wrz 222007
 
Niezależnie od problemów jakie zaistniały przez zdrajcę Zientka w 1943 r. – w związku z masowymi aresztowaniami członków organizacji konspiracyjnej ZWZ/AK, nawiązuję do okresu od 1940 do końca 1942 roku, kiedy jeszcze żył ojciec, kiedy byliśmy kompletną rodziną i bardzo często odwiedzaliśmy dziadków (rodzinę ojca) mieszkających w dzielnicy „Meksyko”. Ojciec był najstarszym dzieckiem Anny i Franciszka, miał jeszcze pięć sióstr i czterech braci.
Dziadek Franciszek pracował na kolei (PKP) od czasów przedwojennych, a po wieloletniej praktyce na różnych stanowiskach kolejarskiego zawodu – pełnił do emerytury funkcję kierownika pociągu. Ze wszystkich dzieci w tej rodzinie, jedynie ojciec był żonaty i zamężna była Jego najstarsza siostra – Agnieszka, natomiast pozostałe rodzeństwo było w owym czasie „stanu wolnego” – bez mężów i żon.
Z nieukrywanym sentymentem, wspominam atmosferę domu dziadków, typowo śląskiej rodziny, wzajemny stosunek uczuciowy do siebie wszystkich członków tej rodziny! Przez wielki szacunek jaki ojciec i Jego rodzeństwo miało do swoich rodziców, zwracali się do Nich przez „Wy” mamo, „Wy” tato!
Dziadkowie mieszkali w budynku bliźniaczym – składającym się z dwóch oddzielnych wejść. Otrzymali swoją połowę na własność za zasługi w Plebiscycie Śląskim –  okazaną lojalność patriotyczną wobec Polski. Każda z części budynku, posiadała także przydomowy ogród, więc z drogi głównej – do posesji dziadków, wchodziło się przez bramkę, od której – w głąb posesji i ogrodu, prowadziły zadbane ścieżki około półtora metrowej szerokości. Dróżki (ścieżki) były oddzielone od reszty ogrodu krawężnikami i metrowej wysokości płotkami drewnianymi. Rzecz istotna w tym co chcę opisać, to altanka wykonana z drewnianego rusztowania (kratownicy), „obrośnięta” pnączami winorośli, zaś wewnątrz altanki wstawiona była ławka i stół. Od tego miejsca, „rozciągała” się dalsza część ogrodu z rabatami różnych kwiatów, miedzy którymi posadzone były drzewa owocowe. Po obrzeżach ogrodu – gdzie było to możliwe, rosły krzewy agrestu i porzeczek. Dziadek był hobbystą – sadownikiem, bardzo dbał o pielęgnację tak drzew jak i krzewów. Sam drzewa szczepił i uzyskiwał szlachetne okazy owoców. Za domem było podwórze z murowanym chlewem i drewnianą szopą. W chlewie hodowane były tradycyjnie dwie kozy, był prosiak, kury i króliki.
W niedzielne popołudnia, odbywały się u dziadków rodzinne spotkania. Mój ojciec przychodził ze swoją rodziną, ciocia Agnieszka ze swoją, a pozostali wujkowie i ciocie, byli jak się to określa – u siebie. Dziadek i babcia siedzieli na ławce wewnątrz altanki, a tuż obok, siedzieli moja mama z tatą oraz ciocia Agnieszka z mężem. Dalej, już bez określonego ładu siadali pozostali wujkowie i ciocie. Po jakimś czasie następowało częściowe przemieszczanie się wszystkich, w zależności od tego, kto z kim chciał porozmawiać. Gdy nie było pogody lub w okresie zimowym, spotkania rodzinne odbywały się także, tyle że wewnątrz budynku, w pokoju gościnnym na parterze. W tym przypadku znowu była ściśle przestrzegana hierarchia ważności. Dziadek z babcią siedzieli na honorowym miejscu w centralnym punkcie gościnnego pokoju, a dalej już według powyżej opisanego wzorca – mój ojciec z mamą oraz ciocia Agnieszka ze swoim mężem. A my – czwórka dzieci? Przebywałyśmy gdzieś z boku (tak w ogrodzie czy wewnątrz budynku), ale „kątem oka” byliśmy obserwowani przez rodziców. Bawiliśmy się grzecznie, gdyż nie do pomyślenie było, byśmy „kręcili” się między dorosłymi. Dorośli chcieli mieć swobodę rozmowy między sobą. Nie znaczy to, że poruszano nieprzyzwoite tematy, opowiadano rubaszne kawały, czy wypowiadano niecenzuralne wyrażenia! Bawiliśmy się grzecznie, w pełni świadomi tych „ustaleń”, a podczas naszej zabawy niepotrzebna była interwencja rodziców lub przywoływanie do „porządku” przez kogokolwiek.
Ponieważ do „ceremoniału” tych spotkań, należał podawany poczęstunek, przeto kilka zdań poświęcę i temu zagadnieniu. Otóż, na stole znajdowało się ciasto wypiekane domowym sposobem (oczywiście kołocz) przez „dziewczyny”. Były babki ucierane lub drożdżowe. Podany chleb posmarowany smalcem, czasem obłożony był kiełbasą, lub chleb posmarowany masłem i obłożony żółtym serem. Niektóre kanapki udekorowane były listkami zielonej sałaty, pomidorami. Do picia podawano herbatę z wrzosu, zabielaną kozim mlekiem, lub kawę zbożową – także z kozim mlekiem. Herbata ta miała wyjątkowo przyjemny smak. Nie było w tym poczęstunku czegoś nadzwyczajnego, przesady w stylu często spotykanym – „zastaw się, a postaw się”. Może był i jakiś alkohol dla mężczyzn, ale „częstowano” się nim dyskretnie i w bardzo ograniczonej ilości. Zdecydowanie nie było pospolitego pijaństwa. Krótko mówiąc, były to bardzo – bardzo miłe spotkania!
Z perspektywy przeżytych lat, z wielkim sentymentem wspominam, jak bardzo tak pojęta wspólnota rodzinna, potęgowała więzi serdeczności między rodzicami i dziećmi, między rodzeństwem. Jak bardzo obecne, nowoczesne rodziny oddaliły się od tego obyczaju, jak przerażająco skromne są obecne powiązania rodzinne! W wielu tradycyjnych śląskich rodzinach, które nie dały się zniewolić nowoczesności, nadal funkcjonuje serdeczność. Może za bardzo rozwodzę się nad powyższym tematem, ale martwi mnie „nijaka” teraźniejszość i jeszcze gorzej zapowiadająca się „nowoczesność” w nowo tworzonych rodzinach.
Rodzice ojca, mieszkali od nas w dosyć dużym oddaleniu. Nie było w tamtych czasach innych dostępnych dla nas środków transportowych czy lokomocji – poza rowerem ojca i wózka dziecinnego dla młodszego brata,. Pokonywać trzeba było około 3 kilometrowy odcinek drogi (w jedną stronę) na piechotę. Zimą byłem wraz z bratem wieziony na sankach, więc odwiedziny dziadków urozmaicone były jazdą na sankach.
Pisząc o Rybniku – mieście mojego dzieciństwa i okresu młodzieńczego, nie mogę pominąć osobistych wywodów z obserwacji o zachowaniach jego mieszkańców. Moje spostrzeżenia są bez wątpienia wykładnią z pogranicza „chłopskiej filozofii”, niemniej dzielę się nimi z czytającym ten fragment wspomnień, gdyż w jakimś sensie wiąże się to z oceną zachowań czy postaw mieszkańców Rybnika, w zależności od dzielnicy w której zamieszkiwali. Zastrzegam się raz jeszcze, że są to obserwacje i odczucia według moich obserwacji – „psychologa” amatora!Dzielnica „Maroko” – gdzie mieszkaliśmy od 1937 do 1945 roku, była dzielnicą robotniczo-chłopską. Mieszkańcy tej dzielnicy, prezentowali dosyć bierne podejście do życia i skromne ambicje. Od naszego domu rozpoczynały się pola uprawne, przed którymi było ileś budynków czynszowych, prywatnych kamienic i służbowych domów kolejarskich. Droga od ulicy Zebrzydowskiej (tak ją nazywano przed wojną) – w kierunku obecnego kompleksu bloków mieszkalnych zwanego „Nowiny”, była drogą z utwardzonej ziemi, przy której stało chyba z pięć domów z zabudowaniami gospodarskimi, a w miejscu stojących obecnie bloków mieszkalnych, złociły się łany pszenicy, żyta, owsa oraz widoczne były pasy ziemi obsadzonej ziemniakami (kartoflami).

W lewo od ulicy Zebrzydowskiej, była ulica Raciborska – rozpoczynająca się od rynku, a następnie rozgałęziająca z ulicą Wodzisławską i trochę wyżej (około 300 metrów) – z ulicą Zebrzydowską. Usytuowane były przy niej budynki – willowe, zamieszkiwane przez zamożniejsze rodziny. O tych mieszkańcach niewiele można powiedzieć, gdyż parkany do ich posesji były okazałe i dosyć skutecznie chroniły właścicieli will przed „podglądaniem”.
Od skrzyżowania ulicy Raciborskiej z Wodzisławską – wzdłuż ulicy Wodzisławskiej, rozpoczynała się dzielnica Smolna – ciągnąca się aż do dzielnicy Zamysłów. Ulica Wodzisławska była dosyć chaotycznie obstawiona budynkami mieszkalnymi i budynkami z przyległymi do nich zabudowaniami gospodarskimi (gospodarstw rolnych). Od szkoły podstawowej nr 2, a raczej trochę dalej – od budynku „Fajkusa”, rozpoczynały się pola uprawne, ciągnące się za Zamysłów – w kierunku Niedobczyc.
Kolejna dzielnica usytuowana była przy ulicy Gliwickiej, rozpoczynającej się od skrzyżowania z ulicą Sobieskiego. Idąc w górę od tego skrzyżowania, w odległości około 500 metrów, w najwyższym punkcie ulicy Gliwickiej – po jej lewej stronie, usytuowany był kompleks budynków szpitala psychiatrycznego. Naprzeciw budynków szpitalnych, usytuowane były budynki służbowe, w których mieszkały rodziny, z których jakaś osoba była zatrudniona w owym szpitalu psychiatrycznym. Niektórzy lekarze mieszkali w swoich prywatnych budynkach na terenie miasta, a cześć z nich, mieszkała na terenie szpitala. Ilekroć musiałem przechodzić tą ulicą – obok szpitala, zawsze czułem się nieswojo. Odczucia te powodowali psychicznie chorzy pacjenci – wyglądający przez zakratowane okna dwupiętrowych budynków szpitalnych. Budynki te usytuowane parę metrów od ulicy, oddzielone były od tejże ulicy, około trzy metrowej wysokości – wyjątkowo upiornym murowanym parkanem! Pacjenci wykrzykiwali coś do ludzi przechodzących ulicą, a z wewnątrz budynków dolatywały krzyki i jęki. Powodowało to bardzo nieprzyjemne – wręcz odstraszające wrażenie. Brama wejściowa do wnętrza szpitala – z masywnymi metalowymi drzwiami, była czymś symbolicznym, odgradzającym ten „normalny” świat od „nienormalnego”! Odnosiłem wrażenie, że przez to ponure sąsiedztwo, mieszkańcy ulicy Gliwickiej byli jacyś zamknięci w sobie, apatyczni. Chyba nie ja jeden, starałem się przechodzić obok szpitala i tych budynków jak najszybciej i jak najdalej od nich, a więc z drugiej strony ulicy. A przecież tamtędy trzeba było przechodzić, w kierunku kąpieliska dla Rybnika tj. stawu o nazwie „Ruda”. Obok kąpieliska, były także dzikie stawy rybne, zarośnięte szuwarami. W stawach tych było dużo ryb, a w szuwarach i przybrzeżnych zaroślach, gnieździły się wielkie ilości ptactwa wodnego. Wraz z ojcem (kiedy jeszcze żył) i z mamą, a także w późniejszych latach, chodziłem wymienioną drogą „kąpać się” na Rudę.
Od szpitalnych budynków służbowych, ciągnęły się znowu pola uprawne w kierunku Paruszowca – przemysłowej dzielnicy Rybnika.
Następną dzielnicą, jest centrum miasta, gdzie w koło rynku oraz najbliższego jego sąsiedztwa, zamieszkiwali bogatsi obywatele miasta a więc przede wszystkim kupcy – właściciele sklepów, lekarze, adwokaci, a także inni „mieszczanie”. Ci bogatsi byli więc trochę „wymieszani” z biedniejszymi mieszkańcami oficyn czy zabudowań czynszowych – tzw. „tyłów”. Właścicielami oficyn („tyłów”) byli oczywiście ci bogacze, których budynki od tzw. frontu wyglądały o wiele okazalej. Mieszkańcy tzw. śródmieścia uważali się chyba za „lepszych”, kulturalniejszych w stosunku do mieszkańców innych dzielnic czyli „peryferii”.
Dobrnąłem wreszcie do dzielnicy, usytuowanej za towarową częścią dworca kolejowego w Rybniku – dzielnicy „Meksyko”. Charakteryzowała się ona dosyć specyficznym sposobem bycia jej mieszkańców. W tej dzielnicy starano się o prezentowanie jak najlepszego – osobistego wizerunku czyli zachowań moralnych, fachowości, walorów intelektualnych. Nie umniejszając wartości innych mieszkańców dzielnic Rybnika, są to cechy, które tak jednoznacznie przestrzegane były w rodzinie ojca,  przez Jego rodziców i rodzeństwo, mimo że była to rodzina typowo robotnicza! Mieszkańcy „Meksyko” rywalizowali między sobą niemal w każdej dziedzinie. Rywalizowała rodzina przed rodziną, dom przed domem – chcieli mieć lepsze rezultaty w zagospodarowaniu ogródka, otoczenia swoich domostw, w szlachetniejszych zachowaniach w dokształcaniu się itd. Kultura rodzinna była dominującą. Każdy chciał być kimś, czymś, każdy starał się, by mówiono o nim pozytywnie, by stawiano go za przykład, żeby jego rodzinę stawiano jako wzór. Stąd i w rodzinie ojca, każda z sióstr czy braci, starali się uzyskać co najmniej zawodowe wykształcenie i każde okazywało chęć ciągłego dokształcania się – nawet na poziomie zawodowym czy średnim, jeżeli z powodów materialnych nie mogli sobie pozwolić na studia wyższe. Tak jawnie okazywanych ambicji – mimo pilnych obserwacji, nie dostrzegałem w innych dzielnicach Rybnika, by tak zespołowo walczono o prestiż swojej rodziny, domu, osiedla! Zapewne można to uznać za frazes, ale ja byłem i jestem dumny, że ojciec mój pochodził z takiej rodziny i z tej właśnie dzielnicy Rybnika!