paź 032007
 
Nie pamiętam, w jakich okolicznościach nauczyłem się niemieckiej mowy, gdyż od momentu rozpoczęcia się okupacji Polski przez Niemców, taki język obowiązywał w miejscach publicznych. Niemniej, przez naszą rodzinę, był to język używany wyłącznie w owych miejscach publicznych, zaś w naszym mieszkaniu czy w mieszkaniu dziadków (tak z mamy strony jak i ojca), mówiliśmy wyłącznie po polsku i było tak przez cały ok­res okupacji.
W moim dziecięcym życiu, po bardzo bolesnym fakcie śmierci ojca w czerwcu 1943 r., z bezwzględną brutalnością zaistniało kolejne poważne wydarzenie. Otóż, we wrześniu 1943 r. obowiązywało mnie pójście do szkoły, skończyłem bowiem w grudniu 1942 r. siódmy rok życia. Informuję przy okazji, że według ówczesnej rejonizacji, dzieci z „Maroka” obowiązane były uczyć się w Szkole (obecnie nr 2) na Smolnej
Nie ukrywam swoich tamtejszych i do dzisiaj zapamiętanych odczuć, że bardzo bałem się pójścia do szkoły, pierwszego samodzielnego wejścia w obce otoczenie nie tyle moich rówieśników, ile zetknięcia się z osobami o groźnie dla mnie brzmiącej nazwie – nauczyciele. Przerażała mnie myśl, że będę musiał wykonywać w szkole polecenia obcych osób, bez bliskości mamy, bez Jej troskliwości i opiekuńczych „skrzydeł” – gdy zaistnieje taka potrzeba!
Przyjemniejszą okolicznością dla pierwszoklasistów była tradycja, otrzymywania w ten pierwszy dzień rozpoczęcia nauki, dużej stożkowej i bardzo kolorowej torby papierowej wypełnionej słodyczami. Niestety, ja takiej torby nie otrzymałem, ale dosyć rozsądnie łagodziłem „ból niespełnienia”, uznając jak i w innych przypadkach, że widocznie jakiejś ważne okoliczności lub brak pieniędzy wpłynęły na to, że moja mama nie mogła mi takiej torby ze słodyczami wręczyć.
Otrzymałem jednak – jak inne dzieci, wyposażenie w przybory szkolne, składające się z: tekturowego tornistra, tabliczki do pisa­nia (zamiast zeszytu), drewnianego piórnika, rysika i gąbki („szwamki”) do ścierania zapisanych na tabliczce liter czy cyfr. Tabliczka wykonana była z tworzywa bardzo kruchego, szybko tłukącego się porcelitu. Pisało się na tabliczce rysikiem z tworzywa podobnego jak tabliczka, a pozostawiał on na tabliczce jasno szare rysy – stąd nazwa rysik. Wyglądem przypominał szarą świecową kredką.
Nauka polegała na poznawaniu liter niemieckiego alfabetu, a po paru dniach od przepisywania liter i cyfr ze ściennej tablicy – na własne tabliczki. W następnej kolejności, poznawałem litery łączone w bardzo proste słowa, zdania i tak dalej. To samo było z wykonywaniem działań matematycznych w najprostszej postaci. Zapisywanie znaków czy zdań na tabliczkach, miało jednak charakter krótkotrwały, gdyż zapis rysikiem był łatwo ścieralny. Nieumiejętne wkładanie zapisanej tabliczki do torby, mogło spowodować rozmazanie się lub starcie tego co było na niej zapisane. Inny jej mankament, że niewłaściwe obchodzenie się z tornistrem (uderzenie nim o coś, lub wywrócenie się) powodowało rozbicie tabliczki. W czasie przerwy między lekcjami, trzeba było zadbać by namoczyć gąbkę, którą w razie potrzeby ścierało się z tabliczki to, co zetrzeć należało. Ścieranie śladów pisania rysikiem„na sucho”, było mało skuteczne.
Wychowawczynią tej naszej pierwszej klasy, była nauczycielka o nazwisku Kreyder, mieszkająca na Smolnej (obecnie ul. św. Jadwigi) obok budynku dziadków – w dużym budynku dla niemieckich urzędników i nauczycieli. Miała dwójkę dzieci – chłopca i dziewczynę w wieku ok. 9 i 13 lat, lecz charakteryzował ją dosyć specyficzny sposób zachowania się – typowo męski. Ubierała się w męskim stylu – zielony kostium z wy­łogami brązowymi na kołnierzyku (chyba styl tyrolski), przeważnie ubierała się w tzw. spodium (spódnica zszywana w kroku jak spodnie). W kontaktach z ludźmi, była bardzo oschła. Ilekroć zamieniała parę słów z babcią, zawsze używała wyniosłego sposobu rozmowy. Uczniowie bali się jej, ponieważ bardzo często stosowała karę bicia. Za najmniejsze przewinienie, otrzymywało się uderzenia trzciną na otwartą dłoń lub na tyłek, a obrywali w jednakowym stopniu tak chłopcy jak i dziewczęta. W zależności od wielkości winy, wyznaczana była ilość uderzeń. Były jednak i takie przypadki, że do bicia służył rdzeń drewniany ze stojaka od zawieszania mapy (o przekroju 3×3 centymetry, i długości około półtora metra) i takim to drągiem biła po tyłku chłopaków. Winowajca musiał się „prze­wiesić” przez ławkę, by spodnie na tyłku były mocno napięte, i wówczas padały uderzenia! Gdy jednak chłopak nie wytrzymywał i wy­rywał się z tej pozycji, to i na plecy lądowały uderzenia, gdyż nauczycielka nieczuła na strach dziecka – w zdecydowany sposób postanowiła orzeczoną karę wykonać.
W nawiązaniu do tych jej męskich cech, przytaczam takie oto zachowanie, że po sprawdzeniu obecności uczniów, nauczycielka przyniosła w białej por­celanowej miseczce – ciepłą wodę z umy­walni mieszczącej się na korytarzu szkoły. Następnie, poleciwszy któremuś dziecku pisanie liter lub pełnych słów na tablicy, wyjmowała ze swojej torby przybory do golenia, namydliła sobie twarz i goliła maszynką do golenia (na żyletkę). Po ogoleniu się, wytarła ręczni­kiem twarz do sucha i dalej prowadziła lekcje.
Nie byłem najbystrzejszym uczniem, więc parę razy na moją ociężałość w postępach uczenia się, nauczycielka ta skarżyła się babci. Przebrnąłem jednak przez ten pier­wszy rok szkolny, oberwawszy – czego nie ukrywam, kilka razy trzciną w rozwarte dłonie i po tyłku.
* * *
W pierwsze wakacje szkolne, pojechaliśmy zgodnie z decyzją mamy do poznańskiego – do Dobrzyca, skąd mama zdobywała nielegalnie artykuły żywnościowe dla przeżycia naszej rodziny oraz Jej rodziców. Dla mojego brata i dla mnie, był to pierwszy wyjazd w tzw. „świat” – na dalszą odległość od Rybnika, a jazda pociągiem wraz z przesiadkami trwała ponad osiem godzin.
Okoliczność korzystania z kolejowego środka transportu, a więc pierwsza jazda pociągiem osobowym, poszerzyła moją wiedzę o zróżnicowaniu komfortu jazdy wynikłego z podziału wagonów na klasy. Nie mogłem sprawdzić jaki standard miała klasa pierwsza, gdyż z tych luksusowych wagonów (a w nich przedzia­łów) korzystali wyłącznie Niemcy „Nur für Deutsch”. Wagony drugiej klasy zwane „pulmanami”, także były do dyspozycji podróżujących Niemców, lecz chyba mniej zamożnych lub mniej „ważnych”. Natomiast wagony trzeciej klasy, przeznaczone były dla pospolitych podróżnych – także dla Polaków. Ich wygląd był zdecydowanie różniący się od poprzednio wymienionych, gdyż wzdłuż wagonu było sporo wejść, a jedno wejście prowadziło do jednego przedziału ośmiooso­bowego, z możliwością przejścia już wewnątrz wagonu, do sąsiednich przedziałów. Siedzenia drewniane odpowiednio profilowane, były z bardzo twarde – bardzo niewygodne do odbywania dłuższych podróży.
Z tego pierwszego pobytu w Dobrzycy, zapamiętałem, że oswajaliśmy się z wiejskim domem cioci – domem drewnianym z dachem krytym słomą, gdzie woń naftaliny w połączeniu z wilgotnością wnętrza, nie dawały zbyt przyjemnych skojarzeń zapacho­wych. Przytłaczająco działało też bardzo stare umeblowanie wnętrza odziedziczone przez ciocię po jej rodzicach. Nie było w budynku prądu, więc po zapadnięciu zmroku, do oświetlenia pomieszczeń mieszkalnych służyła lampa naf­towa.
Wieczorami przebywaliśmy w malutkiej kuchni, gdyż było tam i cie­pło od pieca kuchennego, a do oświetlenia służyła wspomniana już lampa naftowa. Chyba ze względów oszczędnościo­wych nafty, w użytku była tylko jedna lampa. W kuchence było jednak dosyć ciasno, mogła mieć około dwóch metrów kwadratowych, a do ogrzania oraz gotowania posiłków, służył ustawiony tam piecyk opalany przeważnie drzewem, a do drzewa dokładano bardzo małą ilość węgla – żeby podtrzymać żar w piecu. Nie będę się rozpisywał o rozmieszczeniu niewielkiej ilości mebli jakie się tam znajdowały, ale – było tam bardzo ciasno.
Gdy przycho­dziła pora układanie nas dzieci do spania, mama przeno­siła lampę do pokoju w którym sypialiśmy (sąsiadującego z kuchnią), i po ułożeniu nas w łóżku zabierała lampę do kuchni. Przedostawały się zatem przez niedomknięte drzwi kuchni jedynie bardzo słabe promienie światła, a dla mnie i brata rozpoczynał się stale ten sam problem z zasypianiem. Powód był dosyć oczywisty, gdyż po zapadnięciu zmroku, ciocia, mama brat i ja rozsiadaliśmy się w tej ciasnej kuchence, a wówczas ciocia i mama rozpoczynały opowiadania o duchach i rzekomych faktach – jak to w tym budynku krytym słomą straszyło, „hen dawniej” gdy jeszcze żyli rodzice cioci. Oczywiście my dzieci chętnie wysłuchiwaliśmy tych opowieści, skutkiem czego, wyobraźnia dziecięca nasycona tego typu opowiadaniami oraz panującą ciemnością w pokoju, powodowała, że ze strachu wsuwaliśmy pod pierzynę także głowy. Niestety, dosyć szybko robiło się za gorąco i za duszno, więc trzeba było głowę wynurzać nad pierzynę, dla zaczerpnięcia „świeżego powietrza”. W taki to sposób przeżywaliśmy niemal co wieczór koszmar zasypiania, aż umęczeni takim zachowaniem, w jakimś momencie zapadaliśmy w „twardy” sen.
Ponieważ w letnie dni zwyczajem panującym u cioci – drzwi kuchni wychodzące na przydomowe podwórko były stale otwarte, więc budziliśmy się przy dolatującym od tegoż podwórza – pianiu kogutów, gda­kaniu kur, „gawędzeniu” kaczek. Dodać do tego należy odgłosy „tłuczenia” przez ciocię garami czy wiadrami, w których przygotowywała żarcie dla owej przydomowego zwierzyńca i gawiedzi tj. kóz, świń, kur i kaczek.
Kolejne dosyć osobiste i humorystyczne wspomnienia, dotyczą epizodu z kozami. Przyznaję samokrytycznie, że aby w jakiś sposób okazać swoją dziecięcą przydatność w „gospodarskich” zajęciach cioci, ochoczo oferowałem swoje usługi do tzw. wypasu kóz. Ciocia i mama z pochwałami zaakceptowały tak szczere chęci i zgodziły się na moją rolę pastucha. Ale, … to co wpierw wydawało się prostą czynnością, po kilku zaledwie razach wyprowadzania kóz na wypas, stawało się czynnością dosyć nudną i uciążliwą. Kozy szarpały się na łańcuchu, wymuszały prowadzenie ich tam, gdzie chciały skubać coś do zjedzenia, a trzeba było się nimi zajmować co najmniej przez dwie lub cztery godziny dziennie. Stawało się to dla mnie na tyle uciążliwe i ograniczające czas na zabawę, że czyniłem różne zabiegi by zdjęto ze mnie ten dobrowolnie przyjęty na siebie obowiązek. Kozy zatem ponownie były przymocowywane do „kołka”, a ja w ten sposób odzyskałem „wolność”.
Poznaliśmy wiele atrakcyjnych miejsc Dobrzycy, poznaliśmy bardzo dużo i bardzo przyjaznych nam ludzi z tej wioski, ale czas szybko upływał i trzeba było wracać do domu – do Rybnika. Od miesiąca września 1944 r., znowu musiałem chodzić do szkoły, tyle że już do drugiej klasy, a więc i nauka była na nieco wyższym poziomie.
Droga z dzielnicy „Maroko” do dzielnicy „Smolna”, wynosiła około trzy kilometry, a zatem tam i z powrotem pokonywałem codziennie sześć kilometrowy odcinek drogi. Dodam z pewnego rodzaju samochwalstwem, że mama odprowadziła mnie tylko kilka razy do szkoły – gdy rozpocząłem naukę w pierwszej klasie, a następne dni i lata, niezależnie od pory roku, pokonywałem samodzielnie ten odcinek drogi.
W okresie letnim i w dni pogodne, uczęszczanie do szkoły nie było uciążliwe i można było chodzić na tzw. skróty – drogami bocznymi i ścieżkami między polami. Gorzej było w dni deszczowe i zimowe. Deszcz rozmywał ścieżki polne, więc o chodzeniu na skróty nie było mowy. Zimą, trzeba było chodzić ścieżkami wydeptanymi w śniegu przez dorosłych, którzy wcześnie rano musieli udawać się do pracy. Odśnieżane były jedynie główne drogi na szerokość około 4 metrów. Taką bowiem szerokość można było uzyskać przy pomocy drewnianego pługa śnieżnego, zaprzęgniętego w konie. Może i mnie tak się tyl­ko wydawało, ale opady śnieżne były bardzo obfite, chodziło się w wą­wozach śnieżnych co najmniej metrowej wysokości.
I znowu w tym miejscu wtrącę osobisty epizod – w nawiązaniu do okresu zimowego. Nie otrzymywaliśmy przydziału na kupno wielu rzeczy – jakie przysługiwały tylko Niemcom. Ubranka dla brata i dla mnie przeszywała mama z ubrań kolejarskich jakie otrzymywała od dziadka (ojca mojego ojca), zaś dziadek dostawał je na kolei w ramach tzw. okresowych przydziałów pracowniczych. Z takiego więc kolejarskiego płaszcza, mama uszyła mi kurtkę bym zimowe dni miał w czym chodzić do szkoły. Do kurtki tej przyszyła metalowe guziki srebrnego koloru, bardzo podobne do guzików, jakie nosili niemiec­cy żołnierze przy wojskowych płaszczach. Chyba tylko sam Bóg wie ileż ja musiałem walczyć ze strachem nosząc tę kurtkę! Obawiałem się, że za noszenie takich guzików poli­cjant niemiecki („szupok”) zaaresztuje mnie. Czy jednak miałem inny wybór? Musiałem ten lęk wewnętrzny tłumić w sobie i w takiej kurtce niestety chodzić!