lut 292008
 

Chyba za szybko zakończyłem wspomnienia młodzieńcze związane z rodzinnym miastem, a poznawałem wówczas bardzo zacne osoby, więc chociażby przez to, kilka wątków tych wspomnień pozwalam sobie przekazać do opublikowania. Otóż, w czerwcu 1950 r. skończyłem naukę w szkole podstawowej i otrzymałem „Świadectwo Ukończenia Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego”. Chyba przez nadmiar innych trosk o zabezpieczenie godziwych warunków bytu, mama zapomniała uzgodnić ze mną, w jakim kierunku chciałbym kontynuować dalszą naukę. Tak więc, niemal w ostatniej chwili, tuż przed wakacjami, zaczęła intensywniej się nad tym zastanawiać i czyniła stosowne starania.

Niestety, do szkoły średniej – technikum, obowiązywały przyjęcia po pozytywnym zdaniu egzaminu wstępnego, a i listy zgłoszeń były już zamknięte. Pozostała zatem możliwość zapisania się do szkoły zawodowej, gdzie był znacznie niższy poziom nauczania. Miałem wprawdzie nieco większe ambicje – zdobycia wykształcenia wyższego niż zawodowe, lecz wyboru innego nie było. „W owym czasie” – jakiego to zwrotu często używają starsi ludzie, tytuł technika miał prawie równorzędne znaczenie jak inżyniera. Aby jednak nie przedłużać wątku rozpoczęcia nauki od nowego roku szkolnego w szkole ponad podstawowej, zakończę ten wywód na informacji, że przyjęty zostałem do Średniej Szkoły Zawodowej mającej swoją siedzibę naprzciw Gimnazjum – przy ul. Chrobrego. Po jej ukończeniu, zdobywało się uprawnienia do samodzielnego wykonywania zawodu ślusarza, tokarza lub frezera. Ja uczęszczałem do klasy „ślusarskiej”, więc miałem zostać „wyuczonym” ślusarzem. Nauka odbywała przez trzy dni w tygodniu, a w pozostałe trzy odbywały się zajęcia w warsztatach szkolnych. Dla uściślenia dodam, że nauka ta miała trwać trzy lata, natomiast zajęcia praktyczne – w warsztacie ślusarskim miało się rozpocząć od drugiego pólrocza pierwszej klasy. Opanowanie materiału w tej początkowej fazie nauki nie sprawiało mi kłopotów, byłem wręcz jednym z lepszych uczniów. Jednym z zapamiętanych wykładowców w tej szkole, był znajomy z harcerstwa – harcmistrz Alojzy Hałas. Miał około 40 lat i był człowiekiem o wyjątkowo wielkiej kulturze osobistej, bardzo opanowany, darzony przez uczniów wielkim autorytetem, prezentującym w dosłownym tego znaczeniu „człowieka honoru”. Dodam, że w latach 1936 – 1939 A. Hałas – pochodzący z Dziedzic pow. bielski, był nauczycielem szkoły na Smolnej, a także drużynowym tamtejszej V – tej Drużyny Harcerskiej.

Alojzy Hałas

Alojzy Hałas

Wobec faktu, owych dobrych wyników uczenia się, w rodzinnym gronie zapadła decyzja, że od drugiego półrocza – pierwszego roku szkolnego, przeniesiony zostanę do pierwszej klasy Technikum Budowy Maszyn Górniczych w Rybniku. Technikum to zostało założone w 1950 r. na potrzeby szkolenia kadry technicznej dla przedsiębiorstw budowy i naprawy maszyn górniczych. Technikum to nie miało jednak własnego budynku szkolnego a dzierżawiło klasy lekcyjne na II – gim piętrze w budynku rybnickiego gimnazjum, natomiast wykłady odbywały się w godzinach popołudniowych. Na pierwszym piętrze tego budynku także na zasadach dzierżawy i w godzinach popołudniowych, uczyli się uczniowie Technikum Mechanicznego Huty „Silesia” w Rybniku. W godzinach dopołudniowych, budynek był w dyspozycji jego właściciela – dla uczniów gimnazjum. Byłem usatysfakcjonowany, że po skończeniu nauki będę technikiem, a nie zwykłym ślusarzem. Gorzej było z nauką i opanowaniem materiału lekcyjnego, gdyż w technikum uczniowie przerabiali materiał znacznie obszerniejszy – w stosunku do tego, jaki przerabiałem w zawodówce. Nieco inaczej jednak wyglądała sprawa z poziomem matematyki, gdyż w zawodówce był on nieco wyższy więc zlekceważyłem przyłożenie się w technikum do „wkuwania” matematyki, a gdy się ocknąłem i poważniej chciałem potraktować naukę tego przedmiotu, nagromadziło się już sporo zaległości. Niestety, do matematyki miałem wstręt już w szkole podstawowej, a i teraz przez moje „zagapienie się” zaczęły się z tym poważniejsze kłopoty. Nie mogłem sobie poradzić ze zrozumieniem reguł matematycznych, a rozumienie ich było potrzebne także przy nauce fizyki, mechaniki itd. Oczywiście nie przyznawałem się mamie do szkolnych kłopotów ale i nie przyłożyłem solidnej do nauki, a to w konsekwencji powodowało „moje – szkolne kłopoty”. Wykładowcą matematyki w naszej klasie był dyrektor technikum. Jego rozliczne obowiązki służbowe, nie pozwalały jednak na systematyczne prowadzenie lekcji. Aby tą niewłaściwość zminimalizować, w zastępstwie wyznaczał do prowadzenia lekcji najlepszego ucznia naszej klasy Henryka Lacha. Uczeń ten posiadał tak wielkie zdolności i zamiłowanie do matematyki, że na własny użytek (w sensie rozrywki) rozwiązywał zadania z matematyki przerabianej w szkole wyższej. Był kolegą bardzo uczynnym, nie zarozumiałym, koleżeńskim, – a tych Jego zalet można wymieniać sporo. Jednym słowem – wspaniały kolega! Kiedy jednak zastępował dyrektora i prowadził owe lekcje matematyki, niewielu z nas traktowało to poważnie. On zatem prowadził wykład, a my lekceważąc jego wysiłek, zajmowaliśmy się wszystkim innym, lecz nie nauką! Taki sposób „uczenia się” matematyki kontynuowany był do końca drugiej klasy. Nie pamiętam jak było z ocenami na zakończenie pierwszego roku nauki, ale promocje do drugiej klasy otrzymałem.