Wśród bezmiaru zbrodni hitlerowskich szczególnie tragiczne w swej wymowie są zbrodnie dokonane na dzieciach i młodzieży, które ginęły również w ośrodkach masowej zagłady. Wśród tych ostatnich szczególną rolę odegrał obóz Auschwitz-Birkenau, będący połączeniem obozu koncentracyjnego i ośrodka masowej zagłady.
Trudno ustalić liczbę osadzonych dzieci w obozach. Na podstawie częściowo zachowanych dokumentów (głownie imiennych list transportowych oraz obliczeń szacunkowych) stwierdzono, że wśród co najmniej 1,3 mln ludzi wywiezionych do oświęcimskiego obozu było około 234 tyś. dzieci i młodzieży. W tej liczbie zawiera się 216 tyś. żydów, ponad 11 tyś. Cyganów, pozostali to Polacy, Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie i inni.
18 stycznia 1945 roku rozpoczęto ewakuację więźniów i więźniarek z KL Auschwitz i jego podobozów. O świcie wyprowadzono kobiety z obozu żeńskiego w Brzezince wraz z dziewczynkami i młodszymi chłopcami. Po południu opuścili obóz BIId w Brzezince mężczyźni oraz około 100 chłopców żydowskich z powstania warszawskiego.
O 1 w nocy opuścił obóz macierzysty i Brzezinkę ostatni duży transport więźniów, w którym byli także chłopcy narodowości polskiej.
Rozpoczął się marsz w nieznane, morderczy dla dorosłych więźniów, a cóż dopiero dla kilkunastoletnich dzieci. 14- letni wówczas Lech Szawłowski wspomina: „Szliśmy razem z dorosłymi nieustannie podbiegając, gdyż czoło pochodu posuwało się dość szybko. Cały czas przytupywaliśmy, aby rozgrzać skostniałe stopy. Ja na nogach miałem płócienne kamasze na gumie, zupełnie przemoczone od śniegu. Później w marszu trzymaliśmy się pod ramiona, wiedzieliśmy przecież, czym grozi zostanie w tyle. Jeden z moich starszych kolegów przeżył tragedię, ponieważ jego ojciec już nie miał siły iść dalej. Przez dłuższy czas wlekliśmy go na zmianę. W końcu nie pozwolił prowadzić się dalej i pozostał na drodze. Coraz częściej słychać było na końcu pochodu serie karabinowe. Rano marsz trwał nadal. Do dziś mam w oczach wstrząsający widok leżącego w poprzek szosy ciała kobiety z roztrzaskaną czaszką. Musieliśmy je przeskakiwać, a samochody wojskowe przejeżdżały po nim. Gdy na krótkim postoju otworzyłem puszkę zamarzniętej konserwy i usiłowałem się posilić, już pierwszy kęs utkwił mi w gardle. Nie mogłem nic przełknąć. Podarowałem więc to mięso bardziej głodnym ode mnie kolegom. Później trochę żałowałem tego pochopnego kroku.
Po całodziennym marszu, wieczorem wpędzono nas do wielkiej stodoły, gdzie śmiertelnie zmęczeni zasnęliśmy kamiennym snem. Jeszcze było ciemno, gdy zerwano nas w dalszą drogę. Miałem wielkie kłopoty z wciągnięciem na nogi przemarzniętych kamaszy. Kosztowało mnie to wiele wysiłku”.
Leszek Zienc, urodzony w 1931 roku, tak opisał realia marszu więźniów z Oświęcimia do Wodzisławia: „Na trasie widziałem po obu stronach drogi leżące trupy więźniarek, które wymaszerowały z obozu przed naszą kolumną. Dokładnie już dziś nie pamiętam, przez jakie miejscowości oprócz Pszczyny, Żor i Wodzisławia przechodziliśmy, gdzie był nocny postój. Dość często słyszałem pojedyncze strzały karabinowe i widząc leżące trupy więźniów, byłem przekonany, że esesmani rozstrzeliwują tych więźniów, którzy nie nadążają za innymi. Ja sam kilkakrotnie prawie że nie mogłem już iść dalej z wycieńczenia i tylko dzięki kolegom, którzy mnie podtrzymywali, doszedłem aż do Wodzisławia”.
Tadeusz Kułagowski (rocznik 1929) przekazał takie wspomnienia:
„Minęła długa noc. Szeregi w kolumnie przerzedziły się. Zginęło dużo więźniów z głodu i wyczerpania. Było coraz gorzej. Więźniowie padali jak muchy. Zbliżała się trzecia noc. Z głównej trasy marszu poprowadzono nas około jednego kilometra do małego miasteczka, na teren majątku. Tam przebywaliśmy całą noc. Naszym marzeniem było coś zjeść i trochę się przespać. Wchodziliśmy, gdzie się dało, byleby trochę odpocząć. Znaleźliśmy też trochę brukwi, która została zjedzona. Był to przysmak. Cały teren majątku był obstawiony przez esesmanów. Z tego powodu oraz braku sił o ucieczce nie było mowy. Nazwy tej miejscowości nie pamiętam, ale tam po przebraniu jedna rodzina wraz ze swoim dzieckiem wywiozła na sankach za bramę naszego kolegę. Serce o mało nie pękło mi z żalu, że on jest już na wolności, a my nie wiemy, co będzie dalej. Przecież chcieliśmy żyć. Co się stało z tym chłopcem dalej, nie wiem. Rano esesmani zrobili zbiórkę pozostałych przy życiu więźniów i wyprowadzili nas w dalszą drogę. Ci, którzy się ukryli w majątku i zostali znalezieni podczas rewizji, zginęli zastrzeleni na miejscu. Do Wodzisławia doszliśmy po południu. Wprowadzili nas na bocznicę, dali po kawałku chleba i załadowali do odkrytych węglarek po 100 osób”.
Więzień Jan Kupiec, który wyszedł z obozu ostatnim męskim transportem razem z chłopcami w wieku od sześciu do dwunastu lat, tak wspomina tę podróż: „W Wodzisławiu załadowano nas do otwartych wagonów, całych z żelaza, co jeszcze potęgowało zimno. Wszystkie dzieci wraz z nami trzema, znalazły się w jednym wagonie. Wyłożyliśmy więc go kocami, jakie mieliśmy ze sobą. Dzieci położyły się na nich, a my okryliśmy je resztą koców, żeby było im trochę cieplej. I tak z różnymi po drodze przygodami z całym transportem, gdzieś około 29 stycznia 1945 roku, dotarliśmy do osławionego Mauthausen w Austrii”.
Podczas przemarszu 63-kilometrową trasą Oświęcim-Pszczyna-Jastrzębie Zdrój-Wodzisław oraz drogą alternatywną wiodącą z Pszczyny przez Żory również do Wodzisławia zginęło co najmniej 450 osób. Wśród nich były również dzieci w bliżej nie znanej liczbie. Np. w Ćwiklicach zastrzelono 13-letniego chłopca i 15-letnią dziewczynkę. O innej tragedii na trasie przypomina Eulalia Kurdej z Warszawy, która w styczniu 1945 roku miała 15 lat: „Tołstoj jedną ze swoich książek zatytułował „Droga przez mękę”. Nasza męka stokroć gorsza. Osłabłe dzieci i więźniarki czyniły wszystko, aby tylko iść naprzód, byle nie zostać w tyle. Z tyłu kolumny szedł esesman, który rozstrzeliwał niezdolnych do marszu. Szła z nami 12-letnia koleżanka Krysia, której nazwiska nie pamiętam. Jej matka umarła w obozie oświęcimskim. Krysia opadała z sił, właściwie nie szła, prowadziłyśmy ją między sobą. Prosiła, abyśmy ją zostawiły. W końcu esesman, idący obok nas, kazał jej zostać. Odczekał chwilę i kiedy się oddaliłyśmy, zastrzelił ją”.
Dziś świadectwem zbrodni dokonywanych na więźniach są liczne zbiorowe mogiły. Jedna z nich znajduje się na cmentarzu św. Krzyża w Pszczynie. W 1965 roku skomasowano trzy istniejące tam wówczas groby oświęcimiaków w jeden. Członkami ekipy przeprowadzających akcję oraz jej świadkami wstrząsnął widok wydobytych szczątków dziewczynki. W pobliżu jej twarzy znajdował się blaszany kubek, który dziecko zaciskało w dłoniach. W tej samej pozycji złożono je do nowego grobu. W Porębie była też siedmioletnia więźniarka Hania Wróblewska z Warszawy, urodzona 20 Października 1938 roku.
Pozbawiono jej wolności wraz z matką i babcią w czasie powstania warszawskiego. Matkę i babcię wysłano do obozu w Majdanku, a Hania wraz z nieletnim bratem, pod opiekę przygodnie poznanej kobiety, znalazła się w Oświęcimiu. Chłopca umieszczono w obozie męskim, dziewczynka trafiła wraz z opiekunką do Brzezinki. Gdy kobieta ta zmarła, Hanią zaopiekowały się współwięźniarki: lekarka dr Irena Białowa oraz Maria Kaczorowska, Janina Komenda i Helena Włodarska, która w swoich wspomnieniach napisała:
„Dziewczynkę trzeba było ukrywać, bo dzieci ulokowano w osobnym bloku. Ale wtedy Niemcy myśleli już o własnej skórze i rygory obozowe trochę zelżały. Zdołałyśmy Haneczkę nie tylko przechować, ale i przewieźć w dwukołowym wózku przez bramę, gdy rozpoczęła się ewakuacja. W Porębie zajęła się dziewczynką Małgosia Gładko. Wykąpała ją, nakarmiła, obiecując zająć się nią do czasu zgłoszenia się kogoś z rodziny. Powiedziała, że jeśli to nie nastąpi, przyjmie dziecko za swoje. Po wojnie dowiedziałam się, że ojciec Haneczki wrócił z oflagu i zabrał ją. Nie wiem tylko, czy chłopiec zdołał się uratować”.
Dla wielu więźniów droga z KL Auschwitz-Birkenau była ostatnią drogą w życiu, ale tysiące wywieziono do innych obozów koncentracyjnych i ich filii. Nieliczni doczekali w nich wyzwolenia przez oddziały radzieckie i aliantów zachodnich. Np. około 60 polskich chłopów wywiezionych do Mauthausen, po oswobodzeniu przez Amerykanów dostała się do obozu polskiego w Ratyzbonie (Regensburg). Jednym z nich był Krzysztof Kolberg, który powodu wyczerpania i choroby trafił do szpitala. Tam zmarł, spoczął na miejscowym cmentarzu. Natomiast gdy mały Leszek Zienc dowiedział się od kolegów, że poszukują go rodzice, od razu zdecydował się wracać do Warszawy i sam wyruszył w drogę. Przyłączywszy się do napotkanego transportu repatriantów, po pięciu dniach przybył do Warszawy, wprost pod wskazany prze radio adres, gdzie oczekiwali go stęsknieni rodzice. Również inni małoletni więźniowie oświęcimscy, pognani na dalekie trasy, w zdecydowanej większości powrócili do kraju i przyłączyli się do podnoszenia go z wojennych ruin.
Autor: Valjean