkowicach, gdyż w rodzinie było dziewięcioro dzieci, a ojciec przez kilka lat nie miał pracy. Harcerz, –  z drużyny harcerskiej i z domu rodzinnego wyniósł głęboką miłość do Polski. W czasie okupacji hitlerowskiej pracował przy budowaniu fabryk zbrojeniowych nad Kanałem Gliwickim, zaangażował się  także w działalność ruchu oporu. Współorganizował PTOP w Gotartowicach – zastępca dowódcy, był odpowiedzialny za dywersję. W wyniku częściowego rozpracowania struktur organizacji przez Gestapo, aresztowany w nocy 22 na 23.05.1942 r. i przesłany do więzienia śledczego w Mysłowicach, a po śledztwie przekazany do KL Auschwitz. Dnia 27.07.1942 r. wraz z kuzynem Pawłem przewieziony z KL Auschwitz do Gotartowic, gdzie zginął w egzekucji publicznej – przez powieszenie.

BUCHALIK ERNEST
Buchalik Ernest zdjęcie z Oświęcimia

Buchalik Ernest zdjęcie z Oświęcimia

Urodzony 7.09.1925 r. w Gotartowicach k.Rybnika, syn Wilhelma i Franciszki z d. Dziwoki, mieszkaniec Gotartowic. Harcerz XIII Drużyny Harcerzy im. Witolda Regera w Gotartowicach. W okresie okupacji hitlerowskiej zaangażowany w działalność organizacji konspiracyjnej – Polskiej Tajnej Organizacji Powstańczej. Był kolporterem gazetki konspiracyjnej „Zew Wolności”. Niestety, PTOP została zdekonspirowana, a jej członkowie aresztowani – między innymi Ernest. Po aresztowaniu w nocy z dnia 22 na 23.05.1942 r., przekazany do więzienia śledczego w Mysłowicach, a stamtąd do KL Auschwitz i zarejestrowany 17.07.1942 r. w obozowej ewidencji jako więzień nr 47692. Na podstawie decyzji policyjnego sądu doraźnego zginął dnia 5.09.1942 r. Według wystawionego aktu zgonu nr 28174/1942 – potwierdzonego przez lekarza obozowego, zmarł o godz. 9:20, określenie przyczyny zgonu to „Herzschwäche bei Darmkatarrh” (niewydolność serca przy nieżycie jelit).

BUCHALIK PAWEŁ,

Buchalik Paweł

Buchalik Paweł

Urodzony 8.09.1922 r. w Gotartowicach k.Rybnika, syn Józefa i Marii z d. Reclik. Harcerz XIII Drużyny Harcerzy im. Witolda Regera w Gotartowicach – zastępowy. Od początku okupacji hitlerowskiej działał w ruchu oporu w sztabie kierowniczym PTOP, kierował akcją pomocy dla rodzin uwięzionych Polaków (zasiłki pieniężne, karty żywnościowe i odzieżowe – zdobywane nielegalnie w urzędach). W wyniku częściowego rozpracowania struktur organizacji przez Gestapo, aresztowany w nocy z dnia 22 na 23.05.1942 r., przetransportowany wpierw do więzienia śledczego w Mysłowicach, a po śledztwie przekazany do KL Auschwitz. Dnia 27.07.1942 r. przewieziony został wraz z Franciszkiem z KL Auschwitz do Gotartowic i tam powieszony w publicznej egzekucji.

Jerzy Klistała

maj 232007
 

Część 4 historii bohaterskich harcerzy z Rybnika. Z poprzednią częścią można zapoznać się tutaj.

 

Kolejna, niemniej liczna rodzina, której nazwiska i imiona wyryte są na pomniku w Chwałowicach, to rodzina Tkoczów. O ile jednak miałem szczęście rozmawiania z Franciszkiem Kożdoniem o Jego rodzicach i rodzeństwie, to w przypadku Tkoczów, mogłem opierać się jedynie na tym, co było osiągalne z poskładanych zdań, opublikowanych w różnych książkach. Jakże jednomyślne są jednak opinie autorów tych publikacji, że atrybutem ich wielkości, były: skromność, religijność i poczucie patriotyzmu, że aż sześć osób z tej rodziny należało do ZWZ/AK.

Jan Tkocz (ojciec)

Jan Tkocz (ojciec)

Urodzony 29.08.1886 w Chwałowicach, pracownik kopalni „Chwałowice”. Był członkiem POW Górnego Śląska, uczestniczył w powstaniach śląskich. Działacz ruchu oporu w POP, ZWZ/AK. Aresztowany dnia 13.07.1944 r., w dniu 14.09.1944 r. wysłany został przez gestapo w Katowicach do Gross-Rosen, następnie 18.09.1944 przetransportowany do KL Mauthausen gdzie otrzymał numer 58487 i P/105183. Zginął 28.02.1945 w KL Mauthausen-Gusen.
Tkocz Maria (matka)

Tkocz Maria (matka)

Urodzona 21.03.1888 r w Jankowicach Rybnickich, z domu. Zniszczoł, żona Jana Tkocza, matka ośmiorga dzieci. Przed wojną zrzeszona w organizacji „Matka Polka”, „Towarzystwo Przyjaciół Harcerzy”. Pomagała materialnie żonom uwięzionych i podtrzymywała je na duchu. Współuczestniczyła w ruchu oporu ZWZ/AK. Była duchem opiekuńczym całej rodziny. Aresztowana 13.07.1944 r., po przesłuchaniach wywieziona została do KL Ravensbrück, gdzie zmarła 3.02.1945 r.
Tkocz Alojzy, pseud. GRUSZKA

Tkocz Alojzy, pseud. GRUSZKA

Urodzony 12.08.1910 r., pracownik kopalni „Chwałowice”. Należał do IX Drużyny ZHP im. Tadeusza Kościuszki w Chwałowicach. Uczestniczył w kampanii wrześniowej 1939 r. Z nastaniem okupacji działał w Szarych Szeregach, POW, ZWZ/AK. Został aresztowany przez gestapo 25.06.1943 r. zwolniony, i ponownie aresztowany 13.07.1944 r. Przewieziony do KL Mauthausen-Gusen, gdzie zginął dnia 23.04.1945 r.
Tkocz Alfred

Tkocz Alfred

Urodzony 27.05.1914 r. Należał do IX Drużyny ZHP im. Tadeusza Kościuszki w Chwałowicach. Był uczniem Seminarium Nauczycielskiego w Pszczynie a następnie uczestniczył w kampanii wrześniowej w 1939 roku. Z nastaniem okupacji współorganizator Szarych Szeregów, działacz POP, ZWZ/AK. W stopniu kapitana pełnił funkcję zastępcy dowódcy kompanii AK w rejonie rybnickim. Aresztowany 9.02.1944 r. Więziony w KL Auschwitz i tam zginął na krótko przed wyzwoleniem obozu.
Tkocz Ryszard

Tkocz Ryszard

Urodzony 18.07.1916 r. Należał do IX Drużyny ZHP im. Tadeusza Kościuszki w Chwałowicach. Ochotniczo wstąpił do Wojska Polskiego, w 1939 r. uczestniczył w kampanii wrześniowej w stopniu sierżanta. Z nastaniem okupacji, działał aktywnie w Szarych Szeregach, POP, ZWZ/AK. W działalności konspiracyjnej współredagował (z pozostałym rodzeństwem) podziemne pismo „Zryw”. Dowódca plutonu AK w Chwałowicach. Aresztowany przez gestapo w lipcu 1944 r. i w tymże roku powieszony w publicznej egzekucji w Tychach.
Tkocz Klara, pseud. Paula

Tkocz Klara, pseud. Paula

Urodzona 24.09.1918 r. Należała do Drużyny Harcerek im. Królowej Jadwigi w Chwałowicach. Z nastaniem okupacji razem z braćmi i siostrą Jadwigą działała w Szarych szeregach, POP, ZWZ/AK. Aresztowana w lipcu 1944 r., osadzona została w KL Auschwitz-Birkenau. Wywieziona do KL Ravensbrück. Doczekała się wyzwolenia w 1945 r. przez wojska alianckie. Przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż wysłana została na rekonwalescencję do Szwecji, gdzie osiedliła się na stałe i założyła rodzinę. Zmarła 23.01.1996 r. – pochowana w Fritzaf

Tkocz Jadwiga,
Urodzona 9.10.1922 r. Należała do Drużyny ZHP im Królowej Jadwigi w Chwałowicach. Z nastaniem okupacji działała w Szarych Szeregach, POP, ZWZ/AK. Aresztowana 13.07.1944 r., wysłana została do KL Ravensbrück, gdzie zginęła w dniu 13.01.1945 r.Tkocz Anna z d. Stefek,
Urodzona 23.07.1919 r. w Dąbrowie k.Karwiny, córka Henryka i Anny z d. Poczesny, mieszkanka Chwałowic k.Rybnika – żona Alfreda Tkocza. Harcerka – przyboczna Drużyny Harcerek im. Królowej Jadwigi w Chwałowicach. Uczestniczka pogotowia harcerek w 1939 r. Z nastaniem okupacji hitlerowskiej członkini Szarych Szeregów, POP i ZWZ. Była łączniczką, kolporterką i współautorką pisma konspiracyjnego „Zryw”. Po aresztowaniu cioci Stefanii Stefek musiała się ukrywać. Wpadła jednak w ręce Gestapo 10.04.1942 r. i wpierw przetrzymywana była w wiezieniu cieszyńskim, a następnie przewieziona do więzienia śledczego (Ersatzpolizeigefängnis) w Mysłowicach. Po śledztwie przetransportowano ją 18.12.1942 r. do KL Auschwitz gdzie po zarejestrowaniu otrzymała numer więźniarki 27673. Wyrokiem policyjnego sądu doraźnego w dniu 22.10.1943 r., skazana została na śmierć, wyrok ten wykonany był 25.10.1943 r. Według wystawionego aktu zgonu nr 30857/1943 – potwierdzonego przez lekarza obozowego, zmarła o godz. 10:45, określenie przyczyny zgonu to „Tuberkulose” (gruźlica).

Uniknęli aresztowania:

Tkocz Kazimierz,
Urodzony 11.01.1925 r. w Chwałowicach. przed wojną należał do Drużyny ZHP im. T. Kościuszki w Chwałowicach. W czasie wojny pracował w fabryce sygnałów kolejowych w Gotartowicach. Z nastaniem okupacji działał w Szarych Szeregach, ZWZ/AK. Po aresztowaniu rodziców, ukrywał się w różnych miejscach aż do zakończenia wojny. Po wojnie znowu był czynnym harcerzem. W 1947 r. został powołany do czynnej służby wojskowej. Po odbyciu dwuletniej służby wojskowej, wrócił do domu i przyjął pracę na kopalni „Chwałowice”, gdzie pracował do przejścia na emeryturę w roku 1982. Mieszka w swoim domu w Chwałowicach.

Tkocz Łucja
Urodzona 22.06.1926 r. w Chwałowicach. Przed wojną należała do żeńskiej Drużyny Harcerskiej w Chwałowicach. W czasie wojny pracowała u rolnika w Żorach, co uratowało ją przed aresztowaniem w 1944 r. Brała czynny udział w ruchu oporu. Po wojnie przez jakiś czas pracowała w sklepie i równocześnie brała czynny udział w odradzaniu się harcerstwa w Chwałowicach. Była drużynową żeńskiej Drużyny Harcerek im. Królowej Jadwigi, do czasu zlikwidowania harcerstwa w 1948 r.. W 1948 r. wyszła za mąż za Jana Morgałę. od tego czasu zajmowała się prowadzeniem domu i wychowywaniem dzieci. W maju 1995 r. została wdową i mieszka samotnie w Chwałowicach.

Tkocz Józef

Urodzony 5.03.1929 r. w Chwałowicach. Przed wojną był członkiem ZHP w Chwałowicach, tak jak jego starsi bracia. W czasie wojny pracował w firmie budowlanej, równocześnie biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej, szczególnie jako łącznik pomiędzy poszczególnymi członkami ruchu oporu. Członek Szarych Szeregów, ZWZ/AK. Po wojnie był aktywnym członkiem harcerstwa w Chwałowicach. Po wojnie pracował na kopalni „Chwałowice”. W 1954 r. ożenił się i został ojcem dwójki dzieci. Po 40 latach pracy zawodowej, przeszedł na emeryturę w roku 1982. Od maja 2002 r. wdowiec. Mieszka w Chwałowicach.*

Mieszkali w Chwałowicach pod lasem, w niewielkim budynku z czerwonej cegły, przy domu była stodoła, kawałek ogrodu i pole. Ziemi było jednak za mało by z niej wyżywić 10 osobową rodzinę, więc głównym źródłem utrzymania była pensja ojca Jana Tkocza i starszych synów – za pracę w górnictwie.

Jan Tkocz, był aktywnym uczestnikiem powstań śląskich, brał udział w tych samych wydarzeniach politycznych – które opisałem w poprzednim rozdziale, gdy wyjaśniałem sytuację na Śląsku w okresie od 1918 do 1921 r.

O Marii Tkocz, jakże ciepło wypowiada się Innocenty Libura1 – „Duchem opiekuńczym i źródłem siły moralnej była Maria Tkoczowa, matka ośmiorga dzieci”. Nie można bowiem w prostszy sposób wyrazić słów wielkiego uznania wobec matki, która przekazywała swoim dzieciom aż tyle patriotycznych wartości. Od najmłodszych lat, wszystkie dzieci Tkoczów miały związek z harcerstwem, w którym uczyły się miłości do Ojczyzny – ponad to, co codziennie podpatrywały u rodziców.

W przeddzień spodziewanego napadu hitlerowców na Polskę, zgodnie z zaleceniem władz ZHP, Tkoczowie czynnie włączyli się w przygotowania na ewentualność wojny. W porozumieniu z kierownikiem szkoły w Chwałowicach, zabezpieczyli bibliotekę Towarzystwa Czytelni Ludowych (TCL), ukrywając część księgozbioru w domach zaufanych osób z Chwałowic, a część ukryli we własnym domu. Pomagali w ukryciu dokumentacji harcerskiej by nie umożliwiała okupantowi represji wobec członków ZHP i innych miejscowych aktywistów. Oczywiście, jest to bardzo skromnie przedstawiony zakres poczynań przyszłych i bardzo skutecznych konspiratorów.

Zgodnie z nakazem Naczelnych władz ZHP, drużyny miały zaprzestać oficjalnej działalności, przygotowując się do działalności konspiracyjnej. Gdy więc czarny scenariusz czyli napaść Niemców na Polskę stał się faktem, od pierwszych dni okupacji, powstała w Chwałowicach konspiracyjna drużyna harcerska, z centrum dowodzenia w domu Tkoczów. W piwnicy ich domu pod lasem urządzono schron podziemny. Tam zainstalowano radio, wniesiono powielacz. Przez radioodbiornik wysłuchiwano wiadomości ze świata, a na podstawie informacji uzyskanych tą drogą, redagowano gazetki i ulotki.

Starsi synowie – Alfred, Alojzy i Ryszard Tkoczowie, od pierwszych dni istnienia organizacji konspiracyjnej Polska Organizacja Powstańcza, – zaangażowali się w działalność tej organizacji. Po dekonspiracji POP, działali równie aktywnie w ZWZ/AK. Byli redaktorami gazety podziemnej „Zryw”, którą drukowano właśnie w piwnicy ich domu. Zasięg kolportażu obejmował miejscowości powiatu rybnickiego. W chlewie (pod żłobem), urządzono drugi schron – umożliwiający ukrycie się w nim kilku osób. W schronie tym ukrywali się okresowo poszukiwani „spaleni” Polacy a także zbiegli z obozów – więźniowie lub jeńcy wojenni. Zgromadzony w schronach księgozbiór, wypożyczano osobom godnym zaufania.

Bardzo przemyślnie urządzone schrony, były wręcz niewykrywalne mimo obserwacji budynku przez gestapo, policję, przez sprowadzone specjalnie wyszkolone psy śledcze. Nawet zaufani sąsiedzi i znajomi Tkoczów, nie znali wszystkich członków tej konspiracyjnej grupy i nie mieli pojęcia o zakresie działalności w budynku Tkoczów. Przybywający tam kurierzy, musieli znać hasło, by przekazać potrzebne materiały lub zabrać przygotowane ulotki i gazetki a następnie znikali niespostrzeżenie. Do konspiracyjnej drużyny harcerskiej, obok Tkoczów, Kożdoniów, należał Konrad Brachman (jako drużynowy), Anna Stefek (narzeczona, a później żona Alfreda Tkocza), Józef Lazar, Gerard Motyka i inni młodzi zapaleńcy.

Strzegącym niemal codziennie domu Tkoczów, był członek tej grupy konspiracyjnej i otrzymał zadanie zaskarbienia u Niemców zaufania, umożliwiającego „zaciągnięcia” się do hitlerowskiej formacji S.A.2, by móc ostrzegać konspiratorów przed niebezpieczeństwem. Częste przebywanie w domu Tkoczów miał tłumaczyć tym, że zakochał się w Klarze Tkocz. Musiał niestety znosić niemało pogardy od mieszkańców Chwałowic, chodząc ulicami tej miejscowości w brązowo-żółtym mundurze. Nie wtajemniczeni w jego konspiracyjne zadanie – dawne koleżanki i koledzy z harcerstwa, okazywali mu pogardę jako zdrajcy i kolaborantowi.

Wspominałem już w opracowaniu o rodzinie Kożdoniów, że Franciszka Kożdoń znalazła schronienie z dziećmi w domu Tkoczów, po wyrzuceniu jej z familoków jesienią 1941 r. Mieszkała tam około dwóch lat, do czasu jej aresztowania z synami i wywiezieniu do więzienia śledczego w Mysłowicach, a następnie do KL Auschwitz.

Niemal przez pięć lat okupacji, rodzina i dom Tkoczów były ośrodkiem konspiracyjnej działalności, ale – … terror i represje okupanta dosięgły i tą rodzinę. Dnia 9.02.1944 r. wpadł w ręce żandarmów Alfred, ukrywający się po kampanii wrześniowej w rodzinnym domu, u teściów w Marklowicach i innych znajomych w okolicy Chwałowic. Od dłuższego czasu poszukiwany przez Niemców, miał na sumieniu niemało antyhitlerowskich przewinień. Był między innymi łącznikiem pomiędzy rybnicką komórką obwodową ZWZ/AK a Cieszynem i Raciborzem. Utrzymywał łączność z harcerzami w powiecie cieszyńskim. Aresztowanie miało miejsce w Pawłowicach, gdy jechał ze swym dowódcą Antonim Sztajerem (ps. „Lew”, „Feliks”) na spotkanie z inspektorem ZWZ por. Kuboszkiem (ps. „Bogusław”, „Kuba”, „Rokosz”, „Robak”). Sztajerowi udało się uciec, natomiast Alfred dostał się w ten sposób do KL Auschwitz. W krótkim jednak czasie został wysłany „na przymusowe roboty” w okolice Bremen i tam zginął.
W wyniku zorganizowanej zasadzki 12 lipca w nocy, został zatrzymany (na drodze ze Świerklan do Żor) przez żandarmów Ryszard Tkocz. Następnego dnia tj. 13.07.1944 r., przed domem Tkoczów zjawili się gestapowcy i aresztowali matkę z córkami Jadwigą i Klarą. Jan Tkocz – ojciec, tego samego dnia został aresztowany na kopalni, zaś w szpitalu gestapowcy aresztowali syna Alojzego, który leżał tam po wypadku w pracy. Ojciec i syn Alojzy po przesłuchaniu w więzieniu w Mysłowicach, zostali przekazani do KL Auschwitz, stamtąd do KL Gross-Rosen, i 18.09.1944 r. do KL Mauthausen a 6.02.1945 do KL Mauthausen-Gusen. Tam obydwaj zginęli. Marię Tkocz i jej córkę Jadwigę, po aresztowaniu i kilkutygodniowym pobycie w więzieniu śledczym w Mysłowicach, wysłano do obozu KL Ravensbrück, gdzie obie zmarły. Ryszarda, – za przynależność do „polskich band zbrojnych”, powieszono w publicznej egzekucji w Tychach dnia 22.09.1944 r. Przeżyła obóz tylko Klara, którą po wyzwoleniu – Czerwony Krzyż wysłał do Szwecji.

Z rodziny liczącej dziesięć osób uniknęło aresztowania troje najmłodszych dzieci Tkoczów: Łucja, która służyła od dłuższego czasu u gospodarza pod Żorami, Józef pracujący z cieślami poza terenem Chwałowic oraz Kazimierz. Kazimierz wracając do domu nad ranem (po nocnej zmianie) z fabryki w Gotartowicach, zobaczył kilku mężczyzn koło domu. Wyczuł w tym zasadzkę, więc nie poszedł w kierunku budynku. Ukrył się u znajomych i tam dowiedział się o aresztowaniu rodziców i rodzeństwa. Od tego momentu ukrywał się do końca okupacji.

Dom Tkoczów, gestapo opieczętowało i zamknęło. Trudna jest dzisiaj do sprawdzenia wersja, jak to faktycznie było ze zburzeniem domu Tkoczów. Podobno gestapowcy z zemsty że nie potrafili sobie dać rady z wykryciem tak prężnej działalności konspiracyjnej w domu Tkoczów, budynek ten przekazali hitlerowskiej organizacji młodzieżowej Hitlerjugend (HJ), a po splądrowaniu budynku, członkowie tej organizacji – hajoty3 budynek podpalili i wysadzili w powietrze. Tak czy inaczej, dnia 8.12.1944 r. budynek został faktycznie wysadzony w powietrze. Według relacji Franciszka Kożdonia, budynek został zniszczony „pancerfaustem”.

Gdy Rybnik, a z nim Chwałowice zostały wyzwolone spod okupacji, troje rodzeństwa Józef, Łucja i Kazimierz Tkoczowie, którzy przeżyli okupację, spotkali się przy gruzach rodzinnego domu pod lasem. W resztkach spalonej stodoły urządzili się na tyle, by można było przebywać tam przez jakiś czas. Kazimierz otrzymał wkrótce zatrudnienie przy prowadzeniu sklepu, przy którym był pokój z kuchnią, więc tam się przenieśli na pierwszą powojenną zimę. Po siedmiu latach, wspólnym wysiłkiem wybudowali skromny barak na fundamentach dawnego chlewu i stodoły. Urządzili się w nim Łucja z Józefem, zakładając własne rodziny. Kazimierz został kawalerem, ale z nadejściem lepszych czasów zbudował sobie w pobliżu ojcowizny własny dom. Klara zamieszkała na stałe w Szwecji, wyszła za mąż, urodziła trzech synów.  Odwiedzała Ojczyznę i rodzeństwo od czasu do czasu – do 1996 r.

Jerzy Klistała

maj 192007
 

Część 3 historii bohaterskich harcerzy z Rybnika. Z poprzednią częścią można zapoznać się tutaj.

KOŻDOŃ JERZY, Urodzony 20.04.1934 r., w Rybniku. Aresztowany 25.06.1943 r. przez hitlerowców wraz z członkami rodziny, lecz przekazany do dyspozycji miejscowej policji. Zwolniony z posterunku policji ukrywał się – u krewnych do końca wojny. Po wojnie ukończył studia uzyskując dyplom inżyniera górnika. Pracował w Przedsiębiorstwie Robót Górniczych do przejścia na emeryturę. Działacz społeczny, radny w gminie Pawłowice*Wstęp do tragicznych przeżyć rodziny Kożdoniów wymaga przypomnienia wydarzeń z przeszłości nieco odleglejszej, a to z tej prostej przyczyny, że w latach 1918 do 1922 gdy Ślązacy walczyli o wolność w powstaniach śląskich i poprzez plebiscyt, dziwnym zbiegiem okoliczności walczyli z okupantem niemieckim – który zjawił się ponownie na polskiej ziemi w latach 1939 do 1945. W swoich patriotycznych sumieniach mieli więc zakodowaną potrzebę walki o wolność Ojczyzny – Ojczyzny śląskich Polaków! Jest i taki znamienny fakt, że wielu działaczy organizacji konspiracyjnej ZWZ/AK, w tamtej przeszłości roku 1919, należało do tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej – POW!

Paweł Kożdoń (ojciec), urodził się w Karwinie na Śląsku Cieszyńskim. Dzieciństwo spędził w Pielgrzymowicach, gdzie od dwóch pokoleń osiedleni byli jego przodkowie. Zgodnie z wolą swojego ojca, Paweł mimo że chciał zostać nauczycielem, musiał kontynuować tradycję rodzinną i podjąć pracę w górnictwie. Mógł zatem realizować swoje chłopięce marzenia – kupując książki za mozolnie zaoszczędzone grosze z bardzo skromnego kieszonkowego, i ucząc się grać jako samouk na skrzypcach, fisharmonii i trąbce. W okresie Plebiscytu, jako 31 letni już mężczyzna, wykazywał wyjątkową aktywność patriotyczną, skutkiem czego Niemcy nadali Mu przydomek „polski król”. Po powstaniach, z uwagi na nienajlepszy stan zdrowia, pracował w kopalni jako palacz. Doceniony był jako wielki społecznik, został wybrany na wiceprzewodniczącego Rady Zakładowej w kopalni, a także jako starszy (członek) Spółki Brackiej. Jak znamienne było to wyróżnienie, niech świadczy fakt, że funkcję Starszego Brackiego pełnił przez 3 kadencje po 5 lat – aż do wybuchu wojny w 1939 r. Został wybrany jako zastępca naczelnika gminy, a gdy naczelnik gminy szedł na urlop, wówczas Paweł brał urlop i zastępował naczelnika. Gdy powstał Związek Obrony Kresów Zachodnich, działał w tym związku. Do Jego kolejnych zasług zaliczyć należy i to, że był organizatorem „Sokoła”, wprowadzając w ten sposób formę zrzeszania się polskiej młodzieży, w miejsce dawniej działającego „Turnverein” – niemieckiego towarzystwa gimnastycznego. Był założycielem Towarzystwa Czytelni Ludowych na terenie Chwałowic. W skromnym mieszkaniu, jakie zajmowała jego rodzina w familoku kopalnianym (dwa pokoje i kuchnia), wygospodarował trochę miejsca na szafę biblioteczną i urządził wypożyczalnię książek dla miejscowej ludności.

Franciszka Kożdoń z którą Paweł ożenił się w 1914 r., mimo obowiązków w prowadzeniu domu i wychowywaniu licznego potomstwa, udzielała się także społecznie w Towarzystwie Polek i w Kole Przyjaciół Harcerstwa. Dodam, że córka i pięciu synów Kożdoniów, należało do Związku Harcerstwa Polskiego. Trudno o bardziej wyraziste przykłady propolskiej działalności, ale jakże brzemienne okazały się one w skutkach, gdy spadła na Polskę tragedia niewoli hitlerowskiej.

Tuż przed wojną, Paweł (ojciec) jako zastępca naczelnika gminy, bardzo negatywnie występował wobec działających w konspiracji volksbundowców1, – których wykaz udało mu się zdobyć w sobie wiadomy sposób. Wspomagali ojca w tej działalności antyniemieckiej nie tylko starsi synowie Franciszek, Władysław, ale także rodzina Tkoczów oraz Pukowców. Dlatego też, już w pierwszych dniach nastania okupacji hitlerowskiej, rodziny wymienione odczuły rewanż od miejscowych – hitlerowskich zwolenników. Okazywała bowiem wielką aktywność grupa donosicieli, którzy chcąc zrobić karierę, od pierwszych dni okupacji wskazywali na przedwojennych aktywistów, że robią coś niezgodnego z prawem. Wielu volksdeutschów, którzy już przed wojną nie ukrywali proniemieckich sympatii, z wejściem wojsk hitlerowskich do Polski, okazali się wyjątkowymi nikczemnikami! Władysław Kożdoń, był aktywnym członkiem drużyny harcerskiej, której drużynowym był nauczyciel chwałowickiej szkoły – Gawroński. Gdy Gawroński został powołany do wojska w 1939 r., licząc się z możliwością napadu Niemiec na Polskę, spakował kronikę harcerską oraz inne dokumenty do ocynkowanej skrzyni (zalutowanej), a następnie zakopanej na przykopalnianej działce Kożdoniów. Równocześnie jednak, zakopano tam drugą skrzynię drewnianą, w której były książki Pawła Kożdonia (ojca) o treści antyhitlerowskiej. Działkę tę Kożdoniowie dzierżawili od przedwojennych czasów – od Kopalni.

Miejscowy volksbundowiec – pałający zemstą wobec Kożdoniów, powiadomił gestapowców, że zakopano u nich w ogrodzie skrzynie z bronią i amunicją. Przeprowadzono dnia 10.09.1939 r. demonstracyjną akcję przeszukiwania ogrodu i odkopano owe skrzynie. Rozgłoszono jednak celowo pogłoskę, że w skrzyniach znajdowało się tyle broni i amunicji, że gdyby jej zawartość eksplodowała, cała kolonia wyleciałaby w powietrze. Chciano w ten sposób wyolbrzymić zawartość skrzyń, a zarazem wzburzyć miejscową ludność przeciw rodzinie Kożdoniów.

Zajście to, rozpoczynało serię tragicznych przeżyć okupacyjnych dla rodziny Kożdoniów, więc poświęcam mu nieco obszerniejszy opis – wg relacji Franciszka Kożdonia. Otóż, – w tym właśnie dniu 10 września w godzinach przedpołudniowych, znajdowali się na terenie działki ogrodowej – Paweł Kożdoń i jego syn Tadeusz. W pewnym momencie, niemal jak właściciele działki, weszli na nią dwaj „hilspolizaje2” w cywilnych ubraniach, z opaskami na rękawach marynarek – z widoczną hitlerowską swastyką, oraz z karabinami na ramionach. Okazując lekceważenie Pawłowi Kożdoniowi, zaczęli czegoś szukać, więc Paweł bardzo oburzony takim zachowaniem przybyszów, zapominając że rzecz dzieje się w okresie okupacji niemieckiej, w dosadnych określeniach powiedział co o owych „hilspolicajach” myśli. Oni jednak kontynuowali swoje poszukiwania. Natrafili wreszcie na miejsce, gdzie ziemia była mniej ubita więc kazali Pawłowi i synowi Tadeuszowi wybierać ziemię. Gdy odkryto dwie skrzynie (jedną blaszaną i zalutowaną a drugą drewnianą), „hilspolicaje” zapytali o Władysława, który według donosu, był sprawcą zakopania skrzyń. Pomocnik policji kazał Tadeuszowi przyprowadzić Władysława. Tadeusz i Władysław spotkali się „w drodze”, gdyż Władysław został w tym samym czasie wysłany przez matkę na działkę po warzywa. Gdy więc zjawili się na działce Władysław i Tadeusz, „hilspolizaje” wezwali gestapowców. Gestapo przyjechało samochodem – bagażówką, na której znajdowali się już wcześniej aresztowani Polacy. Kazali wejść do samochodu – ojcu Pawłowi Kożdoniowi i synowi Władysławowi pod zarzutem zakopania skrzyń. Tadeusza nie aresztowano, gdyż całą sprawę wziął na siebie Władysław. Zawieziono ich do więzienia w Rybniku, stamtąd do obozu jenieckiego w Zgorzelcu a następnie do Rawicza. 14.10.1939 r. obu przetransportowano do KL Buchenwald. Paweł Kożdoń (ojciec) został później przewieziony do Ravensbrück.

Matkę – Franciszkę Kożdoń, w wyniku ciągłych szykan przez miejscowych volksdeutschów, z czworgiem młodszych dzieci wyrzucono z familoków na bruk i dopiero po paru dniach znalazła schronienie w domu Tkoczów. Tkoczowie oddali Jej do dyspozycji jeden pokój, lecz na taką ilość osób był on za mały, więc córka Janina zamieszkała u sąsiadów Tkoczów o nazwisku File. Matka zabiegała o zwolnienie ojca z obozu, ale starania te były nieskuteczne. Wiosną 1942 r. otrzymała z KL Ravensbrück zawiadomienie o śmierci męża, że „zmarł na obrzęk lewego ramienia”.

Syn Franciszek, przebywał od 1937 r. na studiach politechnicznych we Lwowie. Właśnie we wrześniu 1939 r. przebywał na ćwiczeniach wojskowych, i w wyniku wybuchu wojny zwolniono uczestników ćwiczeń, lecz na uczelni zaczęły się między studentami konflikty na tle narodowościowym, postanowił więc wrócić do domu. Jego brat Józef tuż przed 1939 r. ochotniczo wstąpił do Wojska Polskiego, brał udział w kampanii wrześniowej i w domu zjawił się na początku 1940 r. Brata Tadeusza, wysłano na przymusowe roboty w głąb Niemiec, Józefa Kożdonia, gestapo aresztowało 1.05.1940 r. i wysłało do KL Dachau. Z tego obozu przekazany został dnia 26.06.1940 r. do KL Mauthausen, a 15.08.1940 do pracy w kamieniołomach w KL Mauthausen-Gusen, gdzie figurował jako numer obozowy 43706 i 5303.

Mieszkając u Tkoczów, Franciszek współpracował z Alfredem Tkoczem, – wykonując różne czynności konspiracyjne jakim całe rodzeństwo Alfreda się zajmowało. Spotykał się jednak dosyć często z Antonim Sztajerem3, z którym znał się od czasów szkolnych (siedzieli nawet w jednej ławce), więc wciągnięty został przez kolegę do działalności w organizacji konspiracyjnej ZWZ. Przed Sztajerem składał uroczystą przysięgę, – przed krzyżem i obok stojącymi świecznikami. Od tego momentu stał się pełnoprawnym członkiem Związku Walki Zbrojnej.

Członkowie ZWZ doświadczeni tym, jak miejscowi volksdeutsche i kolaboranci potrafią denuncjować Polaków pod byle pretekstem, zachowywali w swojej działalności bardzo wielką ostrożność. Spotykali się w bardzo wąskim gronie – w tak zwanych trójkach, które stanowiły trzy bardzo zaufane osoby. Franciszek przez dłuższy czas według tej reguły, „tworzył” taki zespół ze Sztajerem i Józefem Jaszkiem, ale przeszedł na studiach we Lwowie przeszkolenie wojskowe jako kapral, więc otrzymał polecenie zorganizowania plutonu – pełniąc funkcję dowódcy tego plutonu. Musiał w związku z tym przeprowadzać rozmowy z „pewnymi” kolegami – agitując ich do działania konspiracyjnego. Nie zdołał jednak utworzyć plutonu, gdyż aresztowanie przerwało Jego działania w tym zakresie.

Ze wspomnień Franciszka wynika, że dużo członków, gotowych na wielkie poświęcenie się dla walki z okupantem, trwało w oczekiwaniu na rozkaz do konkretnej czy wielkiej akcji. W Jego otoczeniu, działania ograniczały się do zrywania niemieckich afiszów, wykonywania w widocznych miejscach antyhitlerowskich napisów, wykonywanie drobnego sabotażu. Trwali w „oczekiwaniu” na ukształtowanie się prężnej organizacji, nie tak heroicznej o jakiej po wyzwoleniu się rozpisywano, ale prężnej na ówczesne możliwości. Podnosili „ducha polskości” w rozprowadzanych ulotkach, udzielali pomocy będącym w potrzebie znajomym Polakom. Przenosili w działalność organizacji ZWZ, system stosowany wcześniej w harcerstwie. Pamięta też, że w jakimś sensie byli nieufni wobec przemianowania ZWZ na AK. Myśleli, że AK będzie tworem organizacji o innym „odchyleniu” politycznym, pod zupełnie innym dowództwem i schematem organizacyjnym. Mimo, że ZWZ przemianowane było w 1942 r. na AK, fakt ten jeszcze do nich nie docierał. Bardziej liczyły się lokalne ambicje, że są członkami Związku Walki Zbrojnej, nie gorszymi od Armii Krajowej. Żyli w przekonaniu, że AK jest nowo utworzoną organizacją, do której mają się „przenieść”, więc bardzo się nad tym zastanawiali, a czas upływał na niezdecydowaniu i pewnej stagnacji.

W 1943 r. zwiększyły się represje okupanta wobec polskiej ludności. Prawdopodobnie z uzyskanej informacji w wyniku przesłuchań aresztowanych w lutym tegoż roku, miały miejsce aresztowania kolejnych konspiratorów z ZWZ/AK. Nazwisko Franciszka Kożdonia także dotarło do funkcjonariuszy gestapo, więc w nocy z 25 na 26 czerwca został aresztowany. Aresztowano wówczas także matkę – Franciszkę, braci: Pawła, Janka. Dopytywali się gestapowcy o siostrę Janinę której nie było z rodziną, a gdy matka oświadczyła że nie wie gdzie córka aktualnie przebywa, zaprzestano dalszych pytań o nią. Pewien problem zaistniał z najmłodszym bratem Jurkiem, gdyż miał zaledwie 9 lat, więc ostatecznie został zabrany przez szupoka (asystującemu podczas aresztowania) i odstawiony na posterunek policji.

Po przewiezieniu na gestapo, przetrzymano aresztowanych w piwnicy budynku przy ulicy Św. Józefa w Rybniku. Nie zdjęto im nawet założonych podczas aresztowania samozaciskających kajdanek. Synowie mieli ręce skute z tyłu, natomiast matka z przodu. Następnego dnia odtransportowano ich do więzienia śledczego w Mysłowicach. Spędzili tam aż trzy miesiące, a jak straszne było to więzienie, wiedzą dobrze ci, którzy w nim przebywali. Każde z czworga dzieci i matka byli zamknięci w innej celi.

W książce „Więzienia hitlerowskie na Śląsku, w Zagłebiu Dąbrowskim i w Częstochowie 1935-1945”, Śląski Instytut Wydawniczy, Katowice 1983 r., praca zbiorowa pod red. A. Szefera, tak oto jest przedstawiony przykład znęcania się nad więźniami jednego z oprawców więzienia w Mysłowicach – Kapo Józefa Chejczyka, uczącego regulaminu nowo przybyłych więźniów na oddziale I:„Tu jest lager w Mysłowicach, tu robi się wszystko na komendę. Jak usłyszysz swoje nazwisko, to krzyczysz z całej siły „hier”. Na pytanie, jak ci się powodzi, krzyczysz „gut”. Innych słów nie ma. Za każdą rozmowę więzień otrzymuje 25 bykowców. Jak cię wezwą na przesłuchanie, to zeskakujesz z łóżka, stajesz na baczność i meldujesz głośno „Herr Oberwachmeister, ein Mann zur Verneh-mung”. Po powrocie z przesłuchania stajesz w rogu celi na baczność i meldujesz głośno: „Herr Oberwachmeister, ein Mann von Vernehmung zurück”. Potem wskakujesz na łóżko i kładziesz się na brzuchu z rękami z boku”.
Do łóżek – jak zeznał więzień Erwin Met – trzeba było wskakiwać przepisowo. Po odliczeniu przez kalifaktora do trzech i okrzyku „Ruhe”! więzień musiał już być w łóżku. Jeśli ktoś potem jeszcze się poprawiał, bito go bykowcem i otrzymywał do 25 uderzeń. Na łóżkach trzeba było leżeć w pozycji „na baczność”. Nie wolno było poruszać nogami ani rękami. Za poruszenie się kalifaktor bił bykowcem. W ciągu dnia przez 2 godziny każdy więzień musiał leżeć bez ruchu, a co 2 godziny wzywano do raportowego zejścia z łóżek na komendę i ustawiania się w szeregu. W grupach po 10 więźniów kazano biec do ustępów z podniesionymi do góry rękami i następnie biegiem ustawić się z powrotem w tym samym miejscu. Przy wskakiwaniu do łóżek więźniowie ranili sobie nogi i głowy o drewniane prycze”.Franciszek Kożdoń przebywał w Mysłowicach na bloku nr 1, gdzie całymi dniami trzeba było leżeć na brzuchu. Bardzo wielkie wzruszenie wywoływały w Nim wszelkie wspomnienia o matce. Stąd, mówiąc o pobycie w Mysłowicach, nie osobiste przeżycia były dla Niego ważne, lecz pełna bólu troska o matkę, o to czy zdoła wytrzymać ciągłe leżenie na brzuchu i nieludzkie traktowanie. Przypuszczał że w całym więzieniu obowiązuje taki właśnie rygor.

Po zakończeniu przesłuchań, a zarazem po około trzech miesiącach przebywania w więzieniu w Mysłowicach, przetransportowano go dnia 6.09.1943 r. do KL Auschwitz, gdzie przy formalnościach rejestracyjnych wytatuowano mu na lewym przedramieniu numer obozowy 146601. 7.12.1944 r. transportem zbiorowym przesłany został do KL Buchenwald, gdzie otrzymał numer obozowy 30076.

Matka została przetransportowana do Birkenau dnia 20.07.1943, a po zarejestrowaniu otrzymała numer obozowy 50195., a po jakimś czasie transportem zbiorowym wysłana została do Ravensbrück, i dalej do Neustadt Glewe, gdzie zmarła dnia 29.01.1944 r. Siostrę Janinę także aresztowano 6.09.1943 r. i przewieziono transportem zbiorowym do KL Auschwitz-Birkenau, gdzie otrzymała nr 58417. W Birkenau zachorowała na tyfus, leżała długo w gorączce – nieprzytomna. Wyzdrowiała jednak dzięki pomocy współwięźniarek.

Janina Kożdoń przetrwała w obozie do ostatnich dni jego istnienia, a następnie była jedną z wielu więźniarek – męczenniczek, biorących udział w styczniu 1945 r. w ewakuacji obozu – w „marszu śmierci” z KL Auschwitz do Wodzisławia. Z Wodzisławia wysłana została transportem zbiorowym do Ravensbrück i tam doczekała się wyzwolenia przez wojska amerykańskie.

Pawła Kożdonia (syna), – po przesłuchaniach w więzieniu śledczym w Mysłowicach, przewieziono dnia 23.07.1943 r. do KL Auschwitz i po zarejestrowaniu otrzymał nr 130970. Najpierw pracował w „Zementkomando”, a następnie w „Zimmermannkomando4”. Dowiedziawszy się o zgonie matki, postanowił uciec z obozu, by pomścić śmierć rodziców. Udało mu się to w czasie alarmu lotniczego dnia 29.08.1944, gdyż przebywał wówczas w Auschwitz III – Buna5. Ucieczkę zorganizował samodzielnie, bez liczenia na pomoc z wewnątrz czy zewnątrz. Przygotował sobie schowek pod stosem desek na składowisku drewna, postarał się o drelichowe ubranie robocze z czerwonym pasem na plecach. Pas był na szczęście namalowany farbą łatwo zmywalną – do usunięcia. Do schowka pod deskami wszedł w czasie nalotu i tam usunął farbę z ubrania. Pod deskami przeleżał jedną noc – do następnej nocy. Największy lęk przeżywał, gdy podczas przeszukiwania terenu za zbiegiem, obok jego schronienia (pod deskami) przechodzili SS-mani z psami. W drugą noc po ucieczce wyszedł z ukrycia pod osłoną ciemności nocy i przedostał się na tory kolejowe. Udając robotnika torowego kontrolującego szyny – z kluczem (do dokręcania nakrętek szyn kolejowych) w ręce, przedostał się w okolice Pszczyny. Tam znalazł pomoc u rodziny nauczyciela z Chwałowic – Wojciecha Tomasza. Przebywając u Wojciechów, otrzymał ubranie cywilne od Czesława Kempnego – brata matki. W ubraniu tym przedostał się do Pielgrzymowic w powiecie pszczyńskim. Tam ukrywał się przez kilka tygodni u krewnych ojca, u krewnych matki i znajomych w Pruchnej oraz Bziu Zameckim.

Oswoiwszy się z wolnością, udało się Pawłowi nawiązać kontakt z kompanią konspiracyjnej organizacji ZWZ/AK działającej w powiecie rybnickim, której dowódcą był Antoni Sztajer. Grupa ta przeprowadzała w owym czasie akcje sabotażowe, zdobywanie kartek żywnościowych, broni itp.

Gdy któregoś razu Sztajer otrzymał informację, że u hitlerowca Szewczyka, mieszkającego w Chwałowicach – na osiedlu Brzeziny, znajduje się broń, grupa partyzantów otrzymała polecenie zdobycia tej broni. W akcji brał udział także Paweł. Poszedł pierwszy – celem przeprowadzenia rozeznania, jednak trafił fatalnie, gdyż u Szewczyka przebywało akurat pięciu silnie uzbrojonych szupoków. Paweł posiadał tylko dwa pistolety. Gdy go zauważono, wywiązała się strzelanina, w wyniku której serią z automatu został ranny w nogę. Strzelał do ostatniego naboju, przy czym ostatni nabój zostawił dla siebie. W czasie walki zginął także jeden Niemiec, a drugi został postrzelony w kolano. Paweł Kożdoń zginął śmiercią bohaterską, osłaniając 12.12.1944 r. odwrót swojego oddziału.

W dniu pogrzebu Pawła, którego zakopano pod płotem miejscowego cmentarza, Hitlerjugend6 urządziło demonstrację siły w Chwałowicach, a kulminacyjnym punktem demonstracji było spalenie i rozbicie pancerfaustem7 domu Tkoczów, w którym i Kożdoniowie mieszkali do czasu aresztowania tj. do 1943 r.

Po kilku miesiącach – w wyzwolonej już Polsce, mieszkańcy Chwałowic urządzili Pawłowi Kożdoniowi uroczysty pogrzeb. W harcerskim namiocie ze strażą powstańców i harcerzy, wystawiono trumnę z jego zwłokami, zanim pochowano go na honorowym miejscu cmentarza w Chwałowicach.

Najmłodszy z aresztowanych – Janek Kożdoń, nie był członkiem ZWZ ze względu na swój młody wiek. Często jednak to on pomagał Franciszkowi w dostarczaniu informacji konspiracyjnych do różnych zaufanych osób. Aresztowany wraz z pozostałymi członkami rodziny i przewieziony do Mysłowic, po zakończeniu cyklu przesłuchiwań, został przetransportowany 30.07.1943 r. do KL Auschwitz, gdzie otrzymał numer obozowy 132125. Był zatrudniony w „Nowej Pralni” na nocnej zmianie. Wraz z innymi więźniami roznosił mokrą bieliznę po blokach i rozwieszał ją na strychach tych bloków. Pracował także w Gemajnszaftslager8 – dla pracowników cywilnych, w Deutsche Ausrüstungswerke9. W dniu 24.06.1944 r. transportem zbiorowym dostał się do Buchenwaldu, gdzie spotkał brata Władysława, przebywającego tam od września 1939 r. Nieco później dotarł transportem zbiorowym do Buchenwaldu drugi brat – Franciszek.

Wiosną 1945 r. KL Buchenwald został wyzwolony przez wojska amerykańskie. Jakże wyczekiwali Franciszek, Władysław i Janek Kożdoniowie na klęskę hitlerowskiego zwyrodnialstwa. Nadzieja ta była główną ostoją spędzanych w obozach godzin, miesięcy i lat męczarni, aż – … nastał dzień wyzwolenia. Wielu jednak nie doczekało wolności.

Czy mogli się cieszyć, skoro przeżyte doświadczenia nakazywały niedowierzać, że to piekło na ziemi mogło przestać istnieć. Za bardzo przyzwyczajeni byli do cierpień, które musieli znosić jeszcze wczoraj, nadal żyli świadomością o utraconych najbliższych – którym nie było dane doczekać dnia wyzwolenia. Czy tak łatwo można uporać się z własnymi okaleczeniami? Każdy z więźniów marzył przecież o dożyciu dnia, kiedy się skończy piekło obozowej egzystencji, o powrocie do swoich domów, do bliskich, do normalnego życia. Gdy natomiast otwarły się bramy i przyszła wolność o której marzyli, nie potrafili się z tą prawdą uporać! Pojawiły się pytania: czy pozbędą się snów i widoków, które w obozie były jawą – o ogrodzeniu w którym płynął prąd elektryczny, o komorach gazowych, o krematoriach w których palenie zwłok było codzienną rzeczywistością? Czy wyzbędą się odczucia pokory wobec władzy absolutnej, jaką stanowiły potwory z SS? Czy będą umieli oddychać normalnym powietrzem, gdy tam w obozie oddychało się dymem i swądem z palonych ciał?

Trzej bracia Kożdoniowie – Władysław, Janek i Franciszek, mieli niestety świadomość, że ich rodzina nie spotka się w tym samym składzie osobowym. Ich rodzina została rozbita, zniszczona. Zginął ojciec, matka, brat Paweł, a i losy pozostałego rodzeństwa – siostry Janiny, braci Józefa i Jurka były nieznane. Czy przeżyli? Wróciwszy wreszcie do Chwałowic w maju 1945 r., los oszczędził im dalszych przykrych niespodzianek. Przeżyli obóz Janina i Józef, żył i najmłodszy z braci Jurek, Franciszka powitała zdrowa i cała – narzeczona. Udało Im się jakoś pozbierać psychicznie, a po czasie i fizycznie. Zawzięli się by żyć na miarę tego jak pragnęli tego rodzice.

Jerzy Klistała

maj 162007
 
Zapraszam do drugiej części artykułu na temat bohaterskich Harcerzy – mieszkańców Rybnika. Oczywiście autorem tekstu jest Pan Jerzy Klistała. Pierwszą część można przeczytać tutaj.
Rodzina  Kożdoniów,
Przy głównej ulicy w Chwałowicach, ustawiony jest pomnik poświecony pamięci mieszkańców, którzy polegli w walce o polskość z okupantem hitlerowskim. Wśród nazwisk wyrytych na pomniku, niemal połowa należy do rodzin: Kożdoniów, Tkoczów, Pukowców – rodzin silnie związanych z harcerstwem, i przez to szczególnie okaleczonych w walce z najeźdźcą. Rodzeństwo Kożdoniów uczyło się od najmłodszych lat patriotyzmu, miłości do Ojczyzny, a najlepszy przykład dawali im najbliżsi – matka i ojciec.
Kożdoń Paweł (ojciec),
Urodzony 30.06.1890 r. w Karwinie. Pracował w kop. „Chwałowice” w Chwałowicach, był wiceprzewodniczącym rady zakładowej w kopalni. Działacz społeczny, współzałożyciel i członek Towarzystwa Śpiewaczego „Seraf” w Rybniku, organizator Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” w Chwałowicach oraz Towarzystwa Czytelni Ludowych. Członek POW Górnego Śląska, uczestnik trzech powstań śląskich, działacz plebiscytowy. Przed drugą wojną był zastępcą naczelnika gminy w Chwałowicach. Aresztowany 10.09.1939 r., skierowany został do KL Rawensbrück i tam zginął 12.06.1942 r.
Kożdoń Franciszka z d. Kempna

Kożdoń Franciszka z d. Kempna

 
Kożdoń Franciszka z d. Kempna
Urodzona 22.12.1891 r. w Pielgrzymowicach pow. rybnicki. Matka wielodzietnej rodziny: Franciszka, Józefa, Janiny, Tadeusza, Władysława, Pawła, Jana, Jerzego – także więzionych w obozach koncentracyjnych, działaczka ZHP, Towarzystwa Polek, Towarzystwa Śpiewaczego „Seraf”. Od jesieni 1939 r. rodzice i starsi synowie należeli do Siła Zwycięstwu Polski (SZP) – Związek Walki Zbrojnej (ZWZ)/Armia Krajowa (AK). W ich domu prowadzono nasłuch radiowy, kolportowano prasę.
Aresztowana za sprzyjanie ruchowi oporu 25.06.1943 r., przekazana została wpierw do więzienia śledczego (Ersatzpolizeigefängnis) w Mysłowicach, a stamtąd przetransportowana 20.07.1943 r. do KL Auschwitz-Birkenau i zarejestrowana jako numer obozowy 50195. Zmarła 29.01.1944 r. w obozie kobiecym Birkenau na tyfus.
Kożdoń Franciszek

Kożdoń Franciszek

Kożdoń Franciszek
Urodzony 26.09.1915 r. w Chwałowicach k.Rybnika. Po ukończeniu szkoły powszechnej, był uczniem rybnickiego gimnazjum. Harcerz IX Drużyny Harcerzy mi. Tadeusza Kościuszki w Chwałowicach. Przez krótko okres czasu studiował we Lwowie. W czerwcu 1939 r. powołany został do służby wojskowej. Uczestniczył w kampanii wrześniowej 1939 r. W czasie okupacji hitlerowskiej działał w ruchu oporu w „Szarych Szeregach”, był żołnierzem organizacji konspiracyjnej ZWZ/AK. Aresztowany 25.06.1943 r., przebywał wpierw w więzieniu śledczym w Mysłowicach, a następnie przekazany został 6.09.1943 r. do KL Auschwitz gdzie zarejestrowano go jako więźnia nr 146601. Transportem zbiorowym wywieziony do KL Buchenwald gdzie zarejestrowano go jako więźnia nr 30076. Przeżył w obozie do jego wyzwolenia w dniu 11.04.1945 r. przez wojska amerykańskie i wrócił do kraju. Pracował w resorcie górnictwa na stanowisku z-cy dyrektora do spraw inwestycyjnych kopalni „Moszczenica” i „Jastrzębie” – do czasu przejścia na emeryturę. Członek i działacz Związku Kombatantów RP w Rybniku.
Kożdoń Józef,
Urodzony 12.03.1917 r. w Chwałowicach k.Rybnika. Harcerz IX Drużyny Harcerzy mi. Tadeusza Kościuszki w Chwałowicach. Ukończył rybnickie gimnazjum, wstąpił ochotniczo do wojska polskiego. Uczestniczył w kampanii wrześniowej 1939 r. Od początku okupacji działał w ruchu oporu w „Szarych Szeregach”, w ZWZ/AK. Aresztowany 5.05.1940 r. i przetransportowany do KL Dachau, skąd 26.06.1940 r. został przekazany do KL Mauthausen-Gusen i tam zarejestrowano go jako więźnia nr 43706 i 5303. Przeżył w obozie do jego wyzwolenia w dniu 5.05.1945 r. Po powrocie do domu podjął pracę jako sztygar w kopalni w Mysłowicach. Zmarł w latach 70-tych, spoczywa na mysłowickim cmentarzu.
Kożdoń Janina

Kożdoń Janina

Kożdoń Janina
Urodzona 4.02.1919 r. w Chwałowicach k.Rybnika, harcerka. Ukończyła gimnazjum Sióstr Urszulanek w Rybniku. Od początku okupacji hitlerowskiej zaangażowana w ruchu oporu – działała w „Szarych Szeregach”. Aresztowana 25.06.l943 r., wpierw była więziona w więzieniu śledczym (Ersatzpolizeigefängnis) w Mysłowicach a stamtąd przekazana 6.09.1943 r. do KL Auschwitz-Birkenau gdzie zarejestrowana była jako więźniarka nr 548417. 8.09.1944 r. została przetransportowana do KL Rawensbrück gdzie doczekała się wyzwolenia przez wojska amerykańskie. Zmarła w latach 70-tych, spoczywa na cmentarzu w Chwałowicach.
Kożdoń Tadeusz,
Urodzony 24.10.1920 r. w Chwałowicach. Harcerz, członek IX Drużyny ZHP im. Tadeusza Kościuszki w Chwałowicach. Ukończył Szkolę Handlową w Rybniku. Wstąpił do Wojska Polskiego. Uczestniczył w kampanii wrześniowej 1939 r. Był komendantem tajnego szczepu ZHP w Chwałowicach w 1939 r. i członkiem „Szarych Szeregów”. Po wyzwoleniu pracował w Komendzie Wojewódzkiej Milicji w Zielonej Górze (w administracji-finansach) w stopniu podpułkownika.Kożdoń Władysław,
Urodzony 1.09.1922 r. w Chwałowicach k.Rybnika. Harcerz IX Drużyny Harcerzy im, Tadeusza Kościuszki w Chwałowicach. Z nastaniem okupacji członek „Szarych Szeregów” i tajnej drużyny harcerskiej w Chwałowicach gdzie był drużynowym. Aresztowany 10.09.1939 r., wywieziony do KL Buchenwald, 11.04.1945 r. został wyzwolony przez wojska amerykańskie. W 1946 r. zdał maturę w rybnickim gimnazjum. Zamieszkał we Wrocławiu. Po ukończeniu studiów na politechnice wrocławskiej, zatrudniony został jako inżynier w biurze projektów we Wrocławiu.
Kożdoń Paweł (syn)

Kożdoń Paweł (syn)

Kożdoń Paweł (syn)
Urodzony 11.07.1924 r. w Chwałowicach k.Rybnika. Harcerz IX Drużyny Harcerzy im. Tadeusza Kościuszki w Chwałowicach. Z nastaniem okupacji hitlerowskiej działał aktywnie w ruchu oporu w „Szarych Szeregach”, był żołnierzem organizacji konspiracyjnej ZWZ/AK. Aresztowany 25.06.1943 r. Po śledztwie, 23.07.1943 r. przekazany na pobyt w KL Auschwitz gdzie został zarejestrowany jako więzień nr 130970. Zbiegł z obozu 31.08.1944 r. i podjął ponownie walkę z okupantem w oddziale partyzanckim AK. Zginał 12.12.1944 r. w czasie akcji partyzanckiej w Chwałowicach. Pochowany na chwałowickim cmentarzu.Kożdoń Jan,
Urodzony 19.10.1927 r. w Chwałowicach k.Rybnika. Harcerz IX Drużyny Harcerzy mi. Tadeusza Kościuszki w Chwałowicach. Z nastaniem okupacji hitlerowskiej członek Szarych Szeregów. Aresztowany 25.06.1943 r. wpierw przewieziony do więzienia śledczego (Ersatzpolizeigefängnis) w Mysłowicach, a następnie przekazywany do obozu KL Auschwitz gdzie zarejestrowany został jako więzień nr 132125. Potem przekazany był do KL Buchenwald gdzie doczekał się wyzwolenia w dniu 11.04.1945 r. Po powrocie do domu, podjął działalność w harcerstwie – był drużynowym IX Drużyny w Chwałowicach. Inżynier górnik, sztygar w kopalni „Chwałowice”. Porucznik WP,  członek Związku Kombatantów RP.
maj 042007
 
Miałem okazję zwiedzić fortyfikacje polskie w Węgierskiej Górce. Na temat tych schronów zostało napisane praktycznie wszystko.
Wystarczy zerknąć na link poniżej.http://www.nsik.com.pl/archiwum/72/a10.html

 

Schron Wąwóz

Schron Wąwóz

Nie będę więc powielał tych informacji. Pochwale sie jednak spotkaniem przy jednym z fortów, górala który bardzo chciał się podzielić wiedzą na ten temat. Mieszkał on w okolicy schronu od dziecka. Obiektem przy jego domostwie był schron Wąwóz. Który zresztą został wysadzony przez Niemców podczas okupacji. Dziadek miał 76 lat, a jest człowiekiem bardzo dynamicznym, wygadanym, pełnym energii i niesamowicie gadatliwym. W roku 1939 jako 8 letni chłopak, nosił wodę dla Junaków budujących w wielkiej tajemnicy schron na polu należącym do jego rodziny. Cała budowla była pieczołowicie osłonięta płotem z desek, cięgle pilnowanym. Materiał na obiekty dostarczano wozami konnymi do ogrodzenia, a za ogrodzenie wozy były wprowadzane przez wojsko sprawujące nadzór nad budową. Wrzesień w 1939 roku był bardzo upalny i ciepły, wspomina dziadek. Młodzi junacy pracowali ciężko za przysłowiowy talerz zupy rybnej, źle traktowani poganiani przez inżyniera sprowadzonego z Berlina do budowy obiektów. Inżynier ten, był to podobno czarny mężczyzna z brodą jeżdżący konno po budowie pokrzykujący i kopiący młodych budowniczych. Do tego stopnia był nie lubiany na wiosce że niejaki kapral Nowak wywodzący się z miejscowej ludności w ostatnich dniach, a nawet godzinach przed wybuchem wojny zastrzelił go. Czy był to odwet czy rozkaz tego nikt nam nie powie.Na widok wkraczających niemieckich jednostek WH, wspaniale ubranych, uzbrojonych i nowocześnie wyposażonych ( motocykle, samochody, transportery, czołgi) kilku polskich żołnierzy zdezerterowało zrzucając mundur i chowając sie po piwnicach. Opowiadał że żołnierze, załogi pierwszych schronów wycofały sie okopami do schronu Wędrowiec. Głównym powodem były braki w wyposażeniu i uzbrojeniu na obiektach. Jedynie Wędrowiec był „przygotowany” do obrony.

Czas okupacji, to pamięć o budowanych szubienicach i publiczne egzekucje przez powieszenie niewygodnych polaków na które był obowiązek się stawić. Polacy pracujący dla Niemców, współpracujący z okupantem to kolejne bolesne wspomnienia dziadka. Potem rok 1945, przygotowania Niemców do obrony przed Armią Czerwoną. Nie na obiektach lecz na okolicznych polach ustawiano armaty, działa i haubice w przygotowanych stanowiskach polowych. Błyskawiczny manewr taktyczny Rosjan i ucieczki żołnierzy niemieckich w popłochu. Wtedy to niemieccy żołnierze zrzucali mundury prosząc o cywilne łachy i ukrycie. Rosjanie nie brali jeńców zabijali na miejscu bez gadania. Dwóch wojaków z WH (Ślązaków) pochodzących z Mysłowic w ten sposób ocaliło skórę, pięć lat po wojnie przyjechali podziękować za życie. Tak trudne i dziwne to były lata wspomina dziadek.

Na uwagę zasługuje furtka do gospodarstwa tego wiekowego górala. Została wykonana z metalowych elementów pochodzących ze schronu na dodatek noszących ślady po niemieckich pociskach. Nie wiem na ile opowieści tego pana były wiarygodne ale z uwagą go wysłuchałem aby móc sie tym podzielić na naszej stronie.

kwi 302007
 
Na podstawie pamiętnika Józefa Sobika – późniejszego więźnia kilku obozów koncentracyjnych, opracował Jerzy Klistała).

W ostatnich dniach sierpnia radiowe komunikaty o nasilonym naruszaniu granic przez Niemców nie wróżyły nic dobrego. Matka wraz z dwoma moimi siostrami i ich dziećmi, oraz szwagierka ze swoimi dziećmi, obawiając się działań wojennych w Rybniku, wywiezione zostały przez szwagra Wincentego Chrobota do miejscowości Iłownica koło Bielska. Były przekonane, że w tamtej okolicy będzie spokojniej i bezpieczniej. W domu zostaliśmy więc tylko we trójkę:
ojciec, młodszy brat Alojzy i ja.
Późnym wieczorem 31.08.1939 r. wracałem z kina do domu. Wieczór był bardzo ciepły i wypełniony spokojem. Spokój ten zakłócali jedynie nieco aktywniejsi i ruchliwsi członkowie formacji obrony cywilnej i przeciwlotniczej, w związku z niedawnymi prowokacjami bojówkarzy hitlerowskich w Gotartowicach, Szczygłowicach i Krywałdzie. Zmęczony ciężką, całodniową pracą w warsztacie udałem się na spoczynek i szybko zasnąłem. Obudziłem się jednak wcześniej niż zazwyczaj, gdyż ze snu wyrwał mnie odgłos wystrzałów i głośnych detonacji. Zerwałem się na równe nogi, szybko się ubrałem i wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem ludzi uciekających w górę ulicy Wodzisławskiej. Kiedy wybiegłem przed dom, na ulicy było już pusto. W pewnym momencie usłyszałem głośniejszy wybuch. Jak się później dowiedziałem, wtedy właśnie wysadzony został most kolejowy na rzece Nacynie.
W górę ul. Wodzisławskiej, w kierunku szkoły nr 2, maszerowała kompania obywatelskiej formacji Obrony Narodowej. Chcąc sprawdzić, co dzieje się w dalszej części ulicy, pobiegłem Wodzisławską w dół, do Raciborskiej. Niedaleko kościoła Ojców Franciszkanów budowano zaporę przeciwczołgową. Na skrzyżowaniu zobaczyłem, że przy rozgałęzieniu Raciborskiej i Zebrzydowickiej część ulicy przegradzała zbudowana już zapora. Kilku polskich żołnierzy z ciągniętym przez dwa konie działkiem przeciwczołgowym przemieszczało się w kierunku rynku. Wybuchy pocisków i świst kul karabinowych stawały się coraz bliższe i intensywniejsze. Przestraszony tym, co się dzieje, postanowiłem wrócić do domu. Zapora przeciwczołgowa stawiana powyżej kościoła była już gotowa, więc tą częścią drogi nie dało się przejść. Musiałem zawrócić i przejść przez plac przykościelny do ul. Hallera, po czym Wiejską i Wincentego doszedłem wreszcie do budynku, w którym mieszkaliśmy. Po krótkim pobycie w mieszkaniu znowu wyszedłem przed dom. Stała tam już grupka osób równie zaniepokojonych jak ja. Zauważyłem pociski lecące od strony „Maroka” w kierunku szpitala psychiatrycznego. Zobaczyłem też, że czołgi uporały się z zaporą koło kościoła i jadą w górę ulicy, w kierunku szkoły. Ktoś wtedy powiedział, że są to czołgi francuskie, które przyjechały nam, Polakom, na pomoc. Serca nasze zabiły mocniej z radości. W miarę jednak ich zbliżania się nastąpiło rozczarowanie. Były to czołgi niemieckie, szybko więc rozbiegliśmy się do domów. W pobliżu szkoły, gdzie zapora była masywniejsza niż koło kościoła, jedna z maszyn unieruchomiona została celnym strzałem.

Około godziny dziewiątej poszedłem ponownie na skrzyżowanie z Raciborską. Była tam już część niemieckiej dywizji pancernej. Wokół szwargocących żołnierzy i oficerów niemieckich zgromadzili się miejscowi Niemcy, przeważnie przedwojenni kupcy. Z wielką usłużnością znosili „zabiedzonym” żołnierzom żywność. Wśród tych nadgorliwców wyróżniali się m. in. rzeźnik J. Gomola, B. Nowak, P. Zimoń, P. Paluch. Prawdopodobnie użalali się przy okazji, jak źle było im pod rządami Polaków.Nie było wtedy jeszcze zakazu poruszania się, więc poszedłem na rynek. Oczom moim ukazał się bardzo przykry widok – na każdym z przylegających do rynku budynków, z okien ich górnych pięter lub z dachów, powiewały hitlerowskie flagi. W Hotelu Polskim urządziła się wojskowa komendantura. Skrzyżowania ulic obsadzone zostały niemieckimi żołnierzami z karabinami maszynowymi. Renegatów łatwo można było poznać po cywilnych ubraniach z opaskami ze swastyką na rękawach. Wierzyć się nie chciało, ilu poważanych obywateli Rybnika manifestowało teraz swoją sympatię dla Hitlera, jak szybko zamienili polską mowę na niemiecką. Na ulicy Hallera miejscowi wywrotowcy wywiesili transparent z napisem: „Dziękujemy naszemu wodzowi, który nas z wielkiej nędzy wybawił”.

Przez kilka pierwszych dni okupacji sklepy i zakłady pracy były zamknięte. Polacy, którzy przezornie wyjechali poza okolice Rybnika – jak moja matka, siostry i szwagierka – wracali już do swoich domów. Wielu z nich było przerażonych wprowadzonymi zmianami. W poszczególnych dzielnicach miasta. Niemcy utworzyli Ortsgrupy – sekretariaty dzielnicowe NSDAP. Rozpoczęły się aresztowania. Ze szczególną gorliwością zamykano byłych powstańców śląskich i inteligencję rybnicką.
Mój brat, Stanisław, ewakuowany został wraz z innymi pracownikami poczty na Węgry. Wrócił jednak, kiedy żona wysłała do niego listy z prośbą o powrót do domu. Mój drugi brat, Ludwik, służył w polskim wojsku. Po rozbiciu jego oddziału także i on powrócił do domu.
Niedługo po rozpoczęciu urzędowania władzy niemieckiej wezwani zostaliśmy wraz z innymi mieszkańcami naszej ulicy do szkoły nr 2, aby się zarejestrować. Rejestracji towarzyszyła tzw. palcówka (Fingerabdruck). W wypełnianym przez nas formularzu napisaliśmy, że jesteśmy Polakami, a naszym macierzystym językiem jest polski. Gdy Staszkowi zwrócono uwagę na to, że jest Ślązakiem – a więc Niemcem, odpowiedział: „Jeżeli murzyn jest czarny, to nie może mówić, że jest biały”. Po kilku latach, kiedy znalazł się w KL Auschwitz, Gestapo przypomniało mu na przesłuchaniu te słowa.
W czasie okupacji pracowałem nadal w kuźni ojca. Na szczęście Niemcy nie zabrali ojcu warsztatu, chociaż mieli taki zamiar. Polacy musieli oddać służbom okupanta swoje radia. Za posiadanie radioodbiornika bez zezwolenia i słuchanie zagranicznych stacji Niemcy grozili śmiercią. Mieszkania pozostawione przez Polaków, którzy nie wrócili z ewakuacji, zostały przez Niemców opieczętowane, a następnie ograbione z najbardziej wartościowych rzeczy. Z czasem wprowadzały się do nich niemieckie rodziny. Najwięcej takich mieszkań okradł handlarz meblami L. Damis. Inny renegat, kupiec Larisch, przywłaszczył sobie duży sklep po J. Wilczyńskim.
Terror władz okupacyjnych odczuwalny był na każdym kroku. Gdy jednostki SA maszerowały z hitlerowską flagą, a któryś ze stojących obok cywilów nie podniósł ręki w oznaczającym pozdrowienie hitlerowskie geście „Heil”, natychmiast był bity po twarzy przez funkcjonariuszy SA. Szczególnie gorliwi byli w tym Krakowczyk i Grabmeier. Pamiętam to tak dobrze, gdyż sam w takich właśnie okolicznościach dostałem w twarz od Grabmeiera.
Kiedy wprowadzono zakaz rozmawiania po polsku, niemieccy kupcy powywieszali w swoich sklepach tabliczki z napisem: „Tutaj obowiązuje tylko język niemiecki”. Niektórzy nadgorliwcy, jak np. Sladky, Mandrela, Larisch, Paluch, Sobczyk, Sodoman, Zimoń, Weigeman i wielu im podobnych, zakazywali pracownikom swoich sklepów i restauracji obsługiwać klientów, którzy rozmawiali po polsku, a nawet kazali takie osoby wyrzucać z lokalu.
kwi 252007
 
Jego los – los wspaniałego patrioty i zaangażowanego konspiratora w szeregach ZWZ/AK, w porównaniu z dziejami innych aresztowanych i więzionych w obozach, jest spotęgowaną tragedią. Olbrzymie wzruszenie wywołuje poszarzała, odręcznie zapisana kartka papieru, na której ojciec moich serdecznych przyjaciół, zawiadamia rodzinę
Franciszek Ogon

Franciszek Ogon

Gusen, dnia 23 V 1945 r.Najdroższa Żono i Kochane Dzieci!Z największą radością mogę Wam zakomunikować, że zostaliśmy w dniu 5.5. przez Amerykanów z niewoli niemieckiej wyswobodzeni. Powodzi mi się dobrze i spodziewam się w najbliższym czasie do Was powrócić. Ciekaw jestem, jak się Wam powodzi, i czy jesteście wszyscy przy życiu. Tęsknota za Wami jest bardzo duża i chciałbym jak najprędzej Was uściskać i mocno ucałować. Przesyłam dla wszystkich najserdeczniejsze pozdrowienia, zaś Ciebie najdroższa Marysiu i drogie dzieci ściskam i całuję tysiąc razy. Wasz za Wami stęskniony i kochający

Franek

Niestety kilkanaście dni po napisaniu tej kartki – 17.06.1945 r. – Franciszek Ogon umiera w Gusen ze skrajnego wycieńczenia…

Nasuwa się refleksja, iż nie do zrozumienia jest to, że człowiek, który przeżył piekło KL Auschwitz, przeżył ewakuację w marszu śmierci, przeżył udręczenia i cierpienia w tak ciężkich obozach na terenie Austrii jak KL Melk i KL Gusen, doczekał się wyzwolenia… – a do ukochanej rodziny nie powrócił!

Urodził się 10.09.1907 r. w Rybniku jako syn Franciszka i Marianny. Po ukończeniu szkoły średniej został urzędnikiem w magistracie w Rybniku. Pracował tam do roku 1939.Niestety nie żyją już osoby, które mogłyby przekazać o Franciszku Ogonie więcej informacji z tamtego okresu. Od nielicznych żyjących  dowiedziałem się tylko tyle, że był człowiekiem bardzo inteligentnym i przedsiębiorczym. Chyba przez wrodzoną operatywność wynajął w 1938 r. lokal przy ul. Sobieskiego 20 – obok wspaniałego przedwojennego domu handlowego Beygów – i otworzył tam sklep papierniczo-księgarski. Do roku 1939 sklep ten prowadziła jego żona Maria, zaś on pomagał jej w sprawach zaopatrzeniowych.Gdy rozpoczęła się okupacja hitlerowska, został bez pracy. O zatrudnieniu w niemieckim urzędzie miejskim mowy być nie mogło, więc przejął prowadzenie sklepu – odciążając od tego obozku żonę. Żona pracowała w sklepie tylko wtedy, gdy mąż wyjeżdżał po towar.

Franciszek Ogon z małżonką przed ich sklepem.

Franciszek Ogon z małżonką przed ich sklepem.

Podobnie jak wielu patriotów ziemi rybnickiej, od pierwszych dni okupacji zaangażował się czynnie w konspiracyjną walkę z okupantem. W porozumieniu z kierownictwem ZWZ urządził w swoim sklepie – usytuowanym w centrum miasta – punkt kontaktowy organizacji. Było to bardzo dogodne miejsce, gdyż przychodziły tam po zakupy osoby różnej płci i wieku, Niemcy i Polacy (artykuły papiernicze czy książki niemieckie mieli prawo kupować i jedni, i drudzy). Kurierzy organizacji ZWZ nie różnili się wyglądem od innych kupujących, toteż mogli nie narażając się na jakiekolwiek podejrzenia przekazywać meldunki i rozkazy. Do sklepu przynosili zaszyfrowane informacje, stąd też zabierali je dla poszczególnych członków lub grup organizacyjnych. W przemyślny sposób zabezpieczono się przed ewentualną dekonspiracją. Ustalono bowiem, że – w razie zastawienia przez Niemców pułapki w sklepie – sygnałem ostrzegawczym będzie umieszczona w oknie wystawowym mapa lub globus z widoczną częścią Afryki. Nie mogło to budzić podejrzeń u hitlerowskich funkcjonariuszy, gdyż na kontynencie tym Niemcy także prowadzili działania wojenne.Punkt kontaktowy w księgarni funkcjonował sprawnie niemal od początku działania ZWZ w Rybniku aż do końca 1942 r. Wtedy to – w wyniku zdrady Jana Zientka – Gestapo dowiedziało się o jego istnieniu. Niemcy postanowili aresztować właściciela sklepu, jednak ktoś życzliwie nastawiony do Franciszka Ogona uprzedził go o planach Gestapo. Punkt kontaktowy został natychmiast zlikwidowany. Prowadzeniem sklepu zajęła się żona Maria, zaś Franciszek zniknął z Rybnika. Wyjechał do Brennej, gdzie ukryła go w swym domu rodzina Holeksów, a z którą od czasów przedwojennych utrzymywał bliską znajomość. Dodam przy okazji, że Brenna – mała wioska w Beskidzie Śląskim – była już przed wojną bardzo popularnym miejscem wypoczynku rybniczan. W czasie okupacji miejscowość ta dała schronienie wielu działaczom konspiracyjnych grup ruchu oporu oraz partyzantom z Rybnika i jego okolic, a przede wszystkim – z Podbeskidzia.Gestapo poszukiwało Franciszka z wielką determinacją, ale bez powodzenia. W mieszkaniu Ogonów zorganizowano więc tzw. „kocioł”. Gestapowcy przebywali tam kilka dni i nocy. Jedynie dzieci mogły wychodzić po zakupy spożywcze. Wtedy to zupełnie przypadkowo aresztowany został Hieronim Kolonko, który nie był członkiem ZWZ/AK. Był z zawodu ślusarzem i jeszcze przed ucieczką Franciszka Ogona umówił się z nim, że naprawi w jego mieszkaniu zamek w drzwiach. Gdy zjawił się u Ogonów, gestapowcy uznali go za członka organizacji lub łącznika Franciszka z rodziną. Nie pomogły tłumaczenia, że jest ślusarzem i przyszedł naprawić zamek. Kolonkę aresztowano, odwieziono na Gestapo i razem z pozostałymi aresztowanymi w dniach 11-13.02.1943 r. wywieziono do KL Auschwitz.

Gestapowcy, nie mogąc wpaść na trop Franciszka Ogona, próbowali zastosować pułapkę psychologiczną. Rozgłosili informację, że jeżeli sam nie stawi się na Gestapo, wywiozą jego żonę oraz dzieci do KL Auschwitz. Dopiero jednak 11 lub 12.02.1943 r. udało im się aresztować Ogona. Najprawdopodobniej Zientek zdobył w jakiś sposób informację o miejscu jego pobytu i przekazał ją gestapowcom. Aresztowali go w Brennej – w domu Holeksów. Stamtąd przewieziony został do siedziby rybnickiego Gestapo.Dnia 13.02.1943 r. wywieziony został transportem zbiorowym do KL Auschwitz. Rozpoczął tam swoją golgotę tak jak pozostali aresztowani z Rybnika – od bloku nr 2 i baraku Wydziału Politycznego. Podczas przesłuchań gestapowcy wyżywali się na nim brutalnie w odwet za problemy, jakie im stworzył ukrywając się tak długo. Gestapo posiadało jednoznaczne informacje o roli, jaką Franciszek Ogon spełniał w ZWZ/AK. On jednak wypierał się czynów, jakie mu zarzucano, i trzymał się linii obrony, którą zalecał Stanisław Sobik. Dnia 9,03.1943 r. przekazany został wraz z Sobikiem i kilkoma innymi aresztowanymi na pobyt w obozie. Procedurę przyjęcia rozpoczął od bloku 26, gdzie wydano mu obozowy pasiak, ostrzyżono głowę, zrobiono zdjęcie w trzech pozycjach, wpisano do obozowej kartoteki i wytatuowano numer obozowy na lewym przedramieniu. Od tego momentu stał się „häftlingiem” nr 107466.
Zdjęcie Franciszka Ogona z Oświęcimia.

Zdjęcie Franciszka Ogona z Oświęcimia.

Z informacji udzielonej przez współwięźnia, można się dowiedzieć, że przebywając w bloku nr 3a Franciszek pracował w paczkarni obozowej (Paketstelle), mieszczącej się w drewnianym baraku między blokami 25 i 26. W magazynie tym przyjmowane były przesyłki od rodzin dla więźniów. Pod nadzorem esesmanów kontrolowano tam skrupulatnie ich zawartość i sprawdzano, czy nie znajdują się w nich niedozwolone przedmioty lub alkohol. Dopiero potem dostarczano paczki więźniom, dla których były przeznaczone. Warunki pracy w tym komandzie były dość dobre – można było zorganizować dodatkową żywność dla siebie i współwięźniów.Rodzina Franciszka Ogona udostępniła mi listy pisane przez niego z obozu, lecz przedstawiam fragment jednego z nich …. wyrażający uczucia do żony i dzieci, a tego na szczęście nie zabraniała pisać obozowa cenzura. Niestety, na małym obowiązującym arkuszu listowym, niewiele można było zmieścić…Auschwitz, 20.06.43

[…] Kochane Dzieci! Bardzo mnie cieszy, że także Wy napisaliście kilka linijek, piszcie zawsze. Bardzo za Wami tęsknię, te kilka linijek uśmierza moją tęsknotę. Ciągle o Was myślę, moi kochani, oby Bóg sprawił, abyśmy wkrótce znów byli razem. Uspokaja mnie to, że mam tak dzielną i odważną żonę, jak Ty, kochana Mario, i za to wdzięczny jestem Bogu. […]

W czwartym kwartale 1944 r. esesmani opracowali plany ewakuacji więźniów w pieszych kolumnach. Wprawdzie transporty ewakuacyjne z KL Birkenau do obozów i podobozów na terenie Niemiec i Austrii wysyłane były już od połowy 1944 r., jednak gdy wojska radzieckie zbliżyły się do Krakowa, władze obozowe zadecydowały o ewakuacji więźniów także z obozu macierzystego. Zadbano również o zlikwidowanie – przy pomocy więźniów – dowodów obciążających Niemców, a więc obiektów, w których dokonywano ludobójstwa oraz dokumentacji obozowej.

Franciszek Ogon doczekał ostatnich chwil funkcjonowania fabryki śmierci w Oświęcimiu, ale nie był to koniec obozowego koszmaru – więźniów czekał jeszcze „marsz śmierci”. Ogon wychodził z KL Auschwitz w transporcie zbiorowym 18.01.1945 r., w tej samej – ostatniej – grupie więźniów, z którą obóz opuszczał jego znajomy z rybnickiego ZWZ/AK, Karol Miczajka. Na jego właśnie relacjach opieram poniższy opis marszu.

Około godziny 1.00 w nocy kolumna opuściła obóz. Kiedy więźniowie znaleźli się już za bramą obozową, uświadomili sobie, jak ciężkie będą warunki marszu w 20 stopniowym mrozie. Byli umęczeni wyczerpującą pracą, a do tego dochodził jeszcze głód, cóż bowiem znaczył dla tak wycieńczonych organizmów suchy prowiant, który otrzymali na drogę – bochenek obozowego chleba i około 300 gr margaryny na osobę. Trasa marszu do Wodzisławia Śląskiego wiodła przez Rajsko, Brzeszcze, Górę, Miedźną, Ćwiklice, Pszczynę, Porębę, Brzeźce, Studziankę, Pawłowice, Jastrzębie Górne, Jastrzębie Zdrój i Mszanę. Kolumna eskortowana była przez dobrze uzbrojonych esesmanów, którym towarzyszyły stale ujadające psy. Co chwilę słychać było odgłosy strzałów z karabinów. Więźniów, którzy nie nadążali za kolumną lub próbowali uciekać, esesmani od razu zabijali. Ich ciała zostawiano na poboczu drogi – tam, gdzie zostali zamordowani. Nic więc nie wstrzymywało hitlerowców od morderczych przyzwyczajeń, nadal bez skrupułów uśmiercali więźniów. Kto chciał przeżyć, musiał iść – o głodzie, bez względu na mróz i na stan zdrowia…

Esesmani widzieli, że więźniowie nie są w stanie iść bez przerwy, dlatego za Pszczyną, w miejscowości Poręba, zorganizowano nocleg. Cała kolumna liczyła około 2500 więźniów, więc tylko części z nich udało się znaleźć schronienie w stodole i w szopie miejscowego folwarku. Nie znaczy to jednak, że mróz w tych pomieszczeniach był mniej dokuczliwy. Karol Miczajka wspominał, że mocno przytuleni do siebie i z dachem nad głową byli w lepszej sytuacji od więźniów nocujących pod gołym niebem, mimo to wielu z nich – zarówno tych pod dachem, jak i na dworze – nie dożyło świtu.

Wczesnym rankiem 20 stycznia więźniowie wyruszyli w dalszą drogę. Po całodziennym marszu dotarli do drugiego miejsca noclegu w Jastrzębiu Zdroju. Podobnie jak pierwszej nocy, część więźniów znalazła schronienie w różnych pomieszczeniach gospodarczych przy folwarku, a część nocowała pod gołym niebem. Także tutaj wielu więźniów nie przeżyło nocy – zamarzali i umierali z wycieńczenia. Karolowi Miczajce przypadło podczas tych noclegów spać wraz z kilkoma innymi więźniami na gnojowisku obok folwarku. Leżeli przytuleni do siebie, a od dołu ogrzewał ich gnój. Było im na tyle ciepło, że Miczajka wspominał tę noc jako najprzyjemniejszą od momentu aresztowania!

Marsz z Jastrzębia do Wodzisławia Śląskiego odbywał się na odcinku zaledwie dziesięciu kilometrów, ale była to najtrudniejsza część drogi. Jak podają niektóre publikacje, po przejściu kolumny na tym tylko odcinku doliczono się 74 zastrzelonych więźniów. Do Wodzisławia dotarli około południa. Kolumnę zaprowadzono bezpośrednio na stację kolejową, gdzie załadowano więźniów do węglarek. Na jeden wagon przypadało około 100 osób.

W Wodzisławiu doszło do spotkania Franciszka Ogona z żoną. O jego przybyciu powiadomiła Marię Ogon siostra – Marta Piechaczek, która pracowała w czasie okupacji na stacji kolejowej w Rybniku, ale często przebywała służbowo w Wodzisławiu. Maria pojechała do Wodzisławia z synami Zbigniewem i Wenantym. Najmłodszy syn, Andrzej, został w domu – był bardzo chorowity, a troskliwa matka obawiała się, że na takim mrozie zdrowie malca może ulec pogorszeniu.

Maria Ogon zabrała ze sobą większą sumę pieniędzy na wypadek, gdyby zaszła możliwość przekupienia któregoś z esesmanów pilnujących więźniów i zwolnienia męża z dalszego transportu. W Wodzisławiu udało jej się przekupić czymś do jedzenia jednego z wartowników, dzięki czemu mogła zobaczyć się i porozmawiać z mężem. Maria wyjawiła Franciszkowi chęć przekupienia któregoś z esesmanów, by w ten sposób załatwić jego uwolnienie od dalszej ewakuacji. Ogon znał jednak dobrze mentalność niemieckich oprawców, odwiódł żonę od tego planu. Przekonywał ją, że wojna się kończy i nie ma sensu przekupywania kogokolwiek, można bowiem trafić na fanatyka i tylko pogorszyć sytuację. Jak się później okazało, ta krótka rozmowa małżonków – pierwsza po prawie dwóch latach – była też ich ostatnią.

Dnia 21.01.1945 r. około godziny 16.00 pociąg załadowany więźniami wyruszył z Wodzisławia w stronę Chałupek-Bogumina, a 26 stycznia dojechał do obozu KL Mauthausen w Górnej Austrii, w pobliżu miasta Linz.

W Mauthausen Franciszek Ogon przebywał tylko trzy dni na kwarantannie, trwającej w innych obozach znacznie dłużej. Otrzymał numer obozowy 118151, ale już nie wytatuowano mu go na ręce – wybity był na metalowej blaszce przymocowanej do kawałka drutu. Tak prymitywnie wykonana bransoletka musiała być noszona na przegubie ręki. Po trzech dniach wielu więźniów, w tym także Franciszka Ogona i Karola Miczajkę, ewakuowano do podobozu w Melk. Tam jednak zostali rozdzieleni – Ogon pozostał w KL Melk, natomiast Miczajkę przetransportowano do podobozu w Ebensee.

Trudno ustalić, jakie były dalsze losy Ogona w KL Melk – gdzie pracował i w jakich warunkach przebywał – gdyż nie udało mi się niestety dotrzeć do bezpośrednich świadków. Wiadomo jednak, że znajdował się między tymi, którzy przetrwali w ciężkich warunkach obozowej egzystencji. Wyzwolony cieszył się z przeżycia i bardzo tęsknił do domu – do żony i dzieci. Przez więźnia, który natychmiast po odzyskaniu wolności wracał w strony leżące niedaleko Rybnika, przesłał do żony list pełen optymizmu i radości z rychłego powrotu do domu. List ten zacytowałem na początku rozdziału. Niestety organizm Franciszka Ogona, skrajnie wycieńczony głodowaniem i ciężką pracą, nie wytrzymał. Franciszek znalazł się wśród tych, którzy zmarli z wyczerpania tuż po wyzwoleniu, nie zobaczywszy swych bliskich…