Nawiązując do moich wspomnień (z części 7) o przynależności do harcerstwa, chętnie wracam pamięcią do tego okresu, gdyż byłem jeszcze uczniem Szkoły Podstawowej Nr 2, a ten okres pozostawił w mojej świadomości wyjątkowe serdeczne skojarzenia.
Ale… – w związku z harcerstwem, przy ulicy Wodzisławskiej (naprzeciw nowego budynku szkolnego) między „starą szkołą” (w stylu gotyckim) a z drugiej strony budynkiem mieszkalnym Marcolów – był budyneczek przedszkola. Ściślej, pomieszczenia przedszkola znajdowały się na parterze i piętrze, zaś na strychu tego budynku, w jednym pokoiku mieściła się harcówka. Korzystały ze zbiórek w tejże harcówce dwa lub trzy zastępy, więc spotkania poszczególnych zastępów odbywały się według wcześniej uzgodnionego terminarza. Naszym zastępowym był chłopak o nazwisku Haparta. Gdy więc uzyskałem od mamy zgodę na wstąpienie do harcerstwa, to właśnie z tym zastępowym załatwiałem formalności członkostwa. Byłem oczywiście bardzo dumny z przynależności do tak pozytywnie ocenianej organizacji młodzieżowej, wzorującej się na tradycjach i regulaminie harcerstwa przedwojennego – sięgającego do tradycji skautingu którego założycielem był w Anglii Baden – Powell, a rozpowszechnionego w Polsce przez Olgę i Andrzeja Małkowskich. Dopiero w późniejszym okresie tj. po 1949 r. – zmieniono ten regulamin i do harcerstwa wszczepiano wzorce z organizacji istniejących w ZSRR czyli Pionierów i Komsomołu. Ze względu na upływ tak wielu lat, pamięć moja nieco się przytępiła, lecz pamiętam, że wyjątkowo wysoką pozycję – funkcję pełnił wówczas druh Longin Musiolik – harcmistrz.
Wówczas jednak druh Musiolik był zbyt wysoko usytuowaną „personą” w hierarchii funkcji harcerstwa, więc nie miałem możliwości bezpośredniego zetknięcia się z osobistością tej rangi. Wiem jednak, że był to człowiek o wyjątkowym autorytecie moralnym, emanujący wysoką kulturą osobistą, a w wymianie „poglądów” o Nim z innymi szeregowymi członkami zastępu – był dla nas wzorem do naśladowania.
Nawet w tej najmniejszej jednostce organizacyjnej jakim był zastęp, istniała funkcja skarbnika – zajmującego się sprawami finansowymi jakie ewentualnie znalazły się w kasie np. zbiórka pieniężna na wycieczkę od poszczególnych członków zastępu, czy inne celowe „dochody”. Była także funkcja sekretarza – zajmującego się dokumentacją zastępu a więc pisaniem coś na wzór protokołów ze spotkań, prowadzeniem pamiętnika zastępu. Tą właśnie funkcję powierzono mnie, co było moją pierwszą – jakże zaszczytną „funkcją społeczną”. Starsi harcerze jeździli w okresie wakacji na obozy, sypiali w namiotach, uczyli się zbiorowego pokonywania trudu codziennego życia obozowego, zdobywali sprawności różnego rodzaju np. kucharza, zwiadowcy, zbieracza ziół, fotografa, reportera itp. Po pozytywnej opinii przez „Radę Drużyny” o przyznaniu danej specjalności tzn. po zdaniu czegoś na wzór egzaminu teoretycznego i praktycznego, można było nosić naszywkę na rękawie mundurka, z symbolem danej „specjalności”. Uczestniczyłem i ja podczas mojej dosyć krótkiej przynależności do harcerstwa, w trzydniowym biwaku pod namiotami, zorganizowanym około 5 km za Rybnikiem – w kierunku Zebrzydowic. Wspominam o tym dlatego, że zaistniały wówczas pewne emocjonalne wydarzenia, jaką urządziła nam miejscowa łobuzeria. Otóż, do przewiezienia namiotów i sprzętu gospodarczo – kuchennego, zastępowy chcąc ulżyć nam w marszu (uwolnić nasze plecaki od nadmiaru ciężaru), załatwił do przewozu tego sprzętu – wóz konny. Jak się okazało, zaprzęgnięto jako siłę pociągową do niezbyt wielkiego woziku – niewielkiego i mizernie wyglądającego konika. Wymaszerowaliśmy z Rybnika po południu, a równocześnie z nami wyjechał ów wóz konny z bagażami. Na miejsce biwakowe dobrnęliśmy późnym popołudniem o tzw. „szarówce”, więc odpowiednie – nawet pospieszne rozlokowanie się na biwaku i rozładunek wozu zakończyło się o zmroku. Żeby zatem woźnica z koniem i słabo oświetlonym wozem nie wracał w ciemnościach do Rybnika, został z nami na noc – na terenie biwakowym. Po niezbędnych czynnościach z „urządzeniem się” – zakwaterowaniem, zjedzeniu wspólnej biwakowej kolacji (z domowych zapasów), rozpaleniu ogniska i odśpiewaniu kilka harcerskich piosenek, rozdzielono warty i zarządzono udanie się na spoczynek. Niestety, nie zdążyliśmy jeszcze zasnąć, gdy około godziny 23 – ciej, przez głośne okrzyki wartownika, w nocnych ciemnościach, między namiotami, rozpoczęła się bezładna bieganina. Wnet jednak zaczęły ciemności przecinać strumienie świetlne powyciąganych w pośpiechu latarek, ale i migotać zaczęły płomyczki zapalonych kilku świeczek. Nie wiadomo było początkowo o co w tym rozgardiaszu chodzi! Dopiero po jakimś czasie, zastępowemu udało się zapanować nad bezładną bieganiną i wyjaśniło się, że miejscowe łobuzy, chyba dla kawału, chcieli uprowadzić tego mizernego konika który z woźnicą i wozem został na noc w obrębie naszego biwakowiska. Łobuzów jednak szybko przegoniono, a dla zwiększenia naszego bezpieczeństwa, podwojono warty na resztę nocy. Na tym zakończyła się ta nocna przygoda i do końca pobytu na biwaku, nie było już innych niespodzianek.
Rok 1949 był przedostatnim rokiem mojej edukacji w zakresie zdobywania wiedzy stopnia podstawowego. Zrobiono nam jednak pamiątkowe zdjęcie które pozwalam sobie zamieścić przy niniejszym tekście.
Wyglądamy już znacznie doroślejsi, i miło po latach popatrzeć na koleżanki oraz kolegów, chociaż rodzi się momentalnie sentymentalne pytanie – jak potoczyły się ich późniejsze losy, jak ukształtował się ich byt do chwili, gdy piszę te zdania?
Z nazwisk nauczycieli zapamiętałem Panią Kolarzową – uczącą nas języka rosyjskiego, Pana Staniędę – uczącego chemii, lecz… – zapomniałem niestety nazwiska widocznej jeszcze jednej nauczycielki. Przy tej to okazji dodam, że nauczyciel Stanięda był pasjonatem kolejnictwa. Zabrał któregoś dnia całą naszą klasę do siebie do domu i oniemieliśmy z zachwytu – gdy pokazał wykonaną osobiście makietę jakiejś okolicy, z pagórkami, dolinami, domkami, kościółkami, rzeczkami, mostami i tunelami. Między tymi górami i dolinami, na ułożonych torach kolejowych, poruszały się miniaturowe pociągi osobowe i towarowe. Oczywiście nie tylko owe pociągi poruszały się w różnych kierunkach i według określonego rozkładu jazdy – by nie doszło do kolizji na rozjazdach. Działała także sygnalizacja kolejowa – semafory, szlabany na przejazdach kolejowych. Zapalały się światełka w domkach, obracały skrzydła wiatraków i praktycznie ożywiało się wiele innych symbolicznych „obiektów” (także figurek) – oznajmiających przybyszowi, że wszystko na makiecie żyje zgodnie z założeniami twórcy tego zminiaturyzowanego fragmentu świata. Od tego dnia, mieliśmy dla nauczyciela Staniędy znacznie pozytywniejszy stosunek uczuciowy – doceniając jego umiejętności konstrukcyjne i zdolności manualne. Wprawdzie nie dysponuję zdjęciem naszego ówczesnego dyrektora szkoły Jana Nowomiejskiego więc zamieszczam w tym miejscu skopiowane (niezbyt wyraźne) zdjęcie z książki L. Musiolika Rybniczanie słownik biograficzny.
Dyrektor Nowomiejski był człowiekiem bardzo szanowanym przez uczniów, posiadającym wyjątkowo dużo ciepła nie tylko dla uczniów, ale cieszący się dużym autorytetem u nauczycieli. Zresztą…. – chyba ówczesne czasy, tyle co zabliźnione rany po okupacyjnych przeżyciach, powodowały inny stosunek emocjonalny człowieka do człowieka. Nie było tyle agresji, mściwości – ludzie byli bardziej sobie życzliwi, myśleli przede wszystkim o jako takim urządzeniu się w powojennej rzeczywistości. Inaczej wartościowano potrzeby materialne, niewielu myślało o zapewnieniu sobie przepychu czy szybkim wzbogaceniu się (z dnia na dzień) kosztem innego człowieka – mniej rezolutnego, czy mniej przedsiębiorczego. Pewnego dnia, Dyrektor Nowomiejski przyprowadził do naszej klasy swojego syna – wówczas studenta prawdopodobnie pedagogiki. Wzruszająca była duma ojca (Dyrektora Nowomiejskiego) gdy nam uczniom przedstawiał swojego syna, a później temu synowi polecił prowadzenie lekcji matematyki. Posiadam więc tak miłe wspomnienia o jakże wspaniałych naszych wychowawcach, którzy potrafili pozyskiwać dla siebie tak wielki szacunek wówczas, a co w nas przetrwało po dzień dzisiejszy – co czcimy jak świętość, z tak wielką nostalgią