gru 282022
 

z przebiegu walk kampanii wrześniowej batalionu rybnickiego (75 Pułk Piechoty Grupy Operacyjnej Śląsk) z dnia 01 września 1939 r. spisane w obozie jenieckim Oflag XIb w Braunschweig konsultowane z oficerami i świadkami wydarzeń.

Kazimierz Ogrodowski urodził się 30 stycznia 1912r. jako syn Franciszki i Michała Ogrodowskich. Po zdaniu matury wstąpił na Wydział Prawa Uniwersytetu Poznańskiego. Na skutek trudnej sytuacji rodziców, gdyż w wyniku kryzysu gospodarczego ojciec został pozbawiony pracy (Kazimierz miał jeszcze pięcioro młodszego rodzeństwa), musiał przerwać studia. W tej sytuacji wstąpił do Zawodowej Szkoły Podchorążych Piechoty. Po ukończeniu której został podporucznikiem służby stałej 1 batalionu 75 PP w Rybniku. W marcu 1939 roku awansowany do stopnia porucznika. W tym czasie etatowy dowódca 1 kompanii ckm Kapitan Stachorowicz oddelegowany został na kurs wyższych oficerów do Rembertowa. Obowiązki w zastępstwie przekazano Kazimierzowi Ogrodowskiemu. Miał wówczas 27 lat i był najmłodszym dowódcą kompanii w 75 PP. Starsi koledzy oficerowie nazywali go wówczas żartobliwie „piskle pułku”. W kampanii wrześniowej odpowiadał za życie blisko 200 żołnierzy oraz ciężki sprzęt, który miał do dyspozycji w ramach 1 kompanii karabinów maszynowych batalionu rybnickiego.

por. Kazimierz Ogrodowski na rybnickiej ulicy w 1939 r.

Przebieg akcji 1. września 1939 r.

Ziemia rybnicka przyjęła na siebie pierwsze uderzenie przeważających sił niemieckich. Dowódcą 1 batalionu rybnickiego był mjr Władysław Mażewski. Dowództwo przewidywało obronę Rybnika do kilkunastu godzin. Batalionowi nie przydzielono ani jednej jednostki artylerii.
1 września 1939 r. o 4.45 słychać było wybuchy pocisków artyleryjskich. Oddziały w koszarach pobierały ostatnie racje żywnościowe. Reakcją młodych żołnierzy był okrzyk „nareszcie wojna!” – młodzi ludzie nie zdawali sobie sprawy co ich czeka. Twarze oficerów wykazywały pewien niepokój. Porucznik Ogrodowski o godz. 5.30 prowadził taczanki i bietki na dziedziniec probostwa Matki Boskiej Bolesnej w Rybniku. Porucznik kierował walką ze stanowiska na wzgórzu cmentarnym, a kapitan Kotucz za szpitalem psychiatrycznym i budynkami koszar. Na Rybnik nacierała V dywizja pancerna mająca do dyspozycji kilkadziesiąt czołgów co było niewspółmierne do broni którą posiadał batalion rybnicki. Hitlerowskie samoloty wykryły pozycje gniazd moździerzy i ckm-ów oraz piechoty kapitana Kotucza. Artyleria niemiecka silnie atakowała pozycje polskiej piechoty oraz ckm-ów i moździerzy. Obydwie jednostki poniosły duże straty w ludziach i sprzęcie. Przypadek, a może opatrzność uratowała por. Ogrodowskiemu życie. Kiedy w chłodnicy ckm zabrakło wody a trzeba było pójść po nią do zabudowań znajdujących się pod silnym ostrzałem artyleryjskim żaden z żołnierzy zdeprymowanych nawałnicą ognia nie wyraził zgody na opuszczenie okopu. Porucznik Ogrodowski podszedł do gniazda ckm wziął wodnik oświadczając „w takim razie ja pójdę”. Żołnierze zerwali się ze swych miejsc ale porucznik żadnemu z nich nie oddał naczynia. Chciał przykładem pokazać, że nawet w najtrudniejszych sytuacjach żołnierz musi spełnić swój obowiązek. Oddalił się z wodnikem kilkanaście metrów zanim rozległa się potężna detonacja. Odłamki pocisku przebiły maskę przeciwgazową i zostawiły ślady na hełmie. Gdy wrócił na ostrzelane stanowisko zobaczył tylko zmasakrowane ciała sześciu żołnierzy i ich dowódcy ppor. Henryka Rudawskiego. Ten obraz utkwił w pamięci porucznika do ostatnich dni jego życia.

Bój o Rybnik dogasał, miasto od kilku godzin było zajęte przez nieprzyjaciela i zamilkły odgłosy walk w Żorach.

Na cmentarnym wzgórzu o godz. 12.00 spotkali się kpt. Kotucz z por. Ogrodowskim by ocenić sytuację. Mimo rozkazu mjr. Mażewskiego o zakazie wycofania się z zajmowanych pozycji (łącznik nie dotarł) – oficerowie samodzielnie podjęli decyzję. Należało ratować ludzi i sprzęt oraz dotrzeć do kolejnej linii obrony – Kobiór. Wobec spóźnionej pory wycofanie było trudne. Część czołgów niemieckich znajdowała się w Rybniku patrolując drogi wyjazdowe z miasta. Chcąc wyprowadzić sprzęt por. Ogrodowski osobiście przy pomocy żołnierzy (wielu było rannych) przeprowadził ewakuację z pola bitwy sprzętu (amunicja, broń, części zamienne) ładując go na bietki i taczanki. Czołg niemiecki znajdował się na skrzyżowaniu ulic Gliwickiej i Piłsudskiego. Z dziedzińca probostwa ruszyły konie cwałem wioząc załadowane sprzętem bietki i taczanki.
Czołg ubezpieczający skrzyżowanie otworzył ogień z karabinu maszynowego. Rezultatem tego było zranienie jednego konia. Podobna sytuacja miała miejsce w rejonie kościoła św. Antoniego. Kompania z por. Ogrodowskim ruszyła doliną rzeki Rudy. W tym czasie nadleciał niemiecki samolot zwiadowczy, który ogniem koszącym „poczęstował” ostatni oddział opuszczający swój macierzysty garnizon „Rybnik”.Kompania polnymi i leśnymi drogami dotarła do Kobióru ok. godz. 19.00. Później dotarły pozostałe kompanie kpt. Janiego i por. Nogi oraz 10 osobowa grupa ppor. Bolesława Gozdka i 30 osobowa grupa żołnierzy z sierżantem Felusiem z 1 kompanii strzeleckiej kpt. Kotucza.
Porucznikowi Ogrodowskiemu z posiadanych 10 ckm-ów i 2 moździerzy udało się wycofać 5 jednostek ckm-ów i 2 moździerze. Z tą bronią dotarł do Tomaszowa Lubelskiego.

Kapitan Jan Kotucz nie miał żołnierskiego szczęścia. Z ppor. Stefanem Kulawikiem dowódcą III plutonu zebrali żołnierzy z Rybnika przez lasy paruszowieckie kierowali się do Kobióru. Jak się okazało kpt. Kotucz dostał się do niewoli. Szóstego września kpt. Jan Kotucz został rozstrzelany, a naocznym świadkiem tego mordu był ppor. Stefan Kulawik.
Żołnierze 1 kompanii strzeleckiej musieli przeżyć bolesną stratę swojego dowódcy. Była to też duża strata dla 1 batalionu rybnickiego.

Postawa części miejscowych Niemców w Rybniku była haniebna. Z okien rynku i browaru strzelano do uchodzącej ludności polskiej oraz saperów, którzy ponieśli duże straty.

Straty 1 batalionu rybnickiego

  • dostała się do niewoli prawie cała kompania Obrony Narodowej kpt. Jana Kwaśniewskiego,
  • kompania strzelecka kpt. Jana Kotucza prawie cała dostała się do niewoli a kapitan został rozstrzelany,
  • dowódca 5 plutonu moździerzy 1 kompanii karabinów maszynowych ppor. Herman Ficek stracił rękę,
  • dowódca 3 plutonu 1 kompanii karabinów maszynowych ppor. Ignacy Glenc wraz z żołnierzami został wzięty do niewoli,
  • dowódca 1 plutonu 1 kompanii karabinów maszynowych ppor. Henryk Rudawski wraz z całą obsługą ckm poniósł śmierć na miejscu (7 osób),

Tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności por. Ogrodowski może zawdzięczać, że nie podzielił losu swoich bohaterskich żołnierzy leżących we wspólnej mogile na cmentarzu rybnickim.

Lista poległych

  • Jan Kotucz, kpt, d-ca 1 kompanii strzeleckiej
  • Henryk Rudawski ppor. rez. d-ca 1 plutonu 1 kompanii karabinów maszynowych,
  • Oleś , kpr. 1 kompania km
  • Lis, strzelec 1 kompania km
  • L. Mania, strzelec 1 kompania km
  • J. Dłuczyk, str. strzelec, 1 kompania km
  • J. Sznajder, str. strzelec 1 kompania km
  • J. Leski, kpr. 1 kompania km
  • S. Mol, brak danych
  • M. Cerano, brak danych
  • S. Łudzin, b.d.
  • J. Modecki, b.d.
  • P. Bałmer, b.d.
  • E. Gotołek, b.d.
  • E. Korfanty, b.d.
  • G. Michalski, b.d.
  • Danielczuk, strzelec wyborowy, 3 kompania strzelecka por. S.Nogi (obsługa rusznicy przeciw pancernej zgodnie z relacją ppor. Jerzego Szymiczka zniszczył jeden czołg niemiecki drugi unieszkodliwił – zginął podczas wymiany ognia z następnym czołgiem wroga).
  • żołnierz nieznany.

Lista rannych

  • Herman Ficek, ppor. rez. d-ca plutonu moździerzy 1 kompanii km – ranny w Rybniku, stracił rękę
  • Ciętak – ppor. rez. – ranny w Rybniku,
  • Widera – strzelec – celowniczy, 1 kompania km – ranny w Rybniku,
  • Bolesław Piotrowski – por. d-ca kompanii km Obrony Narodowej – ranny pod Żorami,
  • Stachorowicz Stanisław – kpt. – ranny pod Baranowem,
  • Kowalik Franciszek – kpt. obs. kom. – ranny pod Obruczem
  • Gozdek, ppor. – ranny w Rybniku.

Zasługują na wyróżnienie w 1 kompanii km:

  • ppor. Rez. Henryk Rudawski – zginął na cmentarzu w Rybniku,
  • st.sierż. Mendyka,
  • sierż. Janusz
  • sierż. Grelowski
  • strzelec sł. czynnej Serafin,
  • strzelec sł. czynnej Krygier,
  • strzelec Zachłód,
  • strzelec Szczepański.



Wypowiedź mojego ojca: „Zasadnicza jednak jest różnica o stanie fizycznym i moralnym 1 batalionu rybnickiego a pozostałej części 75pp. Gdy 1 batalion, a w szczególności część 1 kompanii strzeleckiej dostała się do niewoli, a 1 kompania karabinów maszynowych wraz 1 kompanią strzelecką w pierwszym dniu wojny przeżyła morderczą walkę w Rybniku z poważnymi stratami w ludziach i sprzęcie natomiast pozostałe dwa bataliony 75 pp dotarły do Kobióru prawie bez strat”.

Batalion Rybnicki został włączony do 75 p.p. ppuł. Adamczyka.
Z honorem obrońcy Rybnika wykonywali zadania wojskowe na szlaku bojowym Kobiór-Chrzanów-Kraków-Biłgoraj-Zwierzyniec-Tomaszów Lubelski, gdzie stoczyli 19 i 20 września w ramach 23 dywizji piechoty ostatnią bitwę.

Po nieudanej próbie przebicia się w kierunku południowo – wschodnim Kazimierz Ogrodowski z pozostałymi oficerami dostał się do niewoli 21 września 1939 roku. Jako jeniec aż do wyzwolenia przebywał w obozach Oflag XIB w Braunschweig i Oflag IIC w Woldenbergu.

 

por. Ogrodowski w oflagu

Kazimierz Ogrodowski po zwolnieniu z obozu wrócił do rodzinnej Bydgoszczy, a po kilku miesiącach przyjechał na Śląsk, gdyż wiązały go wspomnienia i przyjaźnie sprzed wojny.

Będąc w Katowicach podjął studia na Akademii Ekonomicznej.

W latach powojennych pracował jako Dyrektor ds. ekonomicznych w kopalniach: „Rydułtowy”, „Anna” oraz Zakładzie Remontowo-Budowlanym RZPW.

W 1977 roku przeszedł na emeryturę.

Zmarł 6 stycznia 1987 roku.

 

Miasto Rybnik uhonorowało obrońców Rybnika nazwą ulic: mjr. Mażewskiego, kpt. Kotucza, kpt. Janiego i por. Ogrodowskiego.



Oficerowie Batalionu rybnickiego: dowódca mjr. Władysław Mażewski, kpt. Jan Kotucz, kpt. Leopold Jani, kpt. Mieczysław Malak, por. Stanisław Noga, por. Kazimierz Ogrodowski i por. Bolesław Piotrowski.



  • W Żorach walczyły jednostki Obrony Narodowej „Rybnik” pod dowództwem mjr. Tadeusza Kwiatkowskiego, kpt. Jana Kwaśniewskiego, kpt. Rychłowski, por. Matuszewicz, por. Bernard Drzyzga, por. Bolesław Piotrowski.

Odznaczeni Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari:

  1. mjr. Władysław Mażewski

  2. kpt. Jan Kotucz

  3. por. Kazimierz Ogrodowski

  4. por. Stanisław Noga

  5. por. Bernard Drzyzga

  6. ppor. Herman Ficek

  7. ppor. Henryk Rudawski (pośmiertnie)

  8. ppor. Bolesław Gozdek

  9. ppor. Otton Roczniok

  10. st. sierż. Antoni Mendyka

Odznaczeni Krzyżem Walecznych:

  1. kpt. Stanisław Stachorowicz

  2. por. Inocenty Libura

  3. ppor. Ignacy Socha

  4. st. sierż. Antoni Mendyka

  5. sierż. Jan Janusz

 

Nazwiska odznaczonych ustalałam na podstawie przypisów z „Księgi Wrześniowej Chwały Pułków Śląskich”. Jana Przemszy – Zielińskiego.

Zakończenie

Starałam się w dużym skrócie w oparciu o notatki por. Kazimierza Ogrodowskiego opisać wydarzenia z 01.09.1939r. w Rybniku.

Wymieniłam kilka nazwisk oficerów, rannych oraz poległych, którzy odeszli na wieczną wartę, a są pochowani na rybnickim cmentarzu.

Tym wszystkim bohaterskim, ofiarnym żołnierzom i oficerom broniących naszej Śląskiej ziemi winni jesteśmy pamięć za patriotyzm i odwagę. Pamiętajmy o zapaleniu zniczy na ich zbiorowej mogile w Rybniku.

Przypisy:

Notatki por. Kazimierza Ogrodowskiego spisane w Oflagu opisane zostały w:

  1. „Ludzie tej Ziemi” autor Musioł Józef wyd. MON Warszawa rozdz. „Krzyż Virtuti Militari”

  2. Wojskowy Przegląd Historyczny – kwartalnik 1976r., „W obronie Śląska”, „Z walk 75 pp”, „W kampanii 1939r.” (dokładne rozlokowanie batalionów, kompanii i plutonów na terenie śląska) – autor ppłk. w st. sp. Bernard Drzyzga odznaczony m.in. Krzyżem Virtuti Militari V kl).

  3. „Księga Wrześniowej Chwały Pułków Śląskich” autor Jan Przmesza – Zieliński wyd. Krajowa Agencja Wydawnicza, Katowice 1989

  4. „Wrzesień 1939” autor Paweł Dubiel, wyd. Śląsk, Katowice 1968

Dla orientacji:

  • Batalion Rybnicki wchodził w skład 75 PP w Chorzowie (23 Górnośląska Dywizja Piechoty), podlegał on Grupie Operacyjnej Śląsk pod dowództwem gen.bryg. Jana Sadowskiego (pseud. „Jagmin”). GOŚ wchodziła w skład Armii Kraków dowodzonej przez gen.bryg. Antoniego Szylinga.

Autor: Krystyna Ogrodowska – Juraszczyk, listopad 2022 r.

 

 

sty 062019
 
Autor (Henryk Postawka) w przed budynkiem mieszkalnym dla rodzin celników.

Stworzę propagandowy powód rozpoczęcia wojny; nieważne, czy będzie on wiarygodny” – zapewniał swoich generałów Adolf Hitler na posiedzeniu sztabu głównego 22 sierpnia 1939 roku.

Stodoły (Stodoll, od 1936 Hochlinden) – niewielka wieś górnośląska, dawna posiadłość cystersów, a dziś dzielnica Rybnika, leżała w latach 1922-39 na granicy polsko-niemieckiej. Zgodnie z postanowieniami konferencji paryskiej z 1919 r. – mieszkańcy Górnego Śląska mieli się opowiedzieć, w jakim państwie chcieliby mieszkać: w Polsce, czy w Niemczech. 20 marca 1921 przeprowadzono plebiscyt, w którym 65% mieszkańców Stodół wybrało Polskę. Mimo to – Stodoły pozostawiono po niemieckiej stronie granicy. Sąsiednia wieś została przyłączona już do odrodzonej Polski wraz z Rybnikiem. Nową granicę państw określiła decyzja Rady Ambasadorów w Paryżu 20 września 1921 r. Od Stodół zostały odłączone dawne przysiółki tej wsi a mianowicie: Pniowiec i Olszowiec. Oba dawne przysiółki Stodół znalazły się po polskiej stronie granicy, co należy tu odnotować, bo na Pniowcu w Chwałęciciach zostały wybudowane polskie budynki Straży Granicznej.

Mapa odcinka granicznego polsko-niemieckiej państwowej granicy zaraz po jej wykreśleniu w 1922 roku. Chwałęcice – Stodoły
Mapa odcinka granicznego polsko-niemieckiej państwowej granicy zaraz po jej wykreśleniu w 1922 roku. Chwałęcice – Stodoły

Hitler potrzebował jakiegoś propagandowego usprawiedliwienia ataku na Polskę. Różne służby organizowały więc „bandyckie napady Polaków” na obiekty niemieckie wzdłuż całej granicy. Z kolei oddziały Freikorpsu, wsparte logistycznie z terenu Niemiec, dokonywały zuchwałych ataków na budynki polskiej Straży Granicznej i Celnej, a nawet okupywały wsie przygraniczne w poszukiwaniu powstańców śląskich. Napady rozpoczęły się na przełomie lipca i sierpnia 1939 r., np. Zwonowice i Wilcza zostały opanowane na jeden dzień przez dywersantów niemieckich. Ataki miały na celu spotęgowanie strachu wśród miejscowej ludności. Prasa niemiecka donosiła o „atakach band polskich” na terytorium niemieckim. Prawda wyglądała jednak zgoła inaczej.

Falstart

25 sierpnia o godz. 5:00 około 100-osobowa banda dywersantów niemieckich zaatakowała i ostrzelała ogniem z broni maszynowej polski posterunek graniczny we wsi Chwałęcice na linii Rybnik-Rudy (Gross Rauden). W tym samym czasie 30 Niemców uzbrojonych w sześć lekkich karabinów maszynowych napadło na budynek Straży Granicznej w Zwonowicach. Ostrzeliwali go przez dłuższy czas. Przed południem tego samego dnia, tj. o godzinie 11:50 oraz o 12:30 Niemcy – w sile odpowiednio 30 oraz 100 ludzi – ostrzeliwali budynki Straży Granicznej w Suminie, Zwonowicach i Chwałęcicach. Wszystkie te polskie wsie podlegały Komisariatowi w Rybniku.

Najważniejszym aktem zuchwalstwa z szeregu incydentów nadgranicznych było zniszczenie budynku administracji celnej w Chwałęcicach, co z kolei miało wpływ na komplikacje przebiegu późniejszej akcji w Hochlinden (Stodoły), będącej tematem niniejszego artykułu. W nocy z 24 na 25 sierpnia uzbrojona grupa około 20 ludzi na polecenie Abwehry (wywiadu wojskowego), podległej dowództwu Wehrmachtu, przekroczyła granicę na odcinku Hochlinden – Chwałęcice. Grupa ta przerwała linię telefoniczną, która miała zostać wykorzystana wieczorem 25 sierpnia przez inną grupę Niemców, przebranych w mundury polskie.

Tu trzeba przypomnieć, że Hitler wydał dwukrotnie rozkaz do ataku na Polskę. Najpierw wyznaczył datę 26 sierpnia, następnie 1 września 1939 r. Za pierwszym razem, rozkaz został odwołany ze względu na podpisanie sojuszu wojskowego polsko-brytyjskiego oraz z powodu braku gotowości wsparcia przez faszystowskie Włochy. Każdemu z tych z rozkazów towarzyszyć miały napady „Polaków” na placówki graniczne w przygranicznych miejscowościach, tj. w Byczynie (leśniczówka) i w Stodołach oraz na radiostację gliwicką. Miejsca te zostały wybrane i zaakceptowane przez samego Himmlera i Heydricha.

W odniesieniu do tych działań możemy więc mówić o dwukrotnych próbach oskarżenia Polski o wywołanie wojny: w dniach 25/26 sierpnia oraz w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 r. O ile prowokacja gliwicka jest powszechnie znana i dobrze opisana[1], o tyle dużo poważniejsza operacja w Stodołach pozostaje nadal faktem mało znanym. Pierwszą publikacją na ten temat była książka niemieckiego prokuratora Alfreda Spiessa i dziennikarza Heinera Lichtensteina[2], wydana dopiero w roku 1979. Książkę tę natychmiast przetłumaczono na język polski i dopiero od tego czasu wydarzenia w Stodołach wzbudzają (wciąż mierne) zainteresowanie polskich historyków. Z polskich publikacji na ten temat, poza artykułami w prasie i audycjami w radiu i telewizji, najcenniejszą wydaje się książka Jana Delowicza[3] z roku 2009.

Główni aktorzy wydarzeń w Stodołach w sierpniu 1939

Hitler polecił Himmlerowi i Heydrichowi zorganizowanie grupy do wykonania zadania, polegającego na sfingowanym ataku na obiekty niemieckie przy wschodniej państwowej granicy. Taka prowokacja dałaby Hitlerowi skuteczny (propagandowo) pretekst do ataku na Polskę. Heydrich zaproponował plan napadu na urząd celny w okolicach Raciborza z udziałem przebranych agentów SS i SD w polskich mundurach w godzinach nocnych krótko przed atakiem na Polskę.

Na początku sierpnia Heydrich i Himmler przedstawili projekt planu Hitlerowi. Obaj zresztą odwiedzili osobiście m.in. Hochlinden (Stodoły) dwukrotnie w pełnym mundurowaniu, przyglądając się znad szlabanu granicznego przejściu w Hochlinden i wzbudzając zainteresowanie polskich celników w Chwałęcicach.

8 sierpnia 1939 r. odbyła się narada w siedzibie SD w Berlinie, w której wzięli udział między innymi SS-Obersturmbannführer Otto Helwig, SS-Oberführer dr Otto Rasch, SS-Oberführer dr Herbert Mehlhorn oraz komendant Szkoły Straży Granicznej w Pretsch SS-Standartenführer dr Hans Trummler. Kilka dni po tej naradzie ustalono plan działania, co tak opisuje Spiess we wspomnianej książce:

Urząd Celny i owa miejscowość graniczna zostały wybrane bardzo sprytnie. Nowy [niemiecki] Urząd Celny w Stodołach, obsadzony dopiero latem 1939 r., był położony w pewnej odległości od wsi i niemal na granicy, która prowadziła przez wolną przestrzeń. Dobrze widoczną granicę zaznaczono jedynie zwykłym drutem; nie przebiegała ona regularnie. Pas polskiego terytorium wcinał się tak głęboko w niemiecki obszar państwowy, że można było ponad nim ostrzelać budynek Urzędu Celnego, nie opuszczając terytorium Rzeszy. Dalej granica przebiegała wzdłuż rzeczki Ruda. Na jej wschodnim brzegu, należącym do ówczesnego terytorium Rzeszy, znajdował się duży kompleks leśny, zwany Raudener Forst (Las Rudzki). Od miejscowości Stodoły urząd celny oddzielał ziemny wał, tak więc mieszkańcy nie mogli widzieć, co się za nim dzieje. Także polski Urząd Celny leżał na granicy. Był on na tyle oddalony od polskiej wsi Chwałęcice, że jej mieszkańcy nie mogli na czas wkroczyć do akcji; istniała natomiast możliwość odcięcia drogi ucieczki polskim celnikom.

(Szczegóły topograficzne, podane przez Mehlhorna i innych, zaznaczam na mapce, pokazującej również późniejsze zalanie części interesującego nas terenu wodami „morza rybnickiego”, czyli zbiornika, wykorzystywanego w celach chłodniczych przez Elektrownię „Rybnik”). Ciekawe, że krótko przez rozpoczęciem wojny po obu stronach granicy wybudowano dwa budynki celne, które miały odegrać tak osobliwą rolę w historii. Ukształtowanie terenu oraz warunki geograficzne i polityczne decydowały o planie Heydricha. Powiadomił on również szefa opolskiego Gestapo Schäfera, który (po wojnie) relacjonował plany w ten sposób:

Mapa sytuacyjna prowokacji w Stodołach (opracowała: Weronika Sombrowska)

Dowiedziałem się też, że po rozpoczęciu właściwej akcji będzie trzeba zatelefonować do polskich placówek wojskowych w Rybniku z informacją, że polscy żołnierze uwikłali się w strzelaninę z niemieckimi celnikami na granicy w okolicy Rybnika. Heydrich liczył na to, że na taką wiadomość polskie dowództwo w Rybniku wyśle żołnierzy na granicę.  

Taki plan Heydricha potwierdził również Mehlhorn w swoich zeznaniach:

Następnie z pozycji wyczekiwania w Raudener Forst rzekoma polska jednostka Hellwiga po przekroczeniu [rzeczki] Rudy i granicy państwowej miała dotrzeć do polskiego urzędu celnego, stamtąd zaalarmować polski garnizon w Rybniku i zwabić w ten sposób polskie jednostki przez granicę w kierunku Stodół, gdzie miały zostać uwikłane w prawdziwą walkę przez rozwinięte na pozycjach bojowych jednostki policji.

Nadanie haseł

Hasło uruchamiające napad na radiostację gliwicką brzmiało: „Babcia umarła” (Grossmutter gestorben), natomiast jednobrzmiące hasła dla Byczyny i dla Stodół to: „Mały głuszec” (Kleiner Auerhahn), co oznaczało pierwszy stopień gotowości – jednostki miały być w gotowości alarmowej i „Duży głuszec” (Grosser Auerhahn) – jednostki miały wymaszerować do rejonu koncentracji. Hasło „Agata” stanowiło sygnał do rozpoczęcia akcji w Stodołach i w Byczynie. Na marginesie warto odnotować, że błędne użycie lub nieprawidłowe zrozumienie hasła „Agata” niemal doprowadziło do kompromitacji służb SS podczas akcji 25 sierpnia 1939 r., ale to już inna opowieść. W kilku publikacjach pojawia się również hasło „Eule” (sowa), zapewne jest to jakieś przekłamanie, bo żadne źródło tego nie potwierdza.

Kanały przepływu informacji

Centrum dowodzenia znajdowało się w Berlinie w siedzibie Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Heydricha przy Wilhelmstrasse. Rozkazy następnie były przesyłane do siedziby Gestapo w Opolu. Szef Gestapo Schäfer znajdować się miał podczas samej akcji w budynku straży celnej w Stodołach i pilnować porządku na miejscu jako rzekomy „pracownik straży celnej”. Bezpośrednie rozkazy do dowódców trzech akcji kierowane miały być do placówki Gestapo w Gliwicach, a z tego miejsca poprzez specjalnego gońca na motorze do Sławięcic, Stodół i Byczyny.

Do przeprowadzenia akcji potrzebne były polskie mundury, które miał dostarczyć Canaris z Abwehry. Dzięki osobistemu zaangażowaniu samego Hitlera – Heydrich otrzymał mundury, choć Wehrmacht nie sprzyjał tej koncepcji. Ponadto Hitler osobiście polecił podpułkownikowi von Frankenbergowi z Wydziału Ia SS (operacyjny) przygotować listę SS-manów do specjalnej misji. 19 sierpnia Frankenberg przygotował listę 364 ludzi, odkomenderowanych do tej potrójnej akcji.

Szkolenie w Bernau

Szkoleniem miała się zająć Szkoła Fechtunku SS w Bernau koło Berlina. Dowódcą jednego oddziału miał zostać komendant Szkoły w Pretzsch Hans Trummler, drugiego – Otto Hellwig, komendant Oficerskiej Szkoły Policji Bezpieczeństwa. Ich zadaniem było przygotować 120 wykonawców akcji. Prawdopodobnie duża część z  powołanych  pochodziła z Górnego Śląska z dobrą znajomością języka polskiego.

Wszelkie kontakty ze światem zewnętrznym były surowo zabronione. Uczestnicy szkolenia ćwiczyli przede wszystkim język polski, śpiewali, tłumaczyli z języka niemieckiego na polski, uczyli się drylu, salutowania; celem było upodobnić się do żołnierzy polskich. Wszyscy powołani podpisali zobowiązanie do zachowania całkowitej tajemnicy pod groźbą śmierci.

Przejazd do Sławięcic

21 sierpnia 1939 roku grupę 80 esesmanów przetransportowano najpierw do Bytomia, a 24 sierpnia pojawili się oni w Sławięcicach. Szeregowych uczestników umieszczono w miejscowej gospodzie, natomiast oficerów u dobrego znajomego Himmlera: w pałacu księcia Maksa Hohenlohe-Oeringen. Wszyscy przebrani byli w drelichy. Osobnym samochodem wieziono mundury i broń polską. Podczas transportu obowiązywał absolutny zakaz wychylania się poza plandekę ciężarówki. 23 sierpnia Hitler po raz pierwszy wyznaczył datę ataku na Polskę: 26 sierpnia przed świtem. To oznaczało, że akcja w Stodołach powinna zostać przeprowadzona w nocy z 25 na 26 sierpnia, tuż przed wkroczeniem Wehrmachtu do Polski.

Akcja „Puszka konserw”

Integralną częścią przygotowań była akcja „Puszka konserw” (Konservedose), czyli wyselekcjonowanie i transport więźniów obozu koncentracyjnego Sachsenhausen do Stodół i Byczyny. Więźniowie tego obozu byli  jedynymi ofiarami prowokacji w Stodołach. W wielkiej tajemnicy wybrano więźniów kryminalnych oraz politycznych z przeznaczeniem do likwidacji podczas tej akcji. W kartotece miało pozostać odnotowane „Konservedose”.

Po nieudanej pierwszej akcji w Stodołach 26 sierpnia, więźniowie wrócili do obozu. Natomiast po drugiej akcji stodolskiej (z 31 sierpnia) 6 więźniów tego obozu miało już nie powrócić, bowiem specjalnymi limuzynami przetransportowano ich do Stodół, po drodze zaaplikowano im zastrzyki zwiotczające, by w końcu ich zastrzelić. Zadanie polegało na biernym odegraniu roli „polskich dywersantów” podczas napadu w Stodołach. Tam zostali zabici.

Gdzie pochowano „konserwy”?

Ciekawa jest historia ofiar akcji „Puszka konserw”. Autor artykułu, znając teren leśny wokół Stodół, przeprowadził rekonesans w terenie i doszedł do następujących wniosków. Nazajutrz po drugiej akcji, tj. 1 września, esesmani wrócili ze Sławięcic do Stodół. Po uzyskaniu informacji, że najbliższy cmentarz znajdował się w Rudach przy kaplicy św. Magdaleny, podjęto decyzję pozbycia się zwłok w lesie za Stodołami.  Ciężarówki – z esesmanami w jednym pojeździe a z „konserwami” w drugim – skręciły w pierwszą drogę na lewo, tuż za Stodołami. Po przejechaniu 200 do 300 metrów esesmani zakopali zwłoki w lesie w odległości 20-30 metrów od duktu leśnego, prawdopodobnie po prawej stronie. Zakopano ich w lesie, zwanym Pod Mokrym, pomiędzy Drogą Borową, kolejką wąskotorową i szosą do Rud.

Na sfingowanym śledztwie, prowadzonym bezpośrednio przez berlińską centralę, szybko zakończono sprawę. Jednak – jak pisze Dennis Whitehead[4] – miejscowy Bürgermeister Stodół [Paul Kura], złożył skargę bezpośrednio do Głównego Urzędu Bezpieczeństwa w Berlinie. W rezultacie przeprowadzono ekshumację i pochowano szczątki ofiar w nowym, ukrytym miejscu. Dziwi mnie to, bowiem Spiess2 nic nie wspomina o ekshumacji. Muszę jednak odnotować, że tym problemem nie zainteresował się dotychczas żaden zawodowy historyk polski ani niemiecki. Groby „Konserw” (pierwszy i drugi) mogą wciąż kryć ważne tajemnice.

Nieudana akcja w nocy z 25 na 26 sierpnia 1939

W rozdziale „Falstart” była mowa o chaosie, spowodowanym udziałem różnych oddziałów (Abwehra, Freikorps) w rejonie Rybnika. Każdy wiedział, że „coś” trzeba zrobić, ale działania różnych służb i oddziałów ochotniczych nie były skoordynowane i nawet kolidowały z operacją główną, o której niżej.

Goniec na motocyklu przywiózł hasło rozpoczęcia akcji w Stodołach 25 sierpnia o godz. 22:00. „Polski” oddział Hellwiga miał się załadować na dwie ciężarówki. Przesłuchiwani po wojnie członkowie tego oddziału po dotarciu na miejsce zauważyli przy skręcie na polanę 10 limuzyn (mercedesów), w których znajdowały się „Konserwy”. Na podstawie wielokrotnych wizji lokalnych – biorąc pod uwagę wzrastanie drzew i gospodarkę leśną – sądzę, że wymarsz nastąpił prawdopodobnie z polany między Paprocią a Stodołami nad rzeką Rudą.

Oddziały „celników” Trummlera oraz „polskich” dywersantów Hellwiga szły wzdłuż rzeki Rudy w kierunku Stodół, gdzie się rozdzieliły. Oddział Trummlera odbił na urząd celny, a grupa Hellwiga szła dalej wzdłuż młynówki (lewej odnogi rzeki Rudy), która stanowiła jednocześnie granicę państwową, począwszy od Chwałęcic. (Uwaga. Na publikowanych dotychczas planach napadu nie zaznaczano przebiegu młynówki!). Kilkaset metrów od urzędu celnego Hellwig oczekiwał hasła „Agata”. Z niewiadomych przyczyn podjął decyzję o wkroczeniu na terytorium polskie, gdy nagle nadjechał motocyklista z rozkazem odwołania akcji. Nie wiadomo dlaczego Hellwig (po otrzymaniu rozkazu odwołania akcji) kazał oddać strzały w kierunku przejeżdżającego polskiego samochodu ciężarowego.

Mylnie twierdzi Delowicz3, że Hellwig zaatakował polski urząd celny w Chwałęcicach. Z analizy publikacji Spiessa wynika, że „polscy” esesmani ostrzelali samochód ciężarowy, który przejeżdżał od urzędu celnego w Chwałęcicach do granicy lub odwrotnie. Całe zamieszanie spowodowane było odwołaniem ataku na Polskę 25 sierpnia przez Hitlera, gdy cała ekipa czekała na rozpoczęcie operacji. Zamiast hasła „Agata” było odwołanie.

Nazajutrz w Berlinie Heydrich odwołał Hellwiga i Mehlhorna. Do Stodół przed drugim atakiem na Polskę 1 września wyznaczono następnych dowódców. Całością dowodził od teraz dr Trummler, który od razu wybrał tylko 40 esesmanów. Poza tym nie należało dopuścić do konfrontacji z prawdziwymi Polakami z powodu podobnej sytuacji z 25 sierpnia. Dowodzenie „polskim” oddziałem przejął Karl Hoffmann.

Powtórka

31 sierpnia dowódca oddziału w Sławięcicach otrzymał hasło „Mały Głuszec”. Dr Trummler razem z Karlem Hoffmannem udali się do Stodół. Przed wsią skręcili w las i wzdłuż rzeki ruszyli w stronę budynku celnego w Hochlinden. Tym razem nie było mowy o wypadzie za granicę. Część esesmanów w strojach Straży Granicznej zatrzymała się w restauracji Żyły (centrum wsi), co potwierdziła córka Valeska Żyła. Mówiła ona, że słyszała strzały na krótko przed wybuchem  wojny.

BBudynek niemieckiego urzędu celnego, który był celem napaści podczas prowokacji.
Budynek niemieckiego urzędu celnego, który był celem napaści podczas prowokacji.

 Podczas napadu „polskich żołnierzy” na niemiecki Urząd Celny, uczestnicy powinni mówić wyłącznie po polsku. Na lewo od drogi do granicy powinni zachowywać się głośno. Mają śpiewać pieśni antyniemieckie i polski hymn narodowy. W języku polskim wymyślać na Niemców, wnosić okrzyki: „Niech żyje Polska”, „Precz z Niemcami”. Powinni strzelać w powietrze. Po dojściu do niemieckiego urzędu celnego należy go zniszczyć całkowicie, a inwentarz zrabować. Niemieccy urzędnicy, znajdujący się przed urzędem celnym, mają być zastrzeleni. Tylko jedna osoba w urzędzie celnym ma być pozostawiona w spokoju. Chodziło o (ryzykującego wiele) Emanuela Schäfera – szefa opolskiego Gestapo.

Upozorowany atak na budynek celny w Stodołach powinien był zacząć się 1 września 1939 o godz. 4:00. W tym czasie drużyna funkcjonariuszy przebranych w polskie mundury gotowa była do rozpoczęcia sfingowanego ataku. Prowadząc silny ogień, strzelając w powietrze, robiąc hałas z przekleństwami i rozkazami wydawanymi w języki polskim, natarli na budynek Urzędu. Wybili szyby w oknach, wyłamali drzwi, strzelali w dach. Od pocisków spadły dachówki. Wewnątrz kolbami demolowali wyposażenie. Z drugiej strony żołnierze niemieckiej Straży Granicznej przybyli na czas i wzięli „polskich” żołnierzy do niewoli. W tym czasie, gdy esesmani w polskich mundurach zajęci byli demolowaniem, niezauważona grupa przywiozła ciała tzw. „Konserw”, czyli więźniów przebranych w polskie mundury. Jeszcze nocą wykonano zdjęcia „polskich agresorów” i wysłano je natychmiast do Berlina.

Wycinek z gazety „Deutsches Nachrichtenbüro”, Monachium, 1.09.1939
Wycinek z gazety „Briesetal-Bote Birkenwerder”, Birkenwerder, 1.09.1939

Podczas gdy po godz. 4:00 toczyła się sfingowana akcja w Stodołach, powoli w stronę granicy ciągnęła już V Dywizja Pancerna Wehrmachtu od Rud. Centralny organ NSDAP „Völkischer Beobachter” donosił: „Jak dotychczas ustalono ponad wszelką wątpliwość, że została zaatakowana Byczyna w pobliżu Kluczborka. Inny atak – na Stodoły – jeszcze trwa”. Nazwa Hochlinden była w tym kontekście podawana błędnie.

Autor (Henryk Postawka) w przed budynkiem mieszkalnym dla rodzin celników.
Autor (Henryk Postawka) w przed budynkiem mieszkalnym dla rodzin celników.

Gdzie pochowano „konserwy”?

Pierwsze sześć ofiar z obozu Sachsenhausen pochowanych w ukryciu w lesie za Stodołami nie doczekało się identyfikacji, choć znamy nazwiska oprawców – autorów tej mistyfikacji. Najbardziej nieprawdopodobna wydaje się wiara nazistów w sens całego przedsięwzięcia. Akcja została zakończona około 4:30, gdy wojska Wehrmachtu już czekały nad granicą. Ochotnicy z Freikorpsu zaatakowali równocześnie posterunek graniczny w Chwałęcicach. W Bogunicach przez zieloną granicę wojska niemieckie wkroczyły nie niepokojone przez nikogo na tereny państwa polskiego.

Czy ofiary prowokacji stodolskiej wciąż leżą zakopane w bezimiennej mogile? Czy akcja w Stodołach jest znana historykom – nauczycielom z Rybnika i okolic? Czeka nas sporo pracy, by wyjaśnić wszystkie tajemnice Ziemi Rybnickiej. Czy znamy ofiary? Lista 12 więźniów KL Sachsenhausen wytypowanych do akcji w Stodołach i Gliwicach, którzy wówczas zginęli, może zawierać nazwiska 4 więźniów, podane przez Spiessa. Notuje on za świadkiem, który przeżył wojnę, imiona bez nazwisk z miejscem urodzenia. Udało się ustalić  nazwisko jednego z nich,  Harry von Bargen ur. 21.11.1904 r. w Altonie (dzisiejszy Hamburg; Altona to siedziba ostatniego rządu antyfaszystowskiego Republiki Weimarskiej). W księdze zmarłych na stronie internetowej Muzeum w Saschsenhausen brak daty śmierci! Jednak w innych materiałach archiwalnych (w tym uzyskanych z Rosji) podano datę 4 grudnia 1939 r. jako datę śmierci Harry’ego von Bargen. Zgon miał zostać spowodowany zapaleniem płuc, lecz moim zdaniem to zwykłe ukrywanie i sfingowanie przyczyny śmierci. Prawdziwe miejsce i przyczyna zgonu miała miejsce w Stodołach – nie w Sachsenhausen o czym informuje nas strona muzeum. Na stronie tego samego muzeum poznaliśmy 5 niemieckich ofiar tej akcji. Jeśli dodamy do tego śląskiego zwolennika Polski z Gliwic mamy już 6 znanych z imienia i nazwiska osób. Sprawa jest rozwojowa i będziemy Was informować.


Znakomitym upamiętnieniem tych wydarzeń, które miały miejsce tuż przed 4:45 1 września 1939 r. w Stodołach, dzisiejszej dzielnicy Rybnika i dały Hitlerowi pretekst do wywołania wojny, byłaby ich rekonstrukcja historyczna w 80 – tą rocznicę wybuchu II wojny światowej.

Henryk Postawka


[1] Jarczewski A., Provokado, Gliwice 31.08.1939, Muzeum w Gliwicach, 2008.

[2] Spiess A., Lichtenstein H., Akcja „Tannenberg”. Pretekst do rozpętania II wojny światowej, Warszawa 1990.

[3] Delowicz J., Ziemia Rybnicko-Wodzisławska i jej mieszkańcy w wojnie obronnej 1939 roku, Żory 2009.

[4] Whitehead D., The Gleiwitz Incident, [w:] „After the Battle” nr 142, 2008.


Odnośniki:

https://www.welt.de/geschichte/zweiter-weltkrieg/article131733252/Ein-schlechtes-Hoerspiel-eroeffnete-den-Weltkrieg.html

paź 292017
 

Gdy wybierasz się do Rud z Rybnika warto zatrzymać się na chwilę w uroczej dzielnicy Rybnika – Stodoły, przy trzech nowo oddanych do użytku punktach małej informacji turystycznej opracowanych i przygotowanych przez nieformalną miejscową grupę miłośników historii.

Pierwszy punkt znajduje się przy dawnych budynkach celnych przy ul. Rudzkiej. Nie sposób nie zauważyć dawnej budki strażniczej, bowiem przechodzi tamtędy wspólna droga rowerowo – piesza. Jeśli nie chcemy podążać tamą, bez żadnego problemu można bezpiecznie przejechać rowerem przez Stodoły aż do Paproci. Niestety od Paproci nie jest już to dobry pomysł, aby kontynuować podróż rowerem do Rud.

Wracając do naszego punktu na budce zauważymy z obu stron dwie tablice. Jedna zawiera informacje na temat trudnej przeszłości z lat 1922 -1939, kiedy to Stodoll a później Hochlinden stało się wsią nad granicą pomiędzy Niemcami a Polską.

Z drugiej strony budki umieszczono ciekawą mieszaną mapę w oparciu o archiwalne mapy przebiegu granicy oraz współczesnego odpowiednika tego terenu. Graficznie projekt wykonał Tomasz Polanecki, a merytorycznie dr Bogdan Kloch razem z Henrykiem Postawką. Samą budkę wykonali Zbigniew i Łukasz Stachoń. Autorzy zdają sobie sprawę z niedoskonałości i treść tablicy może ulec zmianie w przyszłości…

Koniec części pierwszej.

Henryk Postawka

wrz 292015
 

Włączając się do forum dyskusyjnego na stronie internetowej „Rybnik, ocalić od zapomnienia” dot. Polenlagru nr 97 w Rybniku, przez zbieg okoliczności wciągnięty zostałem w wyjaśnienie tego zagadnienia, a wymaga ono szczególnego szacunku dla pamięci o hitlerowskich zbrodniach wykonywanych na Polakach.

Otóż, kilka dni temu mieszkaniec Kóz – Grzegorz Hałat (pow. Bielsko – Bialski), zwrócił się do mnie z pytaniem, czy posiadam jakieś informacje o lokalizacji Polenlagru nr 97 w Rybniku. Zainteresowała go historia rodziny Zająców z Czernichowa, która przebywała w tym obozie, a z córką tej rodziny, urodzonej w 1942 r. (dzisiaj emerytowaną nauczycielką) w tym Polenlagrze, spotkał się w swoim miejscu zamieszkania.

W uzupełnieniu do swojego pytania, podał skąpe informacje na ten temat z książki Romana Grabara:

„Polenlager” nr 97 w Rybniku

Wiadomości o „Polenlagrze” w Rybniku są bardzo skąpe. Zorganizowano go z końcem sierpnia 1942 r., co wynika z pisma komendanta żandarmerii w Katowicach z 2 września tegoż roku do podległej jednostki żandarmerii w Rybniku. Powołano się w nim na decyzję komisarza Rzeszy do spraw umacniania niemczyzny – Volksdeutsche Mittelstelle, Dowództwo Operacyjne w Katowicach – z 27 sierpnia 1942 r. w sprawie przydzielenia do obozu funkcjonariuszy żandarmerii. Skierowano tam 3 żandarmów z „Polenlagru” w Lyskach. Obóz mieścił się w barakach koło lotniska dla szybowców. Przebywali w nim ludzie wysiedleni z Zagłębia Dąbrowskiego, przede wszystkim zaś osamotnione dzieci. Więźniowie pracowali na roli, w młynie i w magazynie. Likwidacja obozu nastąpiła prawdopodobnie w związku ze zbliżaniem się frontu. Nazwiska Lagerführera nie zdołano ustalić.

Po tej to informacji, odżyły w moich wspomnieniach wydarzenia z okresu mojego dzieciństwa, a które rzucają wyjaśnienia do tej sprawy.

Otóż pamiętam, że w okresie okupacji także po wojnie często chodziliśmy z mamą do dziadków zamieszkałych w dzielnicy Rybnika – Meksyko. Często w niedzielne popołudnia, mieszkańcy tej dzielnicy chodzili na spacery na nieużytki znajdujące się w najwyższym wzniesieniu Meksyka – gdzie znajdowała się i … nadal znajduje wieża ciśnień z 1905 r. Na owym wzniesieniu (ale to już były czasy po 1945 r.) znajdowało się lotnisko szybowcowe dla szybowców o wyjątkowo prymitywnej konstrukcji (żebrowany kadłub drewniany, z siedziskiem dla „pilota” i płatami oraz statecznikami oblepionymi jakimś brezentem). Szybowce te naciągane linami gumowymi przez kilku mężczyzn (jak z procy), wylatywały na odległość ok. 300 metrów. Po wylądowaniu, szybowiec był przetransportowany w miejsce startu i ponownie następny zapaleniec lotnictwa szybował z górki w dół (w kierunku Brzezin – małej wówczas wioski). Do przechowywania szybowców służyły drewniane hangary – i to są owe hangary i „lotnisko”. Lotnisko w Gotartowicach powstało w 1965 r.! ! !

W okresie okupacji, w miejscu przez które obecnie poprowadzono obwodnicę, – a poniżej wieży ciśnień, usytuowane były baraki drewniane i ogrodzone siatką oraz drutem kolczastym, w której więzione były całe rodziny, zwożone przez hitlerowców z różnych stron okupowanego Górnego Śląska.

Pamiętam, że jako dziecko podchodziłem na bezpieczną odległość do owego ogrodzenia (na ile zezwalali wartownicy z wewnątrz obozu) i widziałem wybiedzonych i odzianych w łachmany mężczyzn, kobiety i dzieci. To był właśnie ów Polenlager nr 97 w Rybniku.

Dzisiaj często przejeżdżam tą obwodnicą – jadąc do Rybnika czy Rydułtów, ale skojarzenia miejsca przez które przejeżdżam pozostają w świadomości jak żywe. Oczywiście obecnie ta dzielnica Meksyka jest bardzo zagospodarowana, wieża ciśnień jest na tyle zarośnięta trawą i krzewami że trudno ją dostrzec. Zniknął widok wypalonej trawy i ubitej ziemi na tym najwyższym wniesieniu Rybnika, gdzie także powstały jakieś składowiska materiałów budowlanych i przedsiębiorstwa. Ale w mojej świadomości, pozostaje niezatarta pamięć o tych wybiedzonych ludziach, tym miejscu w latach okupacji hitlerowskiej oraz latach 50 – tych, gdy jako członek Ligi Lotniczej wraz z innymi kolegami, brałem udział w zawodach modeli szybowcowych.

Poniżej dodaję kilka zdjęć w związku z tym o czym wspominam, a zdjęcia te udostępnił mi Grzegorz Hałat.

Hangar:

Hangar 1

Po wojnie zawody modeli szybowcowych.

Hangar 4

Wieża ciśnień:

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Według relacji Pana Mariana Wawrzuty, – więźnia między innymi Polenlagru w Rybniku (a relacja ta znajduje się w Archiwum PMA – B w Oświęcimiu), uzupełniam wiarygodność opisu jak wyżej.

[…] Polenlager nr 961 w Rybniku był usytuowany za urządzeniami wodociągowymi stanowiącymi wieżę ciśnień dla Rybnika, a hangarem szybowcowym, na terenie ogrodzonym podwójnym wysokim płotem z drutu kolczastego. Pomiędzy parkanami był zasiek ze zwoju drutu kolczastego, przemyślnie montowanym na odpowiednio dobranej wysokości słupkach. Na przestrzeni ogrodzonej zbudowano dwa drewniane baraki mieszkalne, każdy na około 150 osób, przewidziane do zamieszkania w okresie lata, gdyż na zewnątrz były wykonane z desek na zakładkę mocowanych do konstrukcji deskowej, od wewnątrz do tej samej konstrukcji przybito płytę pilśniowa twardą o grubości 4 mm. Przestrzeń pomiędzy płytami i deskami nie wypełniono żadnym ocieplenie. Dach niski deskowy kryty papą i od wewnątrz obitymi płytami paździerzowymi. Wewnątrz baraku zbudowano dwa piece grzewcze z cegły typu pokojowego.

W zimie na każdy piec był przydział jednego wiadra węgla. Podłoga to cienka około 1, 5 cm wylewka z chudego betonu. Z uwagi na powyższe zimą po prostu marzliśmy ogromnie, gdyż temperatura wewnątrz baraku niewiele różniła się od temperatury na zewnątrz.

Z uwagi na usytuowanie obozu poza miastem wśród pól, jesienią i zimą przeżywaliśmy ogromną inwazję myszy, które łapaliśmy na łapki sprężynowe własnej konstrukcji, często bez przynęty […].

[…] Pojedyncze osoby oraz grupki do 5 – ciu osób wychodziły do pracy poza obóz bez eskorty wachmana, a jedynie w asyście pracodawcy. Od 1944 roku z uwagi na praktycznie zerowe próby ucieczki, rygor wyjścia do pracy był dużo łagodniejszy, dany więzień opuszczający obóz był sprawdzany, czy posiada zapotrzebowanie na pracę i odnotowano w książce wyjść i powrotów, ale zawsze ktoś z rodziny musiał pozostawać w obozie. Z pracy nie wolno było przynosić do obozu czegokolwiek do jedzenia, ale racja żywnościowa była normalnie wydawana i tak, gdy szedł do pracy u „bauera”, to tam otrzymywał „obiad”, a jego obiad obozowy pozostająca w obozie rodzina. Dlatego, nie tylko z przymusu więźniowie szli do pracy, za którą nie otrzymywali żadnego wynagrodzenia, gdyż był to sposób na przeżycie […].

… tyle w uzupełnienia do autentyczności miejsca i funkcjonowania Polenlagru nr 97 w Rybniku, a obóz ten funkcjonował do 27. 01. 1945 r.

Jerzy Klistała

lut 022014
 

Publikujemy dla Państwa pierwszą część wspomnień pana Stanisława Ptaszyńskiego, rybniczanina, który jako nastolatek znalazł się wraz z rodziną prawie na linii frontu zimą 1945 roku.

Zapraszamy do lektury

Zespół Zapomnianego Rybnika

 

Zbliża się 25 stycznia kolejna rocznica Bitwy o Rybnik.

Tęgi mróz, dużo śniegu. Mam 12 lat, mieszkam na dzisiejszej ulicy Wyzwolenia. Od kilku dni od strony Gliwic zjeżdżają niemieckie wojska, okopują się od południowej strony stawów Ruda. Szpital psychiatryczny zamieniony w twierdzę. Na ulicy Rudzkiej powstaje barykada przeciwczołgowa.

15.02.2013 (22)

Niemcy rozdają ludności maski gazowe, pompy wodne (ręczne), wydają żywność z magazynów – ja dostałem wiadro sztucznego miodu. Starsi bardziej obrotni dostawali nawet kawały mięsa z rzeźni miejskiej. Obok naszego domu przy obecnej ul. Wyzwolenia – wylot ul. Świętego Antoniego Niemcy ustawiają działo. Robi się ciemno, jest późny wieczór. Wszystko zamarło, trwa absolutna cisza.

Matka przygotowała kolację i oznajmia, że zaraz po zjedzeniu schodzimy do piwnicy. Nie dojedliśmy kolacji. Ciszę przerwał narastający szum nadjeżdżających czołgów. Jeszcze słyszę pierwszy wystrzał, chwila i eksplozja. Pierwszy pocisk w bitwie o Rybnik trafił w nasz dom. Momentalnie rozpętało się piekło. Miałem starszego kolegę, był moim guru (Zefek Krok). Zabrał mnie w miejsce (do Szulika – dzisiejszy budynek, w którym mieści się redakcja rybnickich Nowin). Na skrzyżowaniu Wyzwolenia-Gliwicka płonie radziecki czołg – trafiony z działa, które stało przed naszym domem. Za pierwszym czołgiem płoną następne w odstępach około 50 metrów. Eksplozja płonącego czołgu potworna. Przed czołgiem leży czołgista, chyba motorniczy, próbował wyskoczyć, ale nie zdążył. Leżał tak parę miesięcy.tank

Bardzo ciężkie walki. Przez piwniczne okno widzimy sylwetki rosyjskich żołnierzy jak próbują wedrzeć się do miasta. Rosjanie prowadzą intensywny ostrzał artyleryjski, wyją katiusze. Łuny pożarów z okolic ul Rudzkiej, Raciborskiej. Płoną domy trafione pociskami zapalającymi.
Niemcy nie ustępują i ataki zostają odparte. W naszym domu, na czas bitwy, dowódca obrony Rybnika – pułkownik urządził swoją kwaterę. Pierwsza linia obrony Niemców znajdowała się na wysokości dzisiejszej ulicy Żużlowej. Byliśmy więc w zasięgu pierwszej linii. A w chlewie był koń, krowa i inne zwierzęta, które należało nakarmić i napoić, ale to będzie przedmiotem następnego opowiadania. Publikuję te moje przeżycie, bo widzę, że są młodzi ludzie, których interesuje historia naszego miasta. Więc ku pamięci.

Ciąg dalszy tych moich „pokudlonych”przez czas wspomnień. Pierwsze natarcie Rosjan zostało wprawdzie odparte, ale bitwa o Rybnik trwała. Ciężkie walki o szpital psychiatryczny. Potężne murowane ogrodzenie szpitala jest skuteczną barierą. Cmentarz przechodzi z rąk do rąk. Od żołnierza-łącznościowca dowiadujemy się, że Rosjanie wymordowali całą rodzinę grabarza. Jego dom stoi do dzisiaj dokładnie na przeciw pomnika bohaterów – wyzwolicieli Armii Czerwonej. Starszy o kilka lat Zefek postanawia podkraść się do domu grabarza by zobaczyć, co zrobili żołnierze sowieccy rodzinie tego grabarza. Idziemy przez „gliniok”. Dzisiejsza ulica Kotucza wtedy była w środku dołów, z których wybierano glinę. Na końcu „glinioka” był dom Kuligowskich stamtąd tylko skok przez ulicę Cmentarną i doszliśmy do domu grabarza. Potworność!  W małej szklarni obok domu zastrzelony gospodarz (leżał pomiędzy grzędami). Na schodach przed domem obnażone zwłoki młodej dziewczyny. Znałem ją z widzenia. W kuchni na podłodze zastrzelona pani domu. Byliśmy tam bardzo krótko. Ostra strzelanina trwała po drugie stronie cmentarza wokół kaplicy cmentarnej ewangelików. Tam dzisiaj stoi pomnik bohaterów.

Powrót tą samą drogą, przez”gliniok”. Wróciłem do piwnicy w naszym domu na ulicy Wyzwolenia. Opowiedziałem mamie o morderstwie na grabarzu i jego rodzinie. Nasz dom „zafasował” drugie trafienie. Tym razem katiusza przez dach wpadła do naszego mieszkania. Nie wybuchła. Wisiała w przedpokoju (długa rura z lotkami i kulistym pociskiem na przedzie). Do piwnicy wpada żołnierz łącznościowiec – ten sam, którego spotkaliśmy wcześniej.

Mówi, że Rosjanie ponownie zajęli cmentarz, spalili wóz pancerny i działo niemieckie ulokowane na wysokości dzisiejszego parkingu przy ulicy Rudzkiej. W piwnicy panuje strach i modlitwa. Lokatorzy, którzy często darli ze sobą koty teraz skupieni wokół „petronelki” pokornie szepczą różaniec. Tacy, którzy nie chodzili do kościoła też się modlą zawzięcie.

To dopiero początek. Czeka nas pełne dwa miesiące życia pod ciągłym ostrzałem.

Finałem tego wspomnienia związanego z 25 dniem stycznia 1945 roku było zdarzenie, które o mało nie zakończyło się śmiercią moją, mojej siostry i kuzynki. Ranek 26 stycznia 1945. Ustał ostrzał artyleryjski, aktorzy pewnie byli zmęczeni. Ranek wstawał bardzo mroźny. Słońce wstawało różową zorzą. Przestrzeń od ulicy Poniatowskiego do Strzeleckiej była zupełnie odsłonięta. Od naszego domu do domu pana Trybusia zupełnie odsłonięta. Rosjanie widzą każdą osobę jak na dłoni. Krowa buczy, siwek niecierpliwie domaga się picia. Wszyscy chcą pić. Najbliższa studnia jest w domku na końcu naszej ulicy. Decyzja: Stasiek (ja), Teresa (siostra starsza) i kuzynka starsza biorą duże sanki, gar do gotowania prania i konwie na mleko i jadą po wodę. Dorośli naiwnie uznali, że do dzieci nie będą strzelać.

cdn.

 

 

lis 272013
 

Mieczysław Kula

Mój Rok 1945

Moim wnukom ku pamięci

(Na podstawie własnych przeżyć i wybranej literatury)

 

Część 4

 

Docierały do nas różne informacje o zbrodniach i gwałtach popełnionych przez żołnierzy sowieckich. Lecz nie tylko oni je popełniali. Najpierw dotarła do nas wiadomość o zbrodniach dokonanych przez Niemców na ewakuowanych więźniach Auschwitz w Roju, gdzie zamordowano 25 więźniów. SS mani zabijali więźniów na całej trasie ewakuacji, w Żorach – około 40, w Świerklanach Dolnych – 10, w Marklowicach Dolnych – 7.

Pomnik 24 więźniów oświęcimskich zamordowanych w Roju

Pomnik 24 więźniów oświęcimskich zamordowanych w Roju

W dniu 22 stycznia 1945 r. niemieccy konwojenci rozstrzelali na stadionie sportowym „Ruda” przy ul. Gliwickiej w Rybniku grupę około 400 więźniów. W pobliżu stacji kolejowej Rzędówka zamordowano 292 więźniów.

Wiadomości o zbrodniach Niemców były nagłaśniane, natomiast o zbrodniach sowieckich milczano. Ludzie podawali je sobie z ust do ust. Mówiono o gwałtach dokonywanych na kobietach w Żorach i w miejscowościach na trasie Żory-Wodzisław. Podobnie działo się gdzieindziej, zwłaszcza we wsiach położonych w dawnym pasie granicznym między Polską a Niemcami.

Pomnik ofiar Auschwitz w Rybniku

Pomnik ofiar Auschwitz w Rybniku

W Niemczech dużo pisano i pisze się nadal o gwałtach, kręcono filmy, prowadzono wywiady radiowe i telewizyjne. Na postawie tych relacji można odnieść wrażenie, jakoby głównymi ofiarami II wojny światowej byli Niemcy.

Po roku 1989 pojawiły się także w Polsce wiadomości o gwałtach sowieckich. Opowiem o kilku z nich. Na stronie internetowej Przyszowic można przeczytać, co następuje: „Rosjanie wkroczyli do Przyszowic – niewielkiej wsi w gminie Gierałtowice – od strony Gliwic. Pomylili kierunki i byli przekonani, że są już na terytorium Niemiec. Tymczasem była to ostatnia polska wieś przed granicą z Niemcami, przyłączona do Macierzy po plebiscycie 1921 roku. Błąd topograficzny kosztował życie co najmniej 60 osób, w tym kilku więźniów obozu oświęcimskiego, którzy uciekli z marszu śmierci. Spłonęło prawie 70 domów i zabudowań gospodarczych. Dramat Przyszowic trwał jeszcze wiele miesięcy. W czerwcu 1945 roku w szczerym polu samolot sowiecki obrzucił bombami dwóch mieszkańców koszących trawę. Jeden zginął na miejscu. Ostatnia ofiara czerwonoarmistów w tej miejscowości to kobieta, która zginęła w lipcu 1945 roku. Zastrzelili ją dwaj Rosjanie, kiedy podniosła krzyk, że kradną jej krowę.

W Gliwicach w ciągu tygodnia wkraczająca do Gliwic Armia Czerwona wymordowała blisko 800 cywilów. Z rąk Rosjan zginął w maju 1945 roku wiceprezydent Gliwic – Tadeusz Gruszczyński z Sosnowca.

W Miechowicach, w obecnej dzielnicy Bytomia, żołnierze sowieccy wymordowali ponad 200 osób, wśród nich znalazł się miejscowy ksiądz.

Również w Raciborzu dokonano masowych mordów.

W Gierałtowicach pijani Rosjanie wpadli nocą do domu i wymordowali 7-osobową rodzinę.

W Pstrążnej dokonano straszliwego mordu na miejscowym proboszczu, ks. Rasku. Ciało zmaltretowanego w bestialski sposób znaleziono wdeptane do okopu19.

W styczniu 1945 r. sowieci wkroczyli od strony Wielopola do folwarku Józefowiec, który był wtedy własnością Zakładu Psychiatrycznego w Rybniku. Tam z niewiadomych przyczyn rozstrzelali 8 osób. Z Józefowca oddział sowiecki skierował się do oddalonej o 1,5 km Rybnickiej Kuźni. Czerwonoarmiści wdarli się do budynku szpitalnego, na którym wywieszona była biała flaga z czerwonym krzyżem i wymordowali około 40 umysłowo chorych. Ich wściekłość podobno wywołało załamanie się mostu, przez który przejeżdżał sowiecki czołg. Razem z chorymi zginęła ich opiekunka i dwóch pielęgniarzy.

W Ochojcu wymordowana została zamożna rodzina właściciela tartaku, u której były zatrudnione Rosjanki jako pracownice przymusowe. Prawdopodobnie stały się one informatorkami żołnierzy. Wszystko wskazuje na to, że i one zginęły, gdyż potraktowano je jako zdrajczynie pomagające Niemcom. Jedną zastrzelił żołnierz na oczach ludzi. Według relacji mieszkańców Ochojca pozostałe Rosjanki pracujące w tartaku zostały też rozstrzelane przez sowieckich żołnierzy w lesie.

W lesie pod Zwonowicami Sowieci wymordowali cywilów uciekających przed nimi z rejonu Gliwic.

Do mordów doszło także w Stodołach. Niemcy urządzili tam 27 stycznia 1945 r. zasadzkę, w której zginęło sześciu żołnierzy sowieckich. Sowieci oskarżyli o tę zbrodnię mieszkańców. W odwecie zamęczyli pięciu gospodarzy. Później zdarzały się tam jeszcze pojedyncze mordy.

Latem 1946 r. byłem razem z kuzynem, przyszłym księdzem śp. Tadeuszem w klasztorze w Mikołowie, gdzie odbyło się spotkanie związane z zakładaniem Sodalicji Mariańskiej Młodzieńców. Pokazywano nam tam grób siostry zakonnej zamordowanej przez Sowietów chcących ją zgwałcić.

Naszą szeroką rodzinę dotknęło również nieszczęście. Wiedzieliśmy już o śmierci w Oświęcimiu stryja Józefa, którego nazywaliśmy Zeflikiem, kuzyna Sylwestra z Gotartowic i kuzyna z Krasów, którego imienia nie pamiętam. Obaj również zginęli w Oświęcimiu. Dopiero później dotarła wiadomość o zgonie w niewyjaśnionych okolicznościach stryja Franciszka (Francik) i kuzyna Wilhelma Marcisza, którego ostatni raz widziano w styczniu 1945 r. w czasie przemarszu więźniów Oświęcimia, zakutego w kajdany. Zamordowano go prawdopodobnie w drodze20. Wiedzieliśmy także o śmierci jego braci Józefa i Alojzego Marciszów, którzy zginęli w mundurach Wehrmachtu pod Stalingradem.

21 czerwca 1945 roku zginął także nieszczęśliwie mój starszy 38-letni kuzyn Józef Kula, który mieszkał w Gotartowicach przy ul. Żorskiej. Z zawodu był elektrykiem i naprawiał trakcję elektryczną zerwaną w czasie działań wojennych. W pobliżu były zmagazynowane miny usunięte z pól przez sowieckich saperów. Ktoś nieopatrznie włączył prąd i drut upadł na stos min. Nastąpił wybuch, w wyniku którego kuzyn zginął.

 Nagrobek z nazwiskiem Józefa Kuli na cmentarzu w Boguszowicach


Nagrobek z nazwiskiem Józefa Kuli na cmentarzu w Boguszowicach

Kilka dni później (30 czerwca) zginął ojciec Józefa, mój stryj, 63 letni Wincenty Kula, który mieszkał w Gotartowickiej Hucie. Pojechał on do pobliskiej piaskowni po piasek potrzebny do remontu domu, który ucierpiał w czasie działań wojennych. Natrafił tam na minę, od której wybuchu zginął. By dopełnić wiadomość o smutku w tej rodzinie, muszę jeszcze dopisać, że kilkanaście dni wcześniej, (11 czerwca) zmarła Zofia, druga żona stryja Wincentego.

Nagrobek z nazwiskami Wincentego i Zofii Kulów na cmentarzu w Boguszowicach

Nagrobek z nazwiskami Wincentego i Zofii Kulów na cmentarzu w Boguszowicach

Życie toczyło się jednak własnym torem, chociaż w Boguszowicach nie było spokoju, gdyż „Michel” i związani z nim partyzanci przeszli znów do podziemia i zwalczali nową władzę.

 

Pragnieniem moich rodziców i moim było dalsze kształcenie się. Dołączył do mnie nieżyjący już Alfred Mura, z którym się zaprzyjaźniłem i pomagałem mu później w nauce. Przygotowywał nas krótko do egzaminu nauczyciel Dominik Michalski, którego w czasie wojny przygarnął proboszcz Tobola i zatrudnił jako organistę. Lekcje odbywały się w domu mojego wujka Pawła Konska, do którego p. Michalski przychodził pograć na fisharmonii.

Na przełomie kwietnia-maja poszliśmy z Alfredem do Rybnika, by zapisać się do szkoły. Widzieliśmy zniszczenia w mieście. Przed Rybnikiem niedaleko toru kolejowego stały dwa wypalone sowieckie czołgi. W samym mieście musieliśmy się przemykać, by nie natknąć się na żołnierzy sowieckich, którzy wyłapywali ludzi do różnych prac porządkowych. Udało nam się bez przeszkód dotrzeć do punktu zapisu, który znajdował się przy dzisiejszej ul. Miejskiej naprzeciw kina. Zapisy przyjmowali prof. prof. Libura i Jochemczyk, obaj w mundurach oficerskich. W maju odbył się egzamin wstępny. Alfred został przyjęty do klasy pierwszej, ja do klasy drugiej. Nauka rozpoczęła się 7 czerwca 1945 r.21 Do szkoły udawaliśmy się piechotą przez tzw. „Krzyżówki”. Droga nie była dla nas uciążliwa. Razem z nami chodziły Bronisława Bulandówna (zam. Juraszczyk) i śp. Marta Przeliorzówna (zam. Król), które później przeniosły się do szkoły handlowej, oraz nieżyjący już Alfred Musiolik, który uczęszczał do gimnazjum przemysłowego. Musiał on jednak przerwać naukę, bo nie pozwalała mu na nią sytuacja materialna rodziny. Musiał zarabiać na jej utrzymanie.

Liceum Powstańców Śl. w Rybniku

Liceum Powstańców Śl. w Rybniku

 

Nauka odbywała się w trudnych warunkach. Uczniów było dużo. W klasie I uczono w 9 oddziałach (a-i), w klasie 2 w 8 (a-h). Nie było ławek ani stolików. W szkole przebywali Ukraińcy, którzy wracali z robót przymusowych. W oknach wybijali szyby i wypuszczali na zewnątrz rury kuchenek węglowych lub piecyków. Palili meble, czasem zrywali klepki podłogowe. Siedzieliśmy na deskach. Brakowało podręczników i pomocy naukowych. Był jednak zapał do nauki.

Życie zaczęło się powoli normalizować, chociaż nie bez przeszkód. Świadczy o tym wstrząsający zapis w Księdze pogrzebów parafii NSPJ w Boguszowicach, z którego możemy się m.in. dowiedzieć, że 15.4.1945, godz. 9.30. zginęła Łucja Szewczyk z Roja, ur. 25.2.1908 r. w Ciścu, pow. Żywiec. Idąc z kościoła została trafiona strzałem, który padł z przejeżdżającego auta wojskowego. Córka jej również została podstrzelona.

W lipcu 1945 r. przeżyłem i zapamiętałem jako furman jeszcze inne zdarzenie. Otóż, jak wynika z zapisu w Księdze pogrzebów parafii NSPJ w Boguszowicach, 26.3.1945 r. poległ w Wodzisławiu Józef Adamski, ur. 25.2.1926 r. Pochowany został 6 lipca 1945 r. w Boguszowicach. Pochodził on z rodziny Poznaniaków, którzy po I wojnie światowej przybyli do Boguszowic za chlebem. Do rodziców, którzy od 1945 r. zamieszkali na kopalni, dotarła informacja o tym smutnym zdarzeniu. Postanowili go ekshumować i pochować na cmentarzu w Boguszowicach, co nastąpiło pod wyżej wymienioną datą. Pamiętam to zdarzenie, ponieważ przewoziłem szczątki poległego na cmentarz do Boguszowic. Podróż była dla mnie przeżyciem. Ze mną odbywali ją dwaj starsi mężczyźni: Kuśka i Copik. W godzinach popołudniowych pojechaliśmy do stolarni p. Dudka w Jankowicach, skąd zabraliśmy przygotowaną trumnę. Potem udaliśmy się przez Świerklany i Marklowice do Wodzisławia. Odkryty już grób znajdował się na skraju miasta w pobliżu dworca kolejowego. Stał przy nim mężczyzna. Zwłoki zostały wyciągnięte z grobu i włożone do trumny, którą zabito gwoździami. Konwojenci byli „przygotowani” do transportu. Każdy z nich zaopatrzył się wcześniej w lizol i litrową butelkę wódki. (Wtedy można było najłatwiej nabyć wódkę, która nazywała się „Perła”, w litrowych butelkach. Prawdopodobnie takie butelki ocalały w magazynach gorzelni). Wóz, na którym wiozłem trumnę, to tak zwany „rafiok”, którego koła nie łagodziły wstrząsów. Wtedy jeszcze nie używano „balonioków”, których koła z oponami umożliwiały łagodniejszą jazdę. Szosa była rozjechana przez czołgi i inne pojazdy wojskowe, gdyż tędy przebiegała sowiecka ofensywa. Wozem trzęsło niesamowicie, co miało swoje skutki. Wtedy obaj konwojenci lali lizol na trumnę i zaczęli też opróżniać swoje butelki. W Świerklanach już śpiewali, początkowo cicho, potem coraz głośniej. Przy konsumie na kopalni czekali żałobnicy, którzy dołączyli do wozu z trumną. Orszak pogrzebowy udał się do Boguszowic a po krótkich ceremoniach żałobnych na cmentarz.

 

Mieczysław Kula

 

W opracowaniu wykorzystałem:

1. Georg Gunter, Letzter Lorbeer, Geschichte der Kämpfe in Oberschlesien von Januar bis Mai 1945, Darmstadt 1976,

2. Chronik von Rybnik O/S, herausgegeben von der Bundesheimatgruppe Rybnik mit Unterstützung der Patenstadt Dorsten, Dorsten, po 1972.

3. Paweł Dubiel, Wyzwolenie Śląska w 1945 roku, Katowice 1969.

4. Józef Kolarczyk, Śladami przeszłości ziemi rybnickiej, Racibórz 2004.

5. W odzyskanej szkole. Jednodniówka Państwowego Gimnazjum i Liceum w Rybniku. Rybnik 1946.

6. Agnieszka Rusok, Pstrążna moja wioska ukochana. Pstrążna 2006.

c.d.n.


19 Agnieszka Rusok, Pstrążna moja wioska ukochana. Pstrążna 2006, s. 104.

20 „W odzyskanej szkole.” Jednodniówka Państwowego Gimnazjum i Liceum w Rybniku. Rybnik 1946.

21 „W odzyskanej szkole”, Jednodniówka, Rybnik czerwiec 1946, s. 1.

Kopiowanie całości lub fragmentów opracowania jest możliwe tylko za zgodą autora. Cytowanie treści opracowania wymaga podania źródła informacji.

lis 232013
 

Mieczysław Kula

Mój Rok 1945

Moim wnukom ku pamięci

(Na podstawie własnych przeżyć i wybranej literatury)

 

Część 3

 

Boguszowice uniknęły szczęśliwie walk. Sowieci zajęli Kłokocin, w którym zabierali ludziom, co się dało. Znam też przypadek sowieckiego barbarzyństwa, jaki zdarzył się w tej miejscowości. Moja babcia Marianna, którą nazywaliśmy starką, wracając z codziennej mszy porannej, odprawianej w dni powszednie, mimo poświęcenia już nowego kościoła, nadal w starym kościele, zapraszała do siebie dwie Marianki – Stanowską, nazywaną Katla oraz Mariankę Szuła z Kłokocina i częstowała je „prażonkami”10. Ta ostatnia przychodziła nadal ogrzać się do naszego domu po śmierci starki, która zmarła w czerwcu 1941 r. Po przejściu frontu przestała przychodzić. Później dowiedzieliśmy się, że została utopiona w potoku przez sowieckiego żołdaka, kiedy próbowała bronić dobytku przed grabieżą.

Na kilka dni (do 26 marca) front zatrzymał się na obrzeżach Boguszowic. Niemcy okopali się w nieistniejącym już dziś odcinku lasu zajętym w latach 60. pod piaskownię, na wschód od domów przy drodze prowadzącej do Kłokocina, dalej na południe od polnej drogi, którą górnicy z Kłokocina udawali się do pracy na kopalnię.

Morale żołnierzy niemieckich musiało być w tych dniach niskie. Byłem świadkiem, jak koło sklepu Szewczyka na ulicy Kłokocińskiej oficer grożąc pistoletem, zmuszał ich do powrotu na opuszczone stanowiska na wschodnim krańcu wsi.

Sowieci okopali się w lesie farskim. Po przejściu frontu widziałem w tym lesie płytkie rowy strzeleckie, zwłoki żołnierza sowieckiego oraz karabin ze zniszczoną kolbą. Sowieci zajęli też kopalnię. Nocą ostrzeliwali Boguszowice pociskami zapalającymi. Tej nocy, w której Niemcy opuszczali bez walki wieś, uchodząc w kierunku Chwałowic, spaliło się kilka stodół a także kryty słomą dom mieszkalny, który wchodził swoją północną ścianą w nasze obejście11, w miejscu, w którym stoi dziś słup elektryczny. W domu tym przebywali Niemcy ale go opuścili tej nocy. Zostawili w nim granaty, które wybuchały w ogniu.

Dom Franciszka Gruszczyka. Spłonął w marcu 1945 r.

Dom Franciszka Gruszczyka. Spłonął w marcu 1945 r.

Na naszej parceli rósł blisko tej chaty modrzew, który też się zapalił. Od palącego się domu prowadził w kierunku naszej drewnianej stodoły stary drewniany płot, według opowiadania ojca postawiony a właściwie pleciony przez mojego dziadka Józefa. W płocie tym nie było ani jednego gwoździa. Ten płot zaczął się też palić. Ogień przesuwał się po nim w kierunku stodoły. Całe szczęście nie było wtedy wiatru. Gasiliśmy płot gnojówką, gdyż wody w studni było mało. Stodoła ocalała.

Zagroda rodziców – stan z r. 1945

Zagroda rodziców – stan z r. 1945

Widok przed domem od strony szosy nie był zachęcający. „Urozmaicał” go gnojownik.

Widok przed domem od strony szosy nie był zachęcający. „Urozmaicał” go gnojownik.

Na planie przednim Martusia Przeliorz w dniu przystąpienia do 1. Komunii. Z tyłu z prawej ustęp, w środku dom.

Na planie przednim Martusia Przeliorz w dniu przystąpienia do 1. Komunii. Z tyłu z prawej ustęp, w środku dom.

Niemcy uchodzili z Boguszowic w kierunku Chwałowic. Musiało im się spieszyć, gdyż pod lasem przy dzisiejszej ul. Kolberga zostawili zmarłego żołnierza, którego nie pochowali, co im się zdarzało rzadko. Uczynili to mieszkańcy okolicznych domów. W okresie frontowym spadł także w lesie „Gać” niemiecki myśliwiec. Lotnik, który zginął, został pochowany w miejscu zgonu. Grób ten znajduje się tam jeszcze dzisiaj (2012).

W końcowych dniach marca zanotowano jeszcze jedną ofiarę. 24 marca zginął „trafiony ułamkiem pocisku” Izydor Siemianowski, ur. 24.3.1901. Taki zapis znalazłem w parafialnej księdze zgonów. Jego dom stał przy drodze prowadzącej do Kłokocina jako jeden z ostatnich i został uszkodzony pociskiem artylerii. Niektórzy sąsiedzi posądzali go o współpracę z niemiecką policją polityczną i twierdzili, że bojąc się odpowiedzialności popełnił samobójstwo. Nie dowiemy się już, jak było naprawdę.

Na froncie w Gotartowicach panował w tych dniach spokój. Niemcy prawdopodobnie opuścili okopy bez walki i uszli na południe. Sowieci ich na tym odcinku nie ścigali, gdyż do Boguszowic przybyli z kierunku Kłokocina i kopalni.

Dom od strony płn. zach. Dachówka została zmieniona po wojnie. Miała ona ten sam kształt, co dawna. Ojciec nabył ją w czasie wojny. Szosą idzie orszak pogrzebowy. Zdjęcie wykonane w latach 70. ubiegłego wieku.

Dom od strony płn. zach. Dachówka została zmieniona po wojnie. Miała ona ten sam kształt, co dawna. Ojciec nabył ją w czasie wojny. Szosą idzie orszak pogrzebowy. Zdjęcie wykonane w latach 70. ubiegłego wieku.

Stary dom przed rozbiórką.

Stary dom przed rozbiórką.

Stary dom z lat 70. XIX w. W tym domu się urodziłem i wychowałem.

Stary dom z lat 70. XIX w. W tym domu się urodziłem i wychowałem.

W nocy, w której Niemcy opuszczali wieś, partyzanci „udekorowali” słupy i płoty powieszonymi do góry nogami portretami różnych hitlerowskich dygnitarzy. Pojawiły się na domach polskie flagi. Miejscowy oddział AK przejął na kilka dni władzę. Naczelnikiem został Wilhelm Kula (Michel, ps. Bogacki).

Pierwsze nasze zetknięcie z Sowietami było szokujące. Do wsi wkroczył najpierw z kierunku Kłokocina lub kopalni mały patrol rozpoznawczy. Ludzie chcieli ich powitać. Sowieci jednako zaczęli im odbierać zegarki i rowery. Polowali szczególnie na konie, których Niemcy nie zdołali zarekwirować. U naszego sąsiada Konstantego Motyki przebywał robotnik przymusowy, podobno Ukrainiec12. Pokazywał on żołnierzom gospodarstwa z pozostałymi jeszcze końmi. Przybył z nimi również do naszego domu. Zachowywali się grubiańsko. Kiedy zaczęli węszyć po obejściu, zaczynając od kurnika, zobaczyli przez płot wujka Pawła Konska wyprowadzającego parę koni ze stajni do stodoły. Wujek kochał konie, dobrze je karmił. Były więc narowiste. Przy wyprowadzaniu zaczęły wierzgać. Sowieci opuścili nasze obejście przeskakując przez płot, gdyż wtedy nie było jeszcze wrót z tej strony domu. Zabrali wujkowi oba konie. Nasz koń schowany w stodole ocalał. Prawdopodobnie znaleźliby go, gdyż przed nimi nie można było niczego ukryć, ale tym razem wystarczyły im konie wujka.

Stary dom rodzinny z najbliższym otoczeniem (lata 70. XIX w.) wybudowany wg opowiadań ojca przez dziadka Józefa za jego kawalerskich czasów. Dom był kryty dachówką, jednak wnętrze było bardzo prymitywne. Najdokuczliwsze było wejście do chlewa bezpośrednio z sieni. Na strych prowadziły strome schody. Do piwnicy schodziło się stromymi schodami z kuchni. W latach 30. ojciec dobudował od strony wschodniej chlew a od strony zachodniej studnię.

Stary dom rodzinny z najbliższym otoczeniem (lata 70. XIX w.) wybudowany wg opowiadań ojca przez dziadka Józefa za jego kawalerskich czasów. Dom był kryty dachówką, jednak wnętrze było bardzo prymitywne. Najdokuczliwsze było wejście do chlewa bezpośrednio z sieni. Na strych prowadziły strome schody. Do piwnicy schodziło się stromymi schodami z kuchni. W latach 30. ojciec dobudował od strony wschodniej chlew a od strony zachodniej studnię.

Boguszowiczanki miały szczęście. Nie było we wsi rozstrzeliwań i nie dokonywano gwałtów, co miało miejsce w Żorach i we wsiach, przez które przechodzili pijani żołnierze frontowi. Po przejściu frontu przebywali we wsi żołnierze z jednostek transportowych oraz z technicznej obsługi lotniska, którzy byli już bardziej ogładzeni. Jednak gwałtów nie uniknęły kobiety, wskazane żołnierzom przez „życzliwych” sąsiadów jako Niemki. U Franciszka Mury mieszkała żona niemieckiego żandarma. Nie urzędował on w Boguszowicach. Uszedł przed Sowietami, zostawiając żonę i córkę. „Zagościł” u niej oficer sowiecki, którego musiała „obsługiwać”. Byłem w tym mieszkaniu (nie pamiętam, z jakiej przyczyny. Prawdopodobnie posłała mnie tam matka z żywnością.) i widziałem tego oficera. Obraz nie był sympatyczny. To smutne doświadczenie zadecydowało o całym dalszym życiu tej kobiety, która pozostała we wsi wraz z córką i zarabiała na życie swoim ciałem. Proboszcz Tobola wspomagał ją materialnie, próbując ją odwieść od tego procederu. Nie wiem, z jakim rezultatem.

Po kilku bezpańskich dniach została we wsi zorganizowana sowiecka komendantura wojenna. Komendant zamieszkał w domu Konstantego Motyki przy dzisiejszej ulicy Małachowskiego13. Obecność komendanta temperowała zachowanie żołnierzy.

Zakończenie wojny ogłoszono 9 maja. Wieczorem tego dnia lub dzień później proboszcz Tobola odprawił uroczystą mszę zakończoną pieśnią „Boże coś Polskę”. Kościół był pełny. Wielu ludzi płakało, nie zawsze ze szczęścia, gdyż nie wrócili jeszcze z wojny mężczyźni-mężowie, ojcowie, synowie, przyjaciele. Przyszłość była niepewna.

A tak w ogóle to mieliśmy szczęście. Parę dni później odbyła się rekwizycja „nadwyżki” zbóż. Przyszedł oficer sowiecki, chodził po strychu i wyznaczył ilość żyta i owsa do oddania. Ojciec odwiózł zarekwirowane ziarno. Nie zabrano nam wszystkiego.

Mieliśmy też inne przeżycia z żołnierzami sowieckimi. W kwietniu zobowiązano ojca do wyjazdu z koniem i wozem na Paruszowiec, gdzie w miejscu betonowego mostu zniszczonego przez Niemców saperzy budowali nowy drewniany most.

Most kolejowy nad Rudą na Paruszowcu przed zniszczeniem w 1945 r.

Most kolejowy nad Rudą na Paruszowcu przed zniszczeniem w 1945 r.

Ojciec wraz z innymi furmanami przywoził z pobliskiego lasu bale drewniane. Pilnował go przez cały czas żołnierz o mongolskim wyglądzie. Wieczorem przyjeżdżał z ojcem do domu i nocował u nas. Spał na ławie w kuchni. Nie chciał skorzystać z łóżka. Matka bała się go strasznie z powodu jego wyglądu, chociaż zachowywał się spokojnie. Z naszego trwożliwego zachowania musiał wyciągnąć niewłaściwe wnioski. Myślał chyba, że go lekceważymy. Kładąc się spać, powtarzał jakieś słowa, których wtedy nie rozumieliśmy. Zapamiętałem niektóre, np. „kak sobaka”. Dopiero po latach doszedłem do wniosku, że było mu przykro. Kiedy pytałem się ojca, dlaczego tak się bał tego żołnierza, powiedział mi, że zachowywał się on w lesie dziko i dziwnie. Według ojca, kiedy kopnął do korzenia wystającego na leśnej drodze, strzelał do niego. Nie mam pewności, czy rzeczywiście tak było. Żołnierz nie chciał jeść niczego, co mu matka podawała. Może bał się otrucia.

Taka nieuzasadniona w tym przypadku obawa towarzyszyła też niektórym innym żołnierzom. Nieco później, po zakończeniu wojny, kiedy sowieckie oddziały wojskowe wracały piechotą lub konno przez Ligotę i Świerklany na wschód, gdyż pociągi nie były w stanie pomieścić tak wielkiej liczby żołnierzy, przybyli do naszego domu na pięknych wypasionych koniach dwaj Sowieci i zażądali świeżego krowiego mleka. Zaniosłem im je w szklankach. Musiałem upić trochę przed wręczeniem go żołnierzom. Widocznie mi nie ufali. Razem z regularnym wojskiem wracali również maruderzy.

Sprzedawali oni za wódkę konie zdobyte na terenach niemieckich. Handlował z nimi wujek Wilhelm (Wiluś) z Ligoty. Ojciec kupił za jego pośrednictwem ciężarną klacz, która dzień po jej przyprowadzeniu zaczęła rodzić. Była ona prawdopodobnie zagoniona marszem, gdyż zarówno źrebię jak i klacz nie przeżyły porodu. Zakopałem je w ogrodzie za stodołą. Transakcje te nie zawsze były bezpieczne. Zdarzało się, że maruderzy wracali w nocy i zabierali nabywcom to, co im uprzednio sprzedali.

Mieliśmy też inne przygody z koniem, którego nam nie zabrano. Gdzieś na początku maja pod wieczór wiozłem na pole obornik. Przed kościołem zatrzymał mnie żołnierz i zmusił do zrzucenia obornika z wozu i do pojechania z nim na przykopalniany tartak po deski, które po załadowaniu zawiozłem na plac przy dzisiejszym przedszkolu. Potem zwolnił mnie. Załadowałem ponownie obornik i zawiozłem do „Płotek”14. Wróciłem do domu o zmroku. Zaniepokojeni rodzice mieli do mnie pretensje o późny powrót.

Mniej więcej w tym samym czasie bronowałem pole „Za lasem”15. Przy ul. Rajskiej stał wtedy tylko jeden dom Motyki. Poza tym istniała wolna przestrzeń. Przy tej ulicy znajdował się też strącony samolot, prawdopodobnie sowiecki. Na Papieroku grupa pijanych żołnierzy łowiła ryby, rzucając granaty do wody. Kiedy mnie zobaczyli, zaczęli strzelać w moim kierunku. Słyszałem świst pocisków. Bronowałem jednak lekkomyślnie dalej, starając się chodzić skryty za koniem. Po pewnym czasie strzelanina ustała.

Staw Papierok

Staw Papierok

Pewnego razu jechaliśmy z ojcem na to samo pole. Zatrzymał nas żołnierz, który jechał wozem ciągnionym przez małego huculskiego konika. Koniecznie chciał się „zamienić” końmi. Z trudem udało się nam go przekonać, że na takiej zamianie straci, bo nasz koń jest chory. Była to chyba prawda, gdyż koń ten posiadał na nodze narośl, która wskazywała na chorobę. Zdechł on zresztą po roku. Broniliśmy go, gdyż mały konik, którego posiadał żołnierz, nie byłby w stanie uciągnąć naszego większego wozu i naszych narzędzi rolniczych.

Sowieci, ludzie Wschodu, reprezentowali inną nieznaną we wsi kulturę. Widziałem ich kąpiących się w stawie nago, kobiety razem z mężczyznami, co u nas nie było wtedy do pomyślenia.

W naszej wsi przebywały także w czasie wojny na pracach przymusowych kobiety, przeważnie Ukrainki. Dwie z nich pracowały u wujka Ernesta Konska, którego Niemcy powołali do wojska. Po przyjściu Sowietów kobiety te zachowywały się bardzo swobodnie, nieraz baraszkowały z żołnierzami na oczach dzieci. Przygotowując się do balu, rozpruły dwie pierzyny i uszyły sobie suknie balowe z inletu. Zapamiętałem, że ten bal odbył się w lesie po lewej stronie drogi do Świerklan, w którym stacjonowała też jednostka wojska polskiego, gdyż wtedy doszło do konfliktu z Czechami o Zaolzie, które Czesi przyłączyli znów do swojego państwa16. Rościli oni pretensje nie tylko do Zaolzia lecz także do Raciborza i okolic. Spór przeciął Stalin, który przyznał Zaolzie Czechom, gdyż nie uznawał on układu monachijskiego z 1938 r., w wyniku którego Polska weszła w posiadanie tej ziemi zamieszkałej przez większość polską.

Pewnego dnia przybył do naszego mieszkania żołnierz z budzikiem w ręce i długo żądał od ojca wskazania mu adresu „majstra” który umiałby przerobić ten zegarek na kilka zegarków ręcznych. Był bardzo niezadowolony, kiedy mu tłumaczyliśmy, że tego nie można wykonać. Zegarki ręczne były u sowieckich żołnierzy bardzo w cenie. Zabierali je ludziom. Widziałem żołnierza, który nosił na jednej ręce zegarki od nadgarstka dłoni aż po pachę.

Wielką gratką dla sołdatów były rowery, które też zabierali ludziom. Często zjeżdżali na nich bez powietrza w dętkach od budynku gminnego w dół. Droga była wtedy utwardzona drobnymi kamieniami, które w czasie deszczy wypłukiwała woda. Jeżdżący na takiej drodze a właściwie uczący się jazdy na rowerach często się wywracali. Zachowanie niektórych po upadku było dziwne. Strzelali do rowerów, co sam widziałem na własne oczy.

Sowieci polowali też na wszystko, co wyglądało na złoto. Odbijali od filiżanek złocone ucha i inne detale. Kiedy uczyłem w Gotartowicach, uczniowie pokazywali mi mieszki wypełnione takimi „skarbami”, które znajdywali w sowieckich okopach w lesie. Gdyby mi ktokolwiek dziś opowiadał takie historie, nie bardzo bym mu wierzył, ale widziałem to wszystko na własne oczy.

Rower męski

Rower męski

Rower damski

Rower damski

Konstanty Motyka z żoną

Konstanty Motyka z żoną

Swoistą przygodę z sowieckimi żołnierzami miał także nasz sąsiad Konstanty Motyka. Nosił on dobre buty z cholewami. Żołnierzom musiały się te buty podobać. Pod jakimś pozorem kazano mu iść z nimi do Kłokocina. Za ostatnimi domami grozili mu zastrzeleniem. Kazali mu ściągnąć buty i spodnie. Rozmyślili się jednak i puścili go do domu, boso i w kalesonach. Buty i spodnie zabrali.

Pewnego dnia przybiegła do nas kuzynka Maria, po mężu Zimończyk17.Bała się, że Sowieci odkryją niemieckie książki znajdujące się w jej domu i prosiła mnie, bym pomógł jej je ukryć. Uczyniłem to. Przywiozłem je na tragaczu do naszego obejścia i schowałem pod drewnem pod wiatą stojącą wtedy w miejscu, w którym wybudowałem później dom. Jak się uspokoiło, książki wróciły do właściciela. Książki przechowałem, bo od młodych lat byłem z nimi za pan brat. Chociaż wszystko skończyło się szczęśliwie, nie jestem jednak przekonany, czy postąpiłem wtedy rozsądnie.

Tragacz

Tragacz

Z tyłu wiata na wozy. Przechowywałem pod nią książki Brunona Zimończyka.

Z tyłu wiata na wozy. Przechowywałem pod nią książki Brunona Zimończyka.

Sowieci bardzo sprawnie organizowali prace zbiorowe z wykorzystaniem miejscowej siły roboczej. Na polach dworskich w Gotartowicach, w miejscu, w którym znajduje się dzisiaj lotnisko sportowe, urządzili lotnisko polowe, z którego startowały samoloty bojowe wspomagające piechotę w czasie walk o Racibórz, Wodzisław i inne miejscowości na szlaku do Bramy Morawskiej. Przez kilka dni przechodziły przez wieś liczne grupy ludzi z Roja, Chwałowic, Jankowic, Świerklan, Połomi i innych wsi – zaopatrzonych w łopaty, kilofy i inne narzędzia i udawały się na miejsce przyszłego lotniska. Ludzie wyrównywali nierówności, zasypywali leje po wybuchach bomb i pocisków artyleryjskich, ciągnęli walce ubijające ziemię. Lotnisko powstało w ciągu kilku dni.

Sowiecki samolot bojowy

Sowiecki samolot bojowy

Chłopców, wśród nich i mnie, intrygowały samoloty. Udawaliśmy się na lotnisko i ochoczo pomagaliśmy żołnierzom przy przewożeniu bomb z magazynów zorganizowanych poza lotniskiem przy drodze na „Kyncyrz” za spalonym domem wybudowanym przez Niemców na początku wojny dla niemieckiego kierownika szkoły. Po załadowaniu bomb zawoziliśmy je samochodem na lotnisko. Kierowca samochodu był ekshibicjonistą. Cały czas miał odkryte swoje genitalia. Nie zważał na nas kilkunastoletnich chłopców. Przypadłość tego kierowcy musiała być znana obsłudze lotniska i lotnikom, w tym kobietom, gdyż podchodzono do niego, podglądano go i żartowano. Pamiętam, że było ze mną jeszcze dwóch chłopców. Jeden z nich to nieżyjący już Konrad Buchalik, który stracił później niedaleko składowiska bomb oko i sprawność w nodze, gdyż w jego pobliżu wybuchła mina. W czasie tego zdarzenia nie było mnie na lotnisku.

Pomagaliśmy też przy wykonywaniu taśm z pociskami do pokładowych karabinów maszynowych. Pracę tę wykonywaliśmy w obejściach dwóch domów po obu stronach dzisiejszej ul. Jutrzenki. Jeden należał do Cymbora. Praca ta bardzo mnie zaciekawiła. Najpierw impregnowaliśmy w gorącym płynie podobnym do rozcieńczonej smoły luźne elementy ogniw. Potem wykonywaliśmy z nich taśmy, przy czym pociski stanowiły sworznie. Co dziesiąty pocisk był pociskiem świetlnym oznakowanym żółtym kolorem. Następnie przepuszczaliśmy gotowe już taśmy przez urządzenie poruszane korbą, które wyrównywało pociski. Wymykałem się rodzicom na lotnisko przez kilka dni. Obserwowałem też samoloty i lotników, wśród których były też żołnierki w randze oficerskiej.

Kilku lotników poległo w walkach. Zostali oni pochowani w Boguszowicach naprzeciw budynku gminnego. Chowano ich z honorami żołnierskimi. Grobów było prawdopodobnie sześć. Sowieci na każdym z nich postawili drewniany ostrosłup zwieńczony gwiazdą. Na nagrobku widniało nazwisko i stopień wojskowy pochowanego. Lotnicy ci zostali ekshumowani w 1947 r.18

Takiego kształtu drewniane nagrobki sowieckich lotników stały również w Boguszowicach.

Takiego kształtu drewniane nagrobki sowieckich lotników stały również w Boguszowicach.

c.d.n.


10 Ugotowane żyto, okraszone rozpuszczonym masłem i cukrem.

11 Zgodę na budowę w tym miejscu dał prawdopodobnie mój dziadek, który był zięciem Leopolda Sobika, właściciela tego domu. Teść dziadka, będąc już na wyłamku, po śmierci żony ożenił się powtórnie i zamieszkał w tym domu. Nasz sąsiad Paszek uznał pierwotnie, że dom stał w granicy, chciał poszerzyć swoją parcelę. Świadczy o tym kawałek płaskownika wchodzącego w naszą parcelę. Jednak żyjący jeszcze wtedy szwagier Paszka odradził mu takie stawianie płotu. Obyło się bez konfliktu.

12 Niemcy kierowali do gospodarstw, z których mężczyzn powołali do wojska robotników przymusowych, mężczyzn i kobiety.

13 Dzisiaj dom należy do Jerzego Reginka, wnuka Konstantego Motyki.

14 „Płotki” to pole w rejonie dzisiejszego Gimnazjum nr 7.

15 Mniej więcej w rejonie dzisiejszego kościoła pod wezwaniem św. Barbary na Osiedlu.

16 Przypuszczam, że mało kto wiedział o stacjonowaniu w lesie jednostki polskiej, gdyż prości żołnierze nie mieli prawdopodobnie zgody na opuszczanie lasu a chodzący po wsi oficerowie byli Rosjanami. Dowiedziałem się o pobycie polskiego wojska od kierowcy, któremu popsuł się niedaleko naszego domu samochód i prosił o klucze, których nie miał przy sobie. Byłem zaskoczony jego śpiewną polską mową, którą słyszałem po raz pierwszy. On też mówił o wojsku polskim stacjonującym w lesie. Wtedy nie znałem okoliczności pobytu polskich żołnierzy w lesie.

17 Teść kuzynki, Bruno Zimończyk był w latach międzywojennych znany jako Niemiec. Należał do Volksbundu. Swoich dwóch synów posyłał do niemieckiej szkoły mniejszościowej, która do 1934 r. mieściła się w budynku przykopalnianym. Starszy Rajmund ożenił się z kuzynką Marią Konsek z Roja. Ich wspólne życie trwało krótko. Rajmund został powołany do Wehrmachtu, został ranny. Po wojnie pozostał w Niemczech. Kuzynka sama wychowywała syna. Młodszy syn Brunona – Reinhold uczęszczał do niemieckiej szkoły średniej w Chorzowie. Został też powołany do armii. Stracił oko i sprawność jednej nogi. Po wojnie zamieszkał na terenie przyszłej NRD. Był nauczycielem języka rosyjskiego. Bruno był światłym człowiekiem. Zmeliorował m.in. łąkę, czego inni rolnicy w Boguszowicach nie robili. W jego domu znajdowało się dużo niemieckich książek rolniczych. Był on tak zwanym „dobrym Niemcem”. Jak mógł, pomagał boguszowiczanom zagrożonym przez władze. W 1945 r. został pozbawiony obywatelstwa polskiego i zarekwirowano mu ziemię. Nie został jednak deportowany do Niemiec i w 1950 r. zwrócono mu ziemię. Znalazłem w Archiwum Państwowym w Raciborzu dokument o następującej treści: Propozycje podkomisji przy P.P.R.N. w Rybniku dotyczące odwołania od decyzji pozbawiającej obywatelstwo polskie (Sp.4/1212/47 z dnia 30.11.1950) Zimończyk Brunon – ur. 19.9.1892 w Boguszowicach, zam. w Boguszowicach, rolnik, organizator V.B. przez 2 lata Ortsbauernführer. Podkomisja zajmuje stanowisko pozytywne o przyznaniu obywatelstwa …był zwyczajnym członkiem NSDAP….

18 W Archiwum Państwowym w Raciborzu znalazłem notatkę informującą o ekshumacji w r. 1947 w Boguszowicach 6 żołnierzy sowieckich za pieniądze z dotacji państwowej w wys. 7.520 zł.

 

Kopiowanie całości lub fragmentów opracowania jest możliwe tylko za zgodą autora. Cytowanie treści opracowania wymaga podania źródła informacji.

lis 212013
 

Mieczysław Kula

Mój Rok 1945

Moim wnukom ku pamięci

(Na podstawie własnych przeżyć i wybranej literatury)

 

Część 2

 

W lutym też udało się Niemcom ustabilizować obronę na linii Racibórz – Rybnik – Pszczyna – Bielsko. Na razie nie nastąpiło z obszaru Gliwic, Bytomia i Katowic natarcie na Rybnicki Okręg Węglowy i na Ostrawę, która była ostatnią kuźnią broni pozostającą jeszcze w rękach Niemców. Tego natarcia Niemcy się obawiali.

Doszło do pewnego uspokojenia. Wielu cywilów, którzy w pierwszej fazie walk opuścili swoje siedziby, widząc stabilizację na froncie, zdecydowało się na powrót do swoich miejscowości. Rolnicy przygotowywali się do wiosennych prac polowych. Jednak z miejscowości bezpośrednio przylegających do linii frontu mieszkańcy zostali przez wojsko usunięci. Znaleźli oni schronienie m. in. w Boguszowicach, gdzie przebywało wielu mieszkańców z Ligoty, Ligockiej Kuźni i Gotartowic. Kuzyn Józef Kula i jego sąsiad Sobik (dziadek Grzegorza Piechy) z rodzinami znaleźli schronienie u mojego stryja Konstantego Kuli. Wujek Wilhelm z Ligoty przebywał w domu mojej przyszłej teściowej Łucji. Z opowiadań pamiętam, że żywili się koniną, którą obrotny wujek pozyskał z zabitego konia. Inni ewakuowani udawali się jeszcze dalej na południe. W naszym domu znalazły schronienie trzy osoby. Jeden, starszy mężczyzna (nie był Ślązakiem) pracował jako fornal we dworze w Czuchowie, dwaj młodsi, chłopcy w wieku 16-18 lat pochodzili prawdopodobnie z okolic Szopienic. Zostali oni zmuszeni przez uchodzących Niemców do pędzenia bydła, które również „ewakuowano”. Z ich opowiadania wynikało, że po załadowaniu bydła do pociągu na jakiejś stacji w okolicy Wodzisławia zostali zwolnieni przez Niemców i wracali piechotą do domu. W Gotartowicach trwały już walki, nie mogli więc przekroczyć linii frontu. Tułali się po wsi. Zostali przygarnięci przez moich rodziców. Przebywali w chlewie5, w którym znajdował się też rozpłodowy knur „Fridolin” trzymany przez rodziców na polecenie władz niemieckich. Stanowił on coś w rodzaju ogrzewania. Spali na węglu przykrytym słomą. Wygód nie doznawali, ale głodu nie odczuwali. Przeżyli tak cały okres frontowy. Po ucieczce Niemców poszli do swoich miejscowości. Nie wiadomo, czy dotarli do nich. Nie przesłali żadnej wiadomości.

Schronienie w Boguszowicach znalazło także kilku Włochów, których Niemcy internowali po 1943 r. Przebywali oni w obozie przy kopalni, z którego usunięto wcześniej jeńców sowieckich, i nie chcieli się ewakuować pod strażą Niemców. Dwaj Włosi przebywali w domu mojej ciotki Waleski Skorupowej. Opiekowały się nimi kuzynki Monika, Berta i Helena. Eugenia Gorzyńska, która mieszkała w najbliższym sąsiedztwie, zapamiętała ich nazwiska – Angelo Quasca i Pasquoli Sandilo (Sandido?). Za pisownię nie ręczę.

Sowieci także usuwali mieszkańców z miejscowości frontowych. Ewakuowani przebywali we wsiach położonych na północ od linii frontu. (Wilcza, Leszczyny, Bełk, Palowice, Szczejkowice). Życie ewakuowanych było ciężkie. Po powrocie do domów znaleźli mieszkania albo zniszczone, albo splądrowane przez żołnierzy sowieckich, niemieckich a także przez nieuczciwych i chciwych sąsiadów.

Sowieci przeprowadzali nieustannie nękające ataki na pozycje niemieckie. Ostrzeliwali także miejscowości przyfrontowe działami lekkiego i średniego kalibru. Nie używali wtedy pocisków zapalających. W Boguszowicach straty były nieznaczne. Większość pocisków eksplodowała na wysokich drzewach, które otaczały zabudowania. W pobliżu starego kościoła zginął 1 lutego 1945 r. Ortsbauernführer Paweł Rojek trafiony odłamkiem pocisku artyleryjskiego

Na gotartowickim odcinku udało się Sowietom na jakiś czas przesunąć linię frontu na południe od szosy Rybnik – Żory. Trwały już walki w tzw. „Granicach” i w rejonie na południe od dzisiejszego lotniska. Niemcy bronili się zaciekle6.

Moździerz

Moździerz (fot. red.)

Ich przeciwuderzenie odrzuciło Sowietów za szosę. Byłem świadkiem przygotowań do tego przeciwuderzenia, gdyż przez kilka dni przebywali w naszym domu żołnierze niemieccy należący do elitarnego oddziału, który miał to przeciwuderzenie przeprowadzić. Z podsłuchanych rozmów można było wywnioskować ich rosnące zdenerwowanie. Narzekali na brak wsparcia artylerii. Podobno obiecano im wystrzelenie zaledwie kilkunastu pocisków. Jeden żołnierz pozbył się przydzielonej mu broni przeciwczołgowej, chowając ją za beczką ze smołą, która przylegała do południowej ściany szczytowej naszego domu. Zapalnik wyrzucił w innym miejscu. Broń ta miała kształt lejka, u którego podstawy były umieszczone trzy silne magnesy. Te magnesy później odkręciłem. Jeden „wyłapywał” metalowe zanieczyszczenia zboża w śrutowniku. Innymi bawili się jeszcze moi synowie.

Wyrzucona przez Niemca broń przeciwczołgowa.

Wyrzucona przez Niemca broń przeciwczołgowa. (fot. red.)

Pewnego wczesnego ranka podnieceni żołnierze w pełnym wyposażeniu bojowym opuścili dom. Kilku z nich przed wyjściem przystawało przed krzyżem wiszącym w izbie. Nieco później dochodziły do nas odgłosy strzelaniny z Gotartowic. Niemcy odrzucili Sowietów za szosę. Wzięli jednego czerwonoarmistę do niewoli. Z ich słów wynikało, iż strzelał z karabinu maszynowego aż do otumanienia go rzuconym w jego kierunku granatem. Po stronie niemieckiej odnotowano tylko jedną stratę. Ciężko ranny został oficer prowadzący natarcie niemieckie. Żołnierze go niezbyt żałowali. Nie cieszył się u nich dobrą opinią. Po przejściu frontu, idąc do Gotartowickiej Huty do stryja Wincentego, widziałem w okolicy dzisiejszej szkoły kilka wraków sowieckich czołgów.

Niemcy zostawili także ulotkę, w której pouczano żołnierzy, jak obchodzić się z uszkodzonym sowieckim sprzętem wojskowym (czołgi, działa, ciągniki itp.). Zalecano, by zniszczyć go całkowicie lub odtransportować na tyły w celu uniemożliwienia sowieckim służbom technicznym remontu. Uderzyła mnie wysoka ocena tych służb, bowiem w oficjalnej propagandzie hitlerowskiej zawsze podkreślano prymitywizm sowieckich sił zbrojnych.

Południowa ściana domu, gdzie żołnierz niemiecki ukrył broń przeciwczołgową. Na przednim planie siostra Helena z bratem Pawłem.

Południowa ściana domu, gdzie żołnierz niemiecki ukrył broń przeciwczołgową. Na przednim planie siostra Helena z bratem Pawłem.

Zamek w Gotartowicach. Spłonął 30.1.1945

Zamek w Gotartowicach. Spłonął 30.1.1945

Potem aż do 23 marca na froncie w Gotartowicach panował względny spokój. Jednak trwała wymiana ognia karabinowego. Słyszeliśmy „koncerty” niemieckich i sowieckich karabinów maszynowych. Niemieckie trajkotały szybko ale krótko, sowieckie wolniej, za to długo.

Broń żołnierska

Sowieckie samoloty patrolowały linię frontu. Za dnia były to szybkie myśliwce, w nocy tzw. kukurużniki, które mogły w sprzyjających warunkach szybować z wyłączonym silnikiem i zaskakiwać Niemców.

Sowiecki myśliwiec

Sowiecki myśliwiec (fot. red.)

Sowiecki samolot patrolowy „kukuruźnik”

Sowiecki samolot patrolowy „kukuruźnik” (fot. red.)

Niemcy ich nie ostrzeliwali. Przez kilka dni na początku marca nad wsią przelatywały pociski ze wschodu na zachód. Wybuchały potem w „Malidze”7. Po wojnie, przechodząc przez ten las, próbowałem dociec celu tego ostrzału, lecz za wyjątkiem pojedynczych niemieckich rowów strzeleckich na skraju lasu niczego nie znalazłem. Wieczorami Sowieci nadawali z okopów w Gotartowicach melodie wojskowe przerywane głosem kobiety, która namawiała niemieckich żołnierzy do rzucenia broni i do przechodzenia na stronę sowiecką. „Audycja” była prowadzona bardzo umiejętnie. Wywoływała smutny nastrój graniczący z nostalgią.

Mimo pozornego spokoju Niemcy, nie mając wystarczających sił, skracali linię frontu i oddawali Sowietom tu i tam pewne tereny, których nie byli w stanie utrzymać.

Zarówno Niemcy jak i Sowieci zmuszali ludność do kopania rowów strzeleckich. Działo się to często pod obstrzałem, który powodował straty wśród cywilów. W lutym 1945 r. zginęła 18 letnia Helena Piątek. W czasie kopania rowów strzeleckich na polach między Boguszowicami a Kłokocinem została ciężko ranna na skutek ostrzału artyleryjskiego. Niemcy wywieźli ją na południe. Nie są znane bliższe okoliczności jej śmierci.

Takie rowy kopali także jeńcy sowieccy, których Niemcy za bardzo nie pilnowali, ale również nie żywili. Ci więc chodzili po domach i prosili o jedzenie. Pamiętam, że do naszego domu przyszli raz kolejno jeńcy i stawali w drzwiach nic nie mówiąc. Matka pokrajała im cały chleb. Nie wiem, co się stało później z tymi jeńcami.

Przybliżona linia frontu sowiecko-niemieckiego (25.01.-23.03.1945) Linia ciągła: linia frontu (25.01.-23.03.1945) Linia z przekreśleniami: oś ofensywy sowieckiej z Żor do Wodzisławia od 23.03.1045

Przybliżona linia frontu sowiecko-niemieckiego (25.01.-23.03.1945)
Linia ciągła: linia frontu (25.01.-23.03.1945)
Linia z przekreśleniami: oś ofensywy sowieckiej z Żor do Wodzisławia od 23.03.1045

Po ustaniu ataków sowieckich na Boguszowice i zaprzestaniu ostrzału artyleryjskiego życie mieszkańców wsi w pewnym stopniu się ustabilizowało. Przez cały czas trwania frontu była dostarczana do wsi energia elektryczna. Mieszkańcy nie odczuwali głodu. Niemcy już pod ostrzałem sowieckim zdołali opróżnić magazyny żorskiego młyna. Nie byli już jednak w stanie wywieźć tego zboża na południe. Rozwieźli je po wsiach, gdzie je śrutowano, a śrutę, z której można było ugotować

popularny u nas żur, przydzielano mieszkańcom. Taki punkt śrutowania znajdował się w stodole mojego ojca. Śrutownik pracował całymi dniami do późnych godzin wieczornych. Pomagał ojcu w tej pracy kuzyn Nikodem Kula8.

Śrutownik bardzo zbliżony wyglądem do używanego w 1945 r. Nasz śrutownik miał rusztowanie drewniane.

Śrutownik bardzo zbliżony wyglądem do używanego w 1945 r.
Nasz śrutownik miał rusztowanie drewniane.

We wsi przebywali żołnierze niemieccy wycofani na jakiś czas z linii frontu. Byli oni do tego stopnia zmęczeni, że cały czas odpoczynku przeznaczali na spanie na słomie w pomieszczeniach budynku gminnego, które po ich opuszczeniu przez Niemców wyglądały żałośnie. Wróciły też władze niemieckie, lecz w innym składzie personalnym. Miałem „przygodę” osobistą z nowym Bürgermeistrem. Pewnego dnia przybył do naszego domu i polecił mi chodzić po domach i zapraszać ludzi do sali w urzędzie gminnym na film, który miano tam wyświetlać. Oświadczyłem mu, że to nie ma sensu, bo w tych warunkach nikt nie przyjdzie do kina. Popatrzył na mnie dziwnie i poszedł. Dopiero po jego odejściu uświadomiłem sobie, że głupio postąpiłem tą odmową. Pilnowałem się odtąd. W tym samym dniu przyszedł jeszcze raz i pytał się „Wo ist der Bursche?” („Gdzie jest ten pachołek?”). Skryłem się w stodole, gdzie w sąsieku miałem przygotowany już wcześniej schowek. Chciał, bym czyścił pomieszczenia w budynku gminnym zabrudzone przez żołnierzy. Drugi raz nie przyszedł.

Niemieccy żołnierze zabrali nam jednego konia. Drugiego konia ukryliśmy w szopie przylegającej do stodoły. Wszystkie ściany tej szopy wymościliśmy wiązankami słomy. Ani Niemcy, ani później Sowieci nie znaleźli tego konia.

Niemieccy żandarmi chodzili w nocy po domach i wyłapywali mężczyzn i chłopców w moim wieku. Ojciec miał skrytkę we framudze drzwi między kuchnią a izbą zakrytej szafą. Niemcy go nie znaleźli. Nie szukali zresztą zbyt intensywnie, gdyż nasz dom stał w centrum wsi blisko urzędu gminnego, w którym wtedy przebywały władze niemieckie. Nie przypuszczali, że ktoś w takim miejscu będzie szukał schronienia.

Pewnego dnia ogłoszono, że wszyscy chłopcy z roczników 1928 i 1929 mają się zgłosić do urzędu gminnego. Ci, którzy się zgłosili, zostali wywiezieni na zachód, gdzie ich ubrano w mundury i wręczono im broń. Ich drogi powrotu do domu były bardzo skomplikowane. Jedni uciekli już w Wodzisławiu (nieżyjący Edward Kula), inni mniej odważni zostali wywiezieni dalej. Nieżyjący już Walenty Malina opowiadał mi, że dotarł pod Berlin. Sadzę jednak, że przesadził nieco. Mnie rodzice doradzili nie zgłaszać się. Tak też uczyniłem. Od tego dnia nie pokazywałem się ludziom i nie spałem w domu, tylko w stodole, z której wychodziłem na krótko wieczorami.

We wschodniej części powiatu Sowieci parli naprzód w kierunku Żor i przez Pawłowice wkroczyli do powiatu pszczyńskiego, podążając w stronę Pszczyny i Strumienia, nie napotykając początkowo na opór uchodzących wojsk niemieckich. Pszczyna została zdobyta 11 lutego. Stąd oddziały sowieckie posunęły się za Golasowice na zachodniej granicy powiatu pszczyńskiego.

Również na drugim odcinku frontu – pod Bielskiem i Żywcem – ofensywa oddziałów sowieckich odniosła sukces. Uwolniono Żywiec, Czechowice-Dziedzice, Bielsko, oraz ponad 30 innych miejscowości, wśród nich: Strumień, Jasienicę, Jaworze, Wilkowice, Buczkowice i Golasowice.

Taki rozwój działań zmusił Niemców do wycofania się na linię Skoczów – Strumień i na północ od tej linii. Gdy pod koniec drugiej dekady lutego walki na tych odcinkach przejściowo ustały, front na Śląsku Górnym i Cieszyńskim przebiegał wzdłuż linii: pasmo wyżyn na zachód od Żywca i na południe od Bielska, a dalej na wschód od Skoczowa i pod Strumieniem oraz na północ Pawłowic – Żor – Rybnika – Raciborza.

Równocześnie z operacją pod Bielskiem i Pszczyną rozwinął się atak sowiecki wzdłuż obu stron Odry w kierunku południowym, co pozwoliło Sowietom na podsunięcie się bliżej pod Racibórz. W następnych dniach (16-18 lutego) oddziały sowieckie z przyczółka pod Raciborzem przystąpiły do jego rozszerzenia, co im się w pełni udało.

Na odcinku żorskim Niemcy zdołali zatrzymać Sowietów na północnym skraju miasta. Utrzymywali tu linię frontu do 23 marca, kiedy to ci ostatni rozpoczęli ofensywę wzdłuż szosy Żory – Rogoźna – Rój – Świerklany – Marklowice – Wodzisław w kierunku Bramy Morawskiej. Ofensywa biegła także na południe od tych miejscowości. Przygotowując ofensywę na Żory, Sowieci artylerią i samolotami dokonali zniszczenia centrum miasta.

Pamiętam ten dzień. Spałem w stodole. Obudziłem się wcześnie, gdyż zaczęły dochodzić do nas silniejsze niż zwykle odgłosy wybuchów z kierunku Żor. W ciągu dnia odgłosy te przesuwały się coraz bardziej na południe w kierunku Roja. Rozpoczęła się sowiecka ofensywa, w wyniku której Sowieci, atakując na odcinku najbliższym Boguszowic wzdłuż szosy Żory-Rogoźna-Świerklany-Marklowice, odrzucili front obrony Niemców aż do terenu dworca kolejowego na północny wschód od Wodzisławia. W tym samym dniu przybyły koleją na teren walki oddziały niemieckiej 715 dywizji piechoty sprowadzonej z Włoch jako wzmocnienie frontu. Transport został zaskoczony przełamaniem sowieckim. Gwałtowny ostrzał podczas wyładowywania dywizji spowodował wśród jej żołnierzy straszliwe straty i wywołał panikę wśród nich. Nie mieli oni doświadczenia w walkach na froncie wschodnim. Byli też źle wyposażeni. Nie przywieźli amunicji do artylerii. Dywizja została rozjechana i rozbita. Wściekły Hitler zdegradował dowódcę, zmusił żołnierzy do złożenia ich odznaczeń i odznak honorowych i zabronił dalszych odznaczeń.

Niemcy ponieśli w okolicy Wodzisławia duże straty osobowe, które przekroczyły liczbę 1200. Miasto przechodziło z rąk do rąk. 24 marca toczyły się walki koło dworca kolejowego w północno-wschodniej części miasta. Sowieci bombardowali i ostrzeliwali miasto, które paliło się w kilku miejscach.

W walkach o Żory uczestniczyła także po stronie sowieckiej czechosłowacka jednostka pancerna. Walki toczyły się też w rejonie Radlina i Kokoszyc, gdzie dochodziło do starć wręcz. W Pszowie Sowieci spędzili mężczyzn w jedno miejsce i rozstrzelali 40, natomiast w pobliskich Krzyżkowicach sowiecki oficer zastrzelił podwładnego, który chciał zgwałcić dziewczynę. Takie pojedyncze przypadki też się zdarzały. Dalej na zachód toczyły się walki o Racibórz. Miasto zostało zdobyte 30 marca (Wielki Piątek). Sowieci zachowywali się okrutnie. Plądrowali, gwałcili i podpalali domy w centrum miasta. Ludność została ewakuowana. Po powrocie zastała wypalone gruzy. W cenzurowanej literaturze zaprzeczano temu wszystkiemu. Paweł Dubiel pisał9 „…Generał major Hax, komendant 8 dywizji pancernej, który 27 marca zdążał przez Racibórz na odsiecz Rybnika, stwierdził, że „…Racibórz już wówczas wykazywał poważne ślady zniszczeń…, a było to wtedy, nim jeszcze samo miasto stało się ośrodkiem walk. Podczas działań wojennych … 60% miasta legło w gruzach. Zniszczeniu uległy także Żory, zamienione przez Niemców w silny bastion systemu obronnego. Na przedpolu miasta założono cały labirynt pól minowych, zasieków kolczastych, żelazobetonowych bunkrów obronnych. Po złamaniu oporu Niemców miasto było jedną wielką ruiną”.

Prawda jest zwykle w środku. To, że Sowieci gwałcili, plądrowali i palili, potwierdzają liczne przykłady. Mogę przytoczyć jeden łagodny fakt, który dawał wiele do myślenia. W naszym domu po przejściu frontu nocował przez kilka dni kierowca samochodu z jednostki transportowej, która dowoziła zaopatrzenie do wojsk walczących pod Raciborzem. Jego samochód stał w naszym obejściu. Widzieliśmy żołnierza czyszczącego ten samochód szatami kościelnymi, w tym ornatami. Matka, kobieta bardzo religijna, płakała widząc tę profanację. Kierowca przechowywał w szafie wino mszalne oraz różne kosztowności. Wino wypił sam. Ojcu groził, że go zastrzeli, jeśli je tknie.

c.d.n.


5 W domu mieszkalnym nie było miejsca. W izbie składowano żyto.

6 Przypominam sobie, że matka, która miała kontakt z miejscową partyzantką, prosiła mnie o udanie się na skraj dzisiejszej ul. Baczyńskiego i o wypatrzenie żołnierzy niemieckich. W dolince między tzw. „Gotartowskim Lasem” a „Murową Kępą” zobaczyłem niemieckie moździerze strzelające w kierunku północnym. W latach 70. ubiegłego wieku teren ten został zmieniony przez wydobywanie piasku.

7 Las w Boguszowicach graniczący od płd. zach. z Chwałowicami i od zach. z Brzezinami Rybnickimi.

8 Śrutownik został zakupiony przez ojca w 1938 r. W czasie wojny został najpierw zaplombowany a później zabrany przez Ortsbauernführera Pawła Rojka do gospodarstwa należącego do jego siostry Heleny, żony Franciszka Kuli, i tam był używany. W styczniu 1945 r., w dniu, w którym panował we wsi wielki rwetes, jakieś rozbite niemieckie oddziały wojskowe ciągnęły od Gotartowic na południe, między nimi spanikowani cywile i nikt nie myślał o śrutowniku, nagle na nasze podwórze wjechał wóz i jacyś mężczyźni, którzy pracowali w gospodarstwie Kulowej, zrzucili śrutownik na ziemię i odjechali. Staliśmy z ojcem na placu i nie mogliśmy zrozumieć tego gestu. Jednak wnet zrozumieliśmy. Po pewnym czasie przyjechał jakiś cywil w towarzystwie nieznanego nam żandarma i oświadczył ojcu, że są w drodze furmanki ze zbożem, które ojciec będzie śrutował. Wozy te przyjechały. Zboże zmagazynowano w dużej izbie naszego domu. Sięgało ono sufitu. O tym, że było to zboże z żorskiego młyna, dowiedziałem się po latach z lektury książki „Chronik von Rybnik O/S” wydanej po 1970 r. w Dorsten. W mieście tym zamieszkało wielu rybnickich Niemców. Nie wiem, co myśleć o ludziach, którzy przez lata korzystali z śrutownika a potem tak łatwo pozbyli się kłopotu. Skrajny egoizm.

9 Paweł Dubiel, Wyzwolenie Śląska w 1945 roku. Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1969, s. 107.

Kopiowanie całości lub fragmentów opracowania jest możliwe tylko za zgodą autora. Cytowanie treści opracowania wymaga podania źródła informacji.

lis 182013
 

Mieczysław Kula

Mój Rok 1945

Moim wnukom ku pamięci

(Na podstawie własnych przeżyć i wybranej literatury)

 

Część 1
Styczeń 1945 roku to miesiąc, w którym zapoczątkowane zostało wyzwolenie ziemi rybnickiej spod okupacji niemieckiej. Nie było to pełne wyzwolenie, gdyż obecność Sowietów na tym terenie przyniosła także wiele zła. Reprezentowali oni inną kulturę. Dokonywali gwałtów na ludności cywilnej, od których ucierpiało także wielu mieszkańców ziemi rybnickiej. Sytuację komplikowała bliskość terenów niemieckich sprzed 1939 r., na których żołnierze sowieccy otrzymali od przełożonych wolną rękę w stosunku do miejscowej ludności. Najgorzej działo się w miejscowościach, w których prowadzono bezpośrednie walki. Sowieccy żołnierze, rozpaleni walką, prawie zawsze pijani, do tego mało zorientowani co do granicy polskoniemieckiej sprzed 1939 roku, dawali upust nienawiści do Niemców, uważając albo udając, że znajdują się na ziemiach niemieckich a ludzie tam mieszkający to Niemcy.

W październiku 1939 r. Górny Śląsk, w tym nasza wieś Boguszowice, został wcielony do Rzeszy. 90% mieszkańców zostało wpisanych na tzw. volkslistę i podzielonych na cztery grupy. Grupę pierwszą i drugą przyznano Niemcom lub też uznanym przez władze za Niemców. Przeważającą liczbę ludności Górnego Śląska przydzielono do grupy trzeciej i przyznano im obywatelstwo niemieckie „do odwołania”1. Niemcom chodziło o siłę roboczą i o mężczyzn, których powoływano do wermachtu. Czwartą grupę przyznano Ślązakom, którzy uczestniczyli w powstaniach śląskich a w okresie międzywojennym brali aktywnie udział w polskim życiu politycznym. Zajęto im majątek, potrącano pobory. Nie pochodzących z byłego zaboru pruskiego nie przyjmowano do volkslisty. Tych, których nie wysiedlono, potraktowano jako podludzi o jeszcze mniejszych prawach. Naszej rodzinie przyznano trzecią grupę. Były do decyzje podjęte na okres wojny. Nie wiadomo dziś dokładnie, jakie plany powojenne snuli Niemcy.

Ludzie byli już zmęczeni wojną i niemiecką okupacją. Czekali na zmianę, na wyzwolenie. Informacje prasowe i radiowe o gwałtach sowieckich uważali za element propagandy hitlerowskiej, której nie wierzyli. Matki bały się o synów, których powołano do armii. Coraz częściej otrzymywały zawiadomienia o ich śmierci. W 1944 r. zaczęto powoływać 17 letnich chłopców z rocznika 1927 do służby pomocniczej w obronie powietrznej. W 1945 r. zaczęto już zaciągać chłopców z roczników 1928 i 1929.

Latem 1944 r. front zatrzymał się na linii Wisły. Niemcy przygotowywali obronę. Jednym z jej elementów było kopanie okopów i rowów przeciwczołgowych. Do tych prac zabierano także mężczyzn, kobiety a także 15 letnich chłopców. Jedni kopali takie rowy w Generalnej Guberni, inni na Opolszczyźnie, dokąd wywieziono zwartą grupę chłopców z Boguszowic, wśród nich też mnie. Przebywaliśmy w miejscowości Groß Zeidel (dziś Staniszcze Wielkie) położonej na północ od Strzelec Opolskich. Z uczestników zapamiętałem następujące nazwiska: Rafał Kostorz, niejaki Krawczyk z Nowego Dworu, którego rodzice utrzymywali się z handlu warzywami2, Langocz z kopalni, Walenty Malina, Ryszard Naczyński, Paweł Smyczyk, niejaki Szymura z Ligockiej Kuźni, Leon Śpiewok. Powołany został także Ryszard Kula nazywany przez rówieśników Bartkiem. Był on pasierbem Wilhelma Kuli, który walczył w partyzantce akowskiej pod pseudonimem Bogacki. Ryszard znikł po kilku dniach. Wypytywano mnie dość długo o niego ze względu na to samo nazwisko3. Wstąpił on do partyzantki pod pseudonimem „Kucz”. Zginął tragicznie 5 maja 1946 r. od wybuchu własnego granatu podczas nieudanego ataku na posterunek Milicji Obywatelskiej w Gorzycach. Chłopcy, z którymi przebywałem, mieli większe doświadczenie ode mnie, gdyż wszyscy już pracowali zawodowo. Paweł Smyczyk miał już narzeczoną, której raz wysłał paczkę z zupami, tzw. knorrami, gdyż nic innego nie można było w miejscowym sklepie kupić. Prawie wszyscy palili papierosy i to za aprobatą rodziców. Byłem bardzo zdziwiony, kiedy 16-letniemu wtedy chłopcu odwiedzająca go matka przywiozła kartkę uprawniającą do zakupu określonej ilości tytoniu. Kopaliśmy rowy przeciwpancerne w lesie na podmokłym terenie. Brzegi rowów wykładaliśmy faszyną. Nasza wydajność pracy była znikoma. Wtedy zrozumiałem, dlaczego starożytni niewolnicy niszczyli narzędzia pracy, bo my czyniliśmy to samo. Naszą grupą dowodził mężczyzna ubrany w mundur SA. Raz w czasie apelu pobił na naszych oczach przechodzącego Polaka – robotnika przymusowego za to, że nie oddał należytego hołdu fladze hitlerowskiej. Poszczególne oddziały były zorganizowane na wzór „Hitlerjugend”. Po pracy odbywały się ćwiczenia wojskowe. „Wykłady” na leśnej polanie prowadzili żołnierze z doświadczeniem frontowym.

Kopanie rowu przeciwczołgowego w lesie k. Groß  Zeidel - lato 1944. Zdjęcie pochodzi z książki G. Guntera, Letzter Lorbeer, Augsburg 1976.

Kopanie rowu przeciwczołgowego w lesie k. Groß Zeidel – lato 1944. Zdjęcie pochodzi z książki G. Guntera, Letzter Lorbeer, Augsburg 1976.

W 1944 r. alianci, głównie Amerykanie, przeprowadzali naloty na fabrykę benzyny syntetycznej w Kędzierzynie. Słyszeliśmy odgłosy wybuchów bomb. Pewien żołnierz SS nawoływał nas do mordowania zestrzelonych lotników amerykańskich. Werbował również do SS. Werbunkowi poddawano wszystkich, którzy przekroczyli wzrostem 1,70 m. Kierownictwo obozu wiedziało, że byłem uczniem niemieckiej szkoły ponadpodstawowej i lepiej niż moi rówieśnicy mówiłem po niemiecku, dlatego naciskano na mnie silniej niż na pozostałych, bym się zgłosił „ochotniczo” do SS. Byłem zrozpaczony. Musiałem stosować wybieg, by się nie zapisać. Kiedy werbownicy przychodzili do naszego oddziału, przechodziłem chyłkiem do grupy, w której już przeprowadzono werbunek, a kiedy przeszli, wracałem szybko do swoich. Wybieg był ryzykowny ale skuteczny, gdyż w ten sposób uniknąłem członkostwa w SS. Nie wszystkim udało się uniknąć zapisu. Postanowiłem nie wymieniać nigdy ich nazwisk, bo wiem, że ich decyzje nie były dobrowolne, lecz wymuszone. Nie wiem, czy poprzestano na zapisie, czy też powołano tych chłopców do oddziałów SS.

Przeżyłem nalot aliantów na dworcu kolejowym w Toszku, dokąd kilku z nas zostało wysłanych po deski zmagazynowane na dworcu. Chowaliśmy się naiwnie za stosami desek. Na szczęście bomby spadły nieco dalej koło budynku dworca. Mieliśmy potem trochę wolnego czasu, który wykorzystałem na zwiedzenie sennego, jak mi się wydawało, miasteczka.

Stacja kolejowa w Toszku

Stacja kolejowa w Toszku

Do domu wróciłem parę tygodni wcześniej niż pozostali chłopcy. Matka przywiozła zaświadczenie o chorobie ojca i wyjednała moje zwolnienie. Pamiętam, że przed zwolnieniem badał mnie pochodzący z Boguszowic lekarz Józef Bulanda, który sprawował nad nami opiekę lekarską.

Wielka ofensywa sowiecka zaczęła się 12 stycznia 1945 r. Zmiotła ona niemiecką obronę. Nastąpił paniczny nieuporządkowany odwrót Niemców. Na szosie prowadzącej z Żor do Rybnika widziano uchodzących Niemców, głównie cywilów. Przy przejeździe kolejowym leżał wrak niemieckiego samolotu myśliwskiego. Pędzono także bydło. Ucieczka niczym nie przypominała triumfalnego marszu Niemców na Wschód we wrześniu 1939 r. Samochody były nieliczne. Przeważały wozy ciągnione przez małe koniki huculskie. Wśród uciekających przeważali osadnicy niemieccy, których sprowadzono na gospodarstwa rolne odebrane Polakom a także wszelkiego rodzaju urzędnicy niższej rangi.

Przyglądałem się tej ucieczce, gdyż uczęszczałem wtedy do szkoły w Rybniku4.

22 stycznia rozpoczęła się ewakuacja z Rybnika i okolicy władz niemieckich oraz ludzi o nastawieniu proniemieckim, o nieczystym sumieniu lub też takich, którzy woleli uniknąć działań frontowych. Z Boguszowic uchodzili tylko Niemcy i to nie wszyscy, natomiast opuściła swoje mieszkania większość urzędników niemieckich mieszkających w domach przykopalnianych.

Pierwsze odgłosy walk dochodziły do Boguszowic wieczorem, 25 stycznia z Rybnika. Niemcy postanowili bronić odcinka Rudy między Rybnikiem a Pszczyną. Początkowo wydawało się, że ten zamiar się nie powiedzie, gdyż 25 stycznia Sowieci po gwałtownym przygotowaniu ogniem moździerzy i artylerii wtargnęli w pierwszych godzinach nocnych od północy i północnego wschodu czołgami do Rybnika, przekraczając planowaną przez Niemców linię przechwytującą. Sowiecki ogień artyleryjski był tak silny, że obezwładnił początkowo słabą obronę niemiecką złożoną w przeważającej części z volkssturmu i policji wspomaganej przez jednostkę artylerii przeciwlotniczej. Czołgi sowieckie dotarły do centrum miasta. Niemcy bronili się w oddzielnych punktach oporu, nie mających łączności ze sobą. Jednak Niemcom udało się utrzymać te punkty oporu aż do przybycia z południa batalionów strzelców górskich.

Niemieckie działo przeciwlotnicze

Niemieckie działo przeciwlotnicze

„Panzerfaust” – groźna niemiecka broń przeciwczołgowa (fot. red.)

„Panzerfaust” – groźna niemiecka broń przeciwczołgowa (fot. red.)

W bitwie o Rybnik uczestniczyła również niemiecka jednostka artylerii stacjonująca w końcowych dniach stycznia w Boguszowicach. Jednostka ta była uzbrojona w działa samobieżne. Zajęły one pozycje na łąkach po północnej stronie dzisiejszej ulicy Kolberga oraz na tzw. oborze i ostrzeliwały Rybnik. Nie stały tam jednak długo, gdyż Sowieci je wnet namierzyli i odpowiedzieli gwałtownym ogniem swojej artylerii.

Niemieckie samobieżne działo polowe (fot. red.)

Niemieckie samobieżne działo polowe (fot. red.)

Około 20 stycznia, kiedy Niemcy wycofywali się na łeb i szyję, przez dwa dni stało u nas na placu przed domem takie działo. Żołnierze nocowali w domu. Odjeżdżając, nie otwierali wrót, tylko ruszyli w kierunku południowym przez ogródek i zniszczyli drewniany płot z desek. Później resztę desek zabrali niemieccy piechurzy i użyli je do umocnienia swoich rowów strzeleckich, które wykopali w obejściu p. Gembalczyka na wschodnim krańcu wsi.

Od prawej siostra Helena i brat Paweł (czwarty od prawej) i ja. Za nami płot z desek.

Od prawej siostra Helena i brat Paweł (czwarty od prawej) i ja. Za nami płot z desek.

W tym samym czasie niemiecki żołnierz umieścił także na jedną noc konie w naszej stajni. Spytał się mnie, jak daleko znajdują się Sowieci. Kiedy mu odpowiedziałem, że w odległości trzech kilometrów, przestał zdejmować koniom uprząż.

Niemcy dysponowali w Raciborzu 8 dywizją pancerną. Otrzymała ona rozkaz natarcia z Raciborza na Rybnik. Oddziałom tej dywizji udało się chwilowo zatrzymać Sowietów na obszarze leśnym na północ od linii kolejowej Nędza – Rybnik i uzyskać łączność z batalionem stojącym na lewym skrzydle dywizji strzelców górskich.

Czołg niemiecki

Czołg niemiecki (fot. red.)

Niemiecki gąsienicowy transporter opancerzony

Niemiecki gąsienicowy transporter opancerzony (przyp. red.)

Około południa 28 stycznia rejon miasta Rybnika został przez Niemców obroniony. Na zachodnim skraju miasta, działania bojowe stopniowo wygasały, natomiast na sąsiednich wschodnich odcinkach

niemieckiej obrony Rybnika walczono jeszcze okresami mocno. Centrum miasta pozostawało w rękach niemieckich i jego obrona była stosunkowo łatwa. Jednak na peryferiach miasta trwały twarde starcia. Sowieci próbowali atakować kilka razy dziennie i po części większymi jednostkami, po części oddziałami uderzeniowymi lub czołgami wtargnąć znowu do miasta.

Mimo ataków niemieckich czerwonoarmiści nie dali się wyprzeć z północnego obszaru Zakładu Psychiatrycznego. Przed ich odrzuceniem na ten obszar otworzyli bramy zakładu i pozwolili wybiec pacjentom, których los zakończył się tragicznie. Strzelano do nich z obu stron. Niemcy w swoich wspomnieniach piszą, że przez kilka dni w sposób więcej lub mniej planowy urządzali polowanie na obłąkanych, którzy biegali między stanowiskami.

Szkic z książki Józefa Kolarczyka, Śladami przeszłości ziemi rybnickiej, Racibórz 2004, s. 52.

Szkic z książki Józefa Kolarczyka, Śladami przeszłości ziemi rybnickiej, Racibórz 2004, s. 52.

Wewnątrz strefy, która pozostała obsadzona przez Sowietów, znajdowała się wieża ciśnień. W tej wieży usadowili się sowieccy snajperzy, którzy mocno Niemcom dokuczali. Pod ich ostrzałem znajdowały się nawet stanowiska bojowe Niemców urządzone w budynku odległym od wieży o 400 do 500 m przy rybnickim placu targowym. Do zwalczania snajperów Niemcy użyli ciężkiego działa przeciwlotniczego, z którego niszczono wieżę piętro po piętrze. Według zeznań Sowieci przetrzymywali w wieży cywilów jako zakładników, co nie powstrzymało Niemców przed jej „rozstrzelaniem”. Uznali, że straty śmiertelne ponoszone od strzelców wyborowych w tym miejscu były dla nich zbyt dokuczliwe. Wojna ukazała swoje okrutne oblicze.

Wieża ciśnień na terenie szpitala psychiatrycznego w Rybniku.

Wieża ciśnień na terenie szpitala psychiatrycznego w Rybniku. (fot. i przyp. red.)

Niemcy upublicznili też inny akt okrutnego prowadzenia wojny. Podczas ich przeciwuderzenia, które wyparło Sowietów z północnego obszaru miasta, znaleźli w domu naprzeciw nowego cmentarza ciała ogrodnika Dzierżonia i jego 24 letniej córki oraz starego umierającego inwalidę, który pracował w ogrodnictwie jako pomocnik. Opowiedział on żołnierzom przed zgonem, że 65 letni ojciec dziewczyny został zabity, kiedy śpieszył z pomocą swojej gwałconej córce. Inwalida chciał pomóc dziewczynie, lecz został postrzelony, w wyniku czego zmarł.

Niemcy odzyskali Paruszowiec wraz z Hutą „Silesia”. Udało im się wymontować najważniejsze maszyny, przede wszystkim tokarki do produkcji amunicji i wywieźć w kierunku Wodzisławia.

By przeprowadzić z powodzeniem atak na Rybnik, Niemcy musieli postawić prawie wszystko na jedną kartę, gdyż nie byli w stanie zabezpieczyć całej 20-kilometrowej linii między Rybnikiem a Odrą. Sukces ich obrony na całej linii nie był do pomyślenia. Przekraczało to możliwości jednej dywizji. Udała im się jednak odbudowa jednolitego frontu obronnego. Sowietom nie powiodło się uderzenie z marszu na rybnicki okręg węglowy oraz obszar uprzemysłowionych Wschodnich Moraw.

W Rybniku, po pełnym odzyskaniu przez Niemców centrum miasta i terenów na jego obrzeżu, trwała nadal walka obronna Niemców z Sowietami uderzającymi kilka razy dziennie. Mimo stałego zagrożenia niemiecka dywizja pancerna musiała przesunąć pewne oddziały do Raciborza, gdzie Sowietom udało się po zdobyciu przez nich Kuźni Raciborskiej zagrozić niemieckiej obronie. W tej sytuacji Niemcy nie byli w stanie utrzymać wschodnich obrzeży Rybnika, w wyniku czego 3 lutego Paruszowiec przeszedł ostatecznie w ręce Sowietów. W nowej sytuacji także trzymanie północnej części kompleksów zakładu psychiatrycznego okazało się niemożliwe i z uwagi na nowy przebieg linii frontu na północnym obrzeżu miasta nieuzasadnione.

Sowietom udało się 4 lutego włamanie czołgowe, które jednak zostało w tym samym dniu zlikwidowane. W drugiej połowie lutego nacisk wojsk sowieckich na odcinku Rybnik – Racibórz stopniowo malał.

Sowiecki czołg T 34

Sowiecki czołg T 34

c.d.n.


1 W jęz. niemieckim „auf Widerruf”.

2 Właściciel domu, w którym przebywaliśmy, uprawiał w swoim ogródku przydomowym tytoń. Krawczyk podkradał mu suszące się liście i palił je. W nocy często moczył się. Mieliśmy z nim kłopot.

3 Drugi raz wypytywał mnie o Ryszarda w 1945 r. funkcjonariusz UB. Chciał ode mnie uzyskać jego zdjęcie, którego mu nie pokazałem. Przeglądał nasz album ze zdjęciami. Ryszard był razem ze mną na zdjęciu pierwszokomunijnym z 7 maja 1939 r. Funkcjonariusz oglądał to zdjęcie, ale nie rozpoznał Ryszarda.

4 Od r. szk. 1941/42 uczęszczałem do Hauptschule w Rybniku. Mimo słabej znajomości jęz. niemieckiego uzyskiwałem co roku promocję. W 1945 r. byłem uczniem czwartej klasy. Po 12 stycznia odbywały się jeszcze przez kilka dni normalne zajęcia. Potem przychodziło już coraz mniej uczniów. Ubywało też nauczycieli. Wyświetlano nam filmy oświatowe. Do szkoły chodziłem wtedy pieszo i wracałem z niej przez Ligotę. Przyglądałem się wtedy ruchowi panującemu na szosie Rybnik-Żory.

 

Kopiowanie całości lub fragmentów opracowania jest możliwe tylko za zgodą autora. Cytowanie treści opracowania wymaga podania źródła informacji.

paź 272013
 

Fragmenty wywiadu z Dawidem Danielskim (obecnie Dawidem Danieli) przeprowadzonego kilka lat temu w Izraelu. Wywiad na język polski przetłumaczył i przesłał mi Nahum Manor, jeden z ocalałych z „Listy Schindlera” – wieloletni przyjaciel Dawida.
Dawid Danielski (ur.1932 r.) mieszkał przed wojną w Rybniku w rodzinie żydowskiej. Jego rodzice zginęli w obozie Auschwitz-Birkenau, a on sam przeżył wojnę dzięki śląskiej rodzinie Kapiców.

O niesamowitym życiu Dawida dowiedziałam się pod koniec sierpnia tego roku i z ręką na sercu przyznaję, iż jest to chyba najbardziej przejmująca i ciekawa historia z wszystkich, z którymi się dotychczas spotkałam. Przez ten krótki okres znajomości miałam przyjemność rozmawiać z Dawidem wiele razy na skyp’ie. To niezwykły człowiek. Wierzę, że uda mi się go nakłonić, by jeszcze raz przyjechał do Rybnika – do miasta, które na wiele lat wyparł z pamięci, ale którego nazwa teraz powoduje, że wilgotnieją mu oczy.

Mam nadzieję, że historia ocalenia żydowskiego chłopca w Rybniku Państwa zaciekawi.

Małgorzata Płoszaj

__________________________________________________

• Z punktu widzenia Dawida, rocznik 1932, wojna rozpoczęła się rankiem w dniu, w którym był gotowy iść do szkoły w Rybniku w Polsce, gdzie zamieszkiwał z rodzicami. Rok później cała rodzina musiała opuścić mieszkanie i przenieść się do jednego pokoju z kuchenką w innej dzielnicy. Dawid uczył się w domu za pomocą matki, bo żydowskie dzieci nie chodziły więcej do szkoły, jakkolwiek w owym czasie nie dokuczano im jeszcze. Ojciec posiadał cukiernię, aż nadeszła chwila, że nadesłano mu “Treuhandera” (komisarza), a on sam zamienił się w jednego z pracowników. Sytuacja pogorszyła się znacznie i rodzice zaczęli sprzedawać różne przedmioty domowe, ażeby mieć na życie. Ojciec dowiedział się, że ma się odbyć akcja przeciwko Żydom.

Miałem około 9 lat. Rodzice dali mi pieniądze i posłali pociągiem z Rybnika w góry, do uzdrowiska, w którym spędzaliśmy wakacje. Spędziłem tam trzy tygodnie, aż miejscowy, u którego przebywałem kazał mi jechać do domu. Wróciłem i nie zastałem nikogo…Mieszkanie było zamknięte i zapieczętowane przez gestapo. Więcej nie widziałem moich rodziców.
Podczas naszego pobytu w nowej dzielnicy (przy ul. Zebrzydowickiej), matka zaprzyjaźniła się bardzo z pewną polską kobietą o nazwisku Marta Kapica. To była jedyna rodzina, którą tam znałem. Poszedłem do nich i zapytałem, czy wiedza coś o moich rodzicach…Oni powiedzieli, że wzięto wszystkich Żydów w nieznanym kierunku. W naszym mieście nie było getta. Wszyscy miejscowi Żydzi zostali wywiezieni i nie wrócili więcej.

Dawid

Dawid w czasie wojny

• Co czuje dziecko powracające do domu i znajduje zapieczętowane mieszkanie bez rodziców? Co ono rozumie? Przecież nawet i dorośli, posiadający wiedzę i doświadczenie, nie zrozumieli i nie wiedzieli, co począć.

Nie wpadłem w panikę. Poszedłem do rodziny Kapica i zapytałem, a oni mi odpowiedzieli. Pani Kapica zaproponowała mi bym pozostał u nich, aż się sprawa wyjaśni. Oni byli bardzo prostymi ludźmi. Zrozumiałem to dopiero w czasie późniejszym. Pani domu była kobietą inteligentną i bardziej wykształconą; uczyła się po niemiecku przed zamążpójściem. Pan domu był człowiekiem prostym. Wyobrażam sobie, że nie dostali żadnych pieniędzy od moich rodziców z góry na taki wypadek, bo rodzice nie mieli pieniędzy.

• Jakby nie było, oni się narażali?

Owszem, oni się bardzo narażali, ale dopiero po długim czasie to zrozumiałem. Byłem w takiej sytuacji, że niczego nie posiadałem; byłem bez niczego. Wiedziałem, że można otworzyć pewne okno w naszym mieszkaniu, znajdującym się na parterze. W nocy wskoczyłem do mieszkania, wszystko tam było porozrzucane, podeptane i rozwalone. Wziąłem pościel, dwie kołdry puchowe i fotografie rodziców leżące na podłodze…i trochę sztućców. Między innymi znalazłem tackę z sześcioma kieliszkami i udekorowana flaszką. Myślałem, że jest zrobiona z kryształu i może ma wartość pieniężną. Nie pamiętam czy coś odczuwałem; nie płakałem… Dopiero po wojnie, kiedy powróciłem do życia miedzy Żydami, płakałem po raz pierwszy…Zaświecono szabasowe świeczki i ja wybuchnąłem płaczem i uciekłem… Słyszałem jeszcze jak nasz wychowawca powiedział: ‘”Zostawcie go. Należy mu się wypłakać”… Tam wróciły do mnie wspomnienia.

Dawid z wnukiem przed mieszkaniem na zebrzydowickiej

Dawid pokazuje swojemu wnukowi w jaki sposób wszedł do zaplombowanego przez gestapo mieszkania przy ul. Zebrzydowickiej

• Dawid zatrzymuje się i powraca do okresu, w którym przebywał w rodzinie Kapiców.

Pewnego dnia, w marcu 1942, pojawiło się w dzielnicy auto gestapo. Pani Marta podejrzewała, że przyjechali mnie szukać i obawiała się, że coś się może wydarzyć. Powiedziano mi, że powinienem pojechać gdzieś daleko od domu, ażeby mnie nie znaleźli. Dostałem od nich pieniądze i adres w Niemczech i ruszyłem w drogę na rowerze, przez pola wraz z “bratem” Ernestem, pierworodnym synem Kapiców, który mnie odprowadzał. Na stacji kolejowej rozstaliśmy się, on powrócił do domu, a ja wsiadłem do pociągu. Musiałem w drodze przesiadać się trzy razy.

• Dziesięcioletnie dziecko, niewystraszone zniknięciem rodziców, niepłaczące, same jedno w środku wojny, w drodze do Niemiec – co ono wie? Jak sobie daje radę?
Dawid mówił płynnie po niemiecku, które było jego matecznym językiem; do dziś przekłada ten język nad polski, który uważa za swój drugi język. Płynny niemiecki był mu bardzo pomocny w owych czasach.

Urodziłem się w Pszczynie, po zgonie w młodym wieku mojego brata. Dorastałem w Rybniku, jako dziecko rozpieszczone i otoczone opieka, ale rzeczywistość mnie zahartowała i stałem się dzieckiem samodzielnym… Przybyłem na końcową stację i musiałem jeszcze iść w śniegu kilka kilometrów aż do wsi. Szedłem wzdłuż słupów telegraficznych. Przybyłem do dużego folwarku o wielkości kibucu, położonego w pobliżu obozu koncentracyjnego (Gross Rosen – obecnie Rogoźnica); wtedy nie wiedziano jeszcze o obozach zagłady. Odszukałem polska rodzinę, niestety nie pamiętam dzisiaj ich nazwiska. Dopiero później okazało się, że wywiezieni tam na roboty ludzie znali moją rodzinę jeszcze w Rybniku. Zostali zaaresztowani przez Niemców i wtedy mężczyźni zostali posłani do folwarku w ramach pracy przymusowej. Przypomniałem sobie, że jeździłem z moją matką do obozu pod Rybnikiem i zawoziliśmy im jedzenie. Widocznie oni zrozumieli i mieli pewne poczucie długu moralnego i dlatego mnie przyjęli. Dopiero teraz, podczas naszej rozmowy wiążę ich moralny dług z ich stosunkiem do mnie. Nie myślałem o tym wcześniej…Pamiętam, że ich syn, trochę starszy ode mnie bronił mnie przed innymi dziećmi w dzielnicy.
Tam, na Dolnym Śląsku zapisałem się do nauki w szkole i na zapytanie odpowiadałem, że zostałem uratowany podczas bombardowania, lecz rodzice zostali zabici. Podczas bytności w folwarku, uczyłem się przez trzy miesiące.

Folwark koło Strzegomia

Folwark pod Strzegomiem

Po pewnym czasie pojawił się jakiś problem, niewiadomy mi, i musiałem powrócić do mojego miasta. Powróciłem do rodziny Kapica w Rybniku i zapisałem się do klasy czwartej w niemieckiej szkole. W dniu zapisu do szkoły, zażądano ode mnie świadectwa chrztu lub karty identyczności. Ja nie posiadałem żadnego dokumentu. Pani Marta poszła do kościoła i poprosiła o fałszywe świadectwo. Ksiądz się zgodził, ale pod warunkiem, że przejdę chrzest.

franciszkanie

Kościół Franciszkanów, w którym Dawid został ochrzczony oraz przystąpił do pierwszej komunii

• Myślisz, że ksiądz wiedział, kim ty jesteś?

Przypuszczam, że ksiądz wiedział. Nie wiem z pewnością. Przeszedłem chrzest, a następnie uczyłem się podstaw wiary do ceremonii komunii, która jest odpowiednia do “bar-micha” w wierze żydowskiej.
Ponieważ byłem już zapisany, jako chrześcijanin, byłem ostrożny i nie rozbierałem się w gromadzie dzieci, kiedy skakaliśmy do rzeki. Dzieci się śmiały:, „co tam masz? Czego tam nie masz? Chodźmy zobaczyć!…” Ale byłem silny i pobijałem ich. Najpierw biłem, a potem się pytałem…

• Dawid mówi to z uśmiechem. Jest wysoki i barczysty, widać po nim, że był chłopcem silnym i zahartowanym. Cieszę się, że czuł się dość pewnym, aby się móc bronić i że mu się nic złego nie stało. Mało, kto odważył się bronić – w większości wypadków drogo za to płacili.

Aby pomóc trochę w wyżywieniu rodziny, rozdzielałem wczesnym rankiem przed pójściem do szkoły około 400 gazet. Byłem łobuzem i niesfornym w gromadzie dzieci, ale w domu byłem posłuszny. Rozdzielanie gazet nie było moim pomysłem. Pani Kapica była osobą bardzo dominującą; powiedziała, że należy zrobić tak i tak i wszyscy działali tak jak się od nich spodziewała. Ze wszystkimi dawałem sobie radę oprócz Gertrud, mojej starszej o dziesięć lat “siostry”. Stale było jakieś napięcie miedzy nami. Dopiero dużo później zrozumiałem, że ona żyła stale w niepokoju, myśląc, co by się mogło stać rodzinie z powodu mojej obecności. Ona umierała ze strachu…To naprawdę było śmiertelne niebezpieczeństwo.

• Ci wszyscy, którzy ryzykowali, chowając Żydów, życiem swoim, swoich dzieci i swoich rodzin są godni czci i poszanowania. Nawet, jeśli dostali za to pieniądze, to było związane z wielkim niebezpieczeństwem dla nich.

Tak. I przecież gestapowcy przyszli mnie szukać i przesłuchiwali panią Kapicową, podczas kiedy ja siedziałem w pociągu w drodze do Niemiec. Ona im powiedziała, że ukradłem pieniądze i dlatego mnie wyrzuciła. Muszę przyznać, że logicznie rzecz biorąc nie mogę sobie wytłumaczyć faktu, że ja tu dzisiaj siedzę. Oprócz niebezpieczeństwa bycia Żydem, były bombardowania w okolicy, były zamieszki. Cokolwiek się działo naokoło dawało poczucie, że to sprawa “więcej szczęścia niż rozumu” … Całkiem po prostu.
Spędziłem u rodziny Kapiców cały czas wojny. Cokolwiek oni posiadali – miałem w tym i moją część, na dobre i na złe… Nigdy nie głodowałem. Pani Marta umiała się zorganizować.

• Ty wymieniasz tylko ją. A gdzie był pan domu?

On tam był, ale w cieniu. Ona była panią domu. Ona trzymała w ryzach całą rodzinę.

• Dawid przerywa i kontynuuje opowiadanie.

W roku 1991 mój syn Ofer, żyjący dziś w Austrii, wyraził życzenie zorganizowania wyjazdu rodzinnego do Polski, celem “odkrycia korzeni”. Odmówiłem i powiedziałem, że ja nie jestem gotowy jechać do Polski. Ofer poprosił o spis miejsc i fotografie. Posłałem mu i on pojechał sam. Zaczął szukać i nie znalazł rodziny według przesłanego mu adresu. W kościele ( O.O. Franciszkanów), w którym przeszedłem chrzest, okazało się, że tamten ksiądz już nie żyje. Rożnymi drogami udało mu się kogoś napotkać. Ofer zatelefonował mi i powiedział, że mówi do mnie z Zabrza z mieszkania Ernesta, tegoż “brata”, który odprowadzał mnie na rowerze do stacji w drodze do Niemiec, wtedy w owych ciężkich czasach. Kiedy to usłyszałem, stopniały moje wszystkie sprzeciwy? Natychmiast zorganizowaliśmy się i do miesiąca pojechałem tam wraz z moją żoną Ruti. Jakież to było spotkanie! I także nawiązały się kontakty z rodzina mojej “siostry” Gertrud…Jej córki nazywają mnie teraz “wujek”…jesteśmy “braćmi”. Wtedy dopiero dowiedziałem się, że moja matka zaprzysięgła ich matkę, że o ile coś się stanie, ona się mną zaopiekuje…i ona – Marta Kapicowa dotrzymała tej obietnicy. Już trzy razy pojechałem do Polski, aby uczestniczyć w uroczystościach rodzinnych mojej “siostry”. Ja jadę tylko do niej i z powrotem, nie podróżuję po Polsce.

• Dawid pokazuje mi fotografie “siostry”, z którą nie miał wtedy dobrego kontaktu.
Ona żyje, ale komunikuje się z trudnością z otoczeniem. On do niej dzwoni raz na miesiąc. Postarał się wpisać ją i jej rodzinę na listę Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata – to był proces przewlekły i uciążliwy. W następstwie zasadzili drzewka na imię rodziny Kapica. Pokazuje także dokumenty na imię ojca, łącznie z jego numerem obozowym, które odnalazł w archiwum oświęcimskim. Dokumenty potwierdzają, że tam zginął. Ojciec był uważany za więźnia politycznego, ponieważ posiadał obywatelstwo niemieckie. Posiada także fotografie ojca z okresu, kiedy wyglądał jak “muzułman”, według określenia Dawida. Posiada także dokument matki, ale bez fotografii i bez numeru osobistego. Ona po prostu nie wróciła.

• Nagle przerywa i mówi:

Opowiadałem ci przedtem o kieliszkach, które zabrałem wraz z innymi rzeczami z opieczętowanego domu…

• Dawid wstaje i wyciąga z szuflady dwa niebieskie kieliszki, pozostałość po owych sześciu wyciągniętych z ogołoconego mieszkania, wówczas w owym gorzkim dniu, kiedy powrócił i nikogo nie zastał. Wzruszenie do łez, nie wierzę moim oczom. Gdzie one były przez te wszystkie lata? Kiedy i jak je otrzymał?

Jeden kieliszek znajdował się u mojego “brata” Ernesta, a drugi u “siostry” Gertrud. Ponieważ nie miałem z nimi kontaktu, nie wiedziałem o ich istnieniu. Otrzymałem je dopiero po przyjeździe do Polski …

• Dawid pokazuje mi kieliszek, na którym wyrył imię ojca, datę urodzin i zgonu, według dokumentów. Na drugim kieliszku wyryte imię matki, data urodzenia i przypuszczalna datę zgonu.. Te kieliszki pozostają u mnie, a gdy nadejdzie dzień, jeden z nich otrzyma syn Ofer, a drugi córka Orit.

• Cos odczuwał, kiedy je dostałeś?

Nie płakałem wtedy, kiedy je otrzymałem, ale teraz kapią mi łzy…

• My milczymy. Trudno jest mówić dalej. Dawid wstaje przygotować herbatę i umożliwia nam się uspokoić. On mi wręcza prace o korzeniach rodzinnych p.t. “Opowiadanie przedmiotu” napisana przez jego wnuka w klasie siódmej. W Izraelu wykonują wszyscy uczniowie klasy 7-ej prace o rodzinnych korzeniach W tej pracy znajduje się zaskakujące opowiadanie o dwóch kryształowych kieliszkach. Po krótkiej przerwie, Dawid mówi dalej:

Byliśmy w Rybniku, miejscu znajdującym się miedzy wojskami niemieckim i rosyjskim. Żyliśmy pod bombardowaniem obu stron. Jeśli o mnie chodzi, w tych czasach właśnie Rosjanie byli tym okropnym postrachem, a nie Niemcy! Rosjanie dopuszczali się okropnych rzeczy: gwałt, rabunek, kradzież i zniszczenie… Oni nas wygnali z domu! Luty 1945; deszcz, śnieg, brak jedzenia, brak domu… Kręcimy się po wsiach, śpimy raz tu, raz tam. Kilka ziemniaków, garść żyta…Znalazłem jakąś opuszczoną mleczarnię; stały tam kadzie z mlekiem i śmietana – zamarznięte z zimna. Rozbiłem młotem zamarznięte bryły i przyniosłem do rodziny. Dzięki nim karmiła “siostra” swoje niemowlę przez dwa miesiące. Trzy miesiące wędrowaliśmy, cala rodzina, aż do oficjalnego zakończenia wojny. To był najcięższy okres w moim życiu. Okrutni Rosjanie byli tymi, którzy uczynili mi zło, nie Niemcy… Trudno opisać, czego się tam dopuszczali.

• Wspomniałeś przedtem akty gwałtu. Zdarzyły się także w twojej przybranej rodzinie?

Tak. Oni wzięli dwie szwagierki mojej “siostry” na strych stodoły i zgwałcili je po barbarzyńsku. Jedna z nich zaszła w ciąże. “Siostra” się uratowała, bo karmiła niemowlę…

• Ciężkie milczenie. Opowiadanie potwierdza fakty, o których wiemy, ale trudno
Słyszeć je znów. Co rozumie dwunastoletnie dziecko? Czy ono rozumie, co to jest gwałt? My wiemy, że rzeczywistość powodowała przedwczesne dojrzewanie I dwunastoletnie dziecko było już dorastającym chłopcem.

Słyszałem krzyki… Widziałem je schodzące i plączące… Nie myślę, że mogłem sobie pozwolić na luksus wybuchu emocji. Jednak wiedziałem, że co się tam działo, było rzeczą złą.

• Użyłeś teraz ważnego wyrażenia, które łatwo może służyć i do innych sytuacji – luksus wybuchu emocji…

Tak, przemilczałem wiele rzeczy. Nie było innego wyjścia.
Ponieważ uczyłem się w niemieckiej szkole w Rybniku, musiałem także należeć do Hitlerjugend. Inaczej zaczęłyby się pytania…Salutowałem wyciągniętą ręką i czułem się z tym w porządku. Nawet sprawiało mi to przyjemność; to była rozrywka towarzyska, był klub szybowcowy i jeszcze inne kluby; wszystko to była częścią walki o przetrwanie… Trudno wytłumaczyć to ścisłą logiką innej rzeczywistości.

• Ta sprawa jest jasna i zrozumiała. Ilekroć napotykam potrzebę tych dzieci, które przetrwały z trudem okropności wojny, wytłumaczyć i usprawiedliwić się, ubolewam wraz z nimi nad ich wielkim bólem.

Co do sprawy mojego chrztu; gdybym był starszy, musiałbym przejść komisje lekarska i wtedy wyszłoby na jaw, ze jestem obrzezany… Wszystko jest sprawa wypadku i szczęścia.

• Wspomniałeś negowanie uczucia; użyłeś wcześniej dokładnego wyrażenia “luksus odczuwania”…Nie wiem czy to po raz pierwszy, ale to jest dokładne.

Ja tak mówię po raz pierwszy, ale to zawsze tkwi we mnie. Zawsze poskramiałem uczucia, nawet do dziś. Także i w mojej rodzinie tak mi mówią. Interesują mnie szczegóły techniczne, ale nie strona uczuciowa.

• To uzmysławia, zaostrza i wyjaśnia ten fakt, że pośród zgorzeliska nie może dziecko pozwolić sobie odczuwać jakikolwiek ból i strach.

Kiedy wojna się skończyła, po tych wszystkich wędrówkach zachciało się Marcie, mojej polskiej “matce”, powrócić do swego miasta rodzinnego – Zabrza. Natomiast Anton, mój polski “ojciec” chciał powrócić do swojego miasta – Rybnika. Nawet ja, choć byłem przywiązany do Marty wybrałem powrót do Rybnika, mojego miasta, bo miałem nadzieję spotkać rodziców; przecież na to czekałem…Było mi jasne, że pierwszą rzeczą, którą zrobią, będzie powrót do Rybnika, ażeby mnie odszukać…
Wiedziałem już o obozach, ale to mi nie mówiło wiele; nie wiedziałem o istnieniu obozów masowego mordowania. Trzy tygodnie po wyzwoleniu byłem w Oświęcimiu/Auschwitz, oddalonym o 38 kilometrów. Widziałem wszystko… Stosy okularów, walizek, włosów…Nie z poza szyb jak dzisiaj, ale na zewnątrz, na otwartym polu. Jeszcze unosił się w powietrzu ostry zapach… Wiedziałem, że rodzice tam byli, poszedłem ich szukać… Nie wiązałem niczego miedzy objawami.

Maks Danielski

Ojciec Dawida – Maks Danielski

Anna Danielski

Mama Dawida – Anna Danielski

•Sam w Auschwitz. Dziecko-chłopiec. Jaki los pokierował rodzicami, tego nie wie od dnia rozłąki i oto on kroczy między stosami okropności i nie zdaje sobie sprawy?

Sam jeden… Wróciłem stamtąd, a następnie przez dwa miesiące, od pierwszego brzasku, aż do ostatniego promyka słońca urzędowałem na wysokim drzewie przy skrzyżowaniu rozstajnych dróg, którymi powracali uciekinierzy i wypatrywałem` może ujrzę powracających rodziców…. Gdy tłum powracających zmalał, zszedłem z drzewa. I już. Zrozumiałem, że już nie powrócą… I wtedy pojawiły się wiadomości o obozach śmierci, ale tak naprawdę – nie zrozumiałem.

• Dawid opowiada to w sposób rzeczowy, ale z odległości. Opowiadanie o dziecku siedzącym całymi dniami na drzewie i czekającym na rodziców…Mnie jest trudno zareagować i siedzę i wysłuchuję siedzącego naprzeciw mnie człowieka.

Anton Kapica i ja wróciliśmy razem do Rybnika. Byliśmy jedyni w całej dzielnicy. Dom był częściowo uszkodzony. Piwnica była zburzona. Ziemniaki zgniły. Kapusta z beczek – porozrzucana. Słoiki ze smalcem znikły. Zostaliśmy bez niczego. Anton był roztrzęsiony, oszołomiony. Zaczęliśmy remontować dom, a ja dbałem o wyżywienie. Wyrabiałem ciastka z czarnej maki, cienkie i twarde; ` sprzedawałem i znikałem, żeby mnie nie złapali gdyby nie potrafili ugryźć kęsa. One były jak kawałki dykty.

• On opowiada szczerze z szerokim uśmiechem. Rozumiemy naiwność chłopca i jego stanowczość kierować dalej własnym losem.

Po wojnie pojawił się w naszym domu pewien Żyd nazwiskiem Goldenberg. Powiedziano mu, że znajduje się tu żydowskie dziecko. On przyszedł i pytał się mnie, co ja pamiętam z żydostwa. Nie pamiętałem wiele. Pamiętałem święto ze świeczkami, chorągiewkę z jabłkiem, kilka liter hebrajskich, których mnie wyuczyła matka i “Szma Israel” On chciał się upewnić, czy jestem obrzezany.

• Nie rozumiem? Dlaczego należy podejrzewać dziecko, że się podszywa pod żydostwo?

Dawid uśmiecha się i mówi dalej: On prosił, więc mu pokazałem… Pytał się czy chce powrócić do żydostwa lub zostać miedzy Polakami. Powiedział, że mogę iść z nim. Poszedłem się spytać “ojca” Antona, co o tym sadzi.

• A czegoś ty chciał?
Chciałem powrócić do żydostwa…

• Ja naciskam na Dawida, żeby spróbował mi wytłumaczyć, co go skłoniło powrócić do żydostwa. Rodziców nie ma, on jest przywiązany do Antona. Ja próbuję wyostrzyć ten problem.

Zrozumiałem, że moich rodziców już nie ma i więcej nie wrócą. Anton i Marta, moi polscy “rodzice” stale byli skłóceni ze sobą, a teraz się rozeszli. Żyłem z Antonem i nawet nawiązały się między nami dobre stosunki, ponieważ przeszliśmy razem wspólne przeżycia po wojnie i on był za mnie odpowiedzialny Możliwe, że czułem nieświadomie, że nie mam tu, czego szukać…Anton powiedział: „Uczyń jak chcesz. Jesteś naprawdę Żydem. Jeśli chcesz, zostać ze mną – to jest w porządku. Jeśli chcesz powrócić do twojego narodu – to jest także w porządku… “ Nie wiedziałem dobrze, co to znaczy “mój naród”, “twój naród”, ale miałem przeczucie że należy powrócić. Poszedłem do Goldenberga. On mnie chciał zaadoptować i wziąć ze sobą do Ameryki, chociaż posiadał rodzinę. Posłano mnie do jakiejś instytucji żydowskiej wyuczyć się trochę “jidyszkajt” (żydostwa), bo według jego zdania wyglądałem i zachowywałem się jak “siajgec” (polski chłopak), co miedzy innymi pozwoliło mi przetrwać i przeżyć.
Goldenberg kupił mi ubranie, nowe cholewki. Uczyłem się o Palestynie i stałem się syjonistą. W pewnym momencie powiedziałem mu, że pojadę do Palestyny. On był bardzo zły. Mówił, że zainwestował we mnie i poczynił wszystkie kroki, aby mnie wziąć ze sobą. Ja zaś byłem zdecydowany jechać do Palestyny. Nie wiem, jaki on miał we mnie interes. Zerwałem z nim wszelki kontakt. Dopiero później dowiedziałem się, że pieniądze otrzymane celem przekazania Antonowi za ten cały okres opiekowania się mną – nie doszły do niego. To spowodowało, że widziałem w nim złodzieja i wzbudziło we mnie ciężkie uczucia gniewu. Taki “żydlak”… Pragnąłem wyjechać do Palestyny; nasiąkłem tym w Zakładzie, który mnie przekształcił w syjonistę. Tam płakałem po raz pierwszy podczas świecenia świec…

Dawid Danielski

Dawid w sierocińcu żydowskim w Zabrzu po wojnie – zdjęcie ze zbiorów Muzeum Bohaterów Getta

• Po chwili milczenia opowiada dalej:

Pojechaliśmy do Francji w drodze do Palestyny, duża grupa dzieci. Ja mówiłem po polsku i niemiecku. W tym czasie zerwałem wszelkie kontakty z Polakami. Nie chciałem widzieć, słyszeć ani wiedzieć o nich. Żadnego kontaktu. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak zrobiłem i o co bylem zły. Polska wydawała mi się szczytem zła. Myślałem, że Polacy są fałszywi. Dowiedziałem się o nich różnych rzeczy…

• Czy w tym okresie nie zauważałeś tego poświecenia ze strony tych Polaków, którzy ocalili ciebie i inne dzieci pod niebezpieczeństwem życia, nawet, jeśli to było związane z pieniężną zapłatą?

Nie, nie widziałem. Dopiero po drugim spotkaniu z moja polską “siostrą” i po rozmowie z nią zacząłem o tym myśleć. Zapisałem ich na listę “Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata” jeszcze wcześniej, bez względu na moje poglądy o Polakach.
We Francji zatrzymał się nasz wyjazd do Palestyny. Stanowiliśmy grupę siedemnastu chłopców. Zorganizowaliśmy się i ogłosiliśmy, że chcemy wyruszyć w drogę. Wsiedliśmy na okręt “Exodus” i dotarliśmy do Hajfy. Nosiłem majteczki kąpielowe, bo należałem do tych, którzy mieli dobrnąć do brzegu pływając. “Exodus” została zwrócona, jak wiadomo, do Niemiec a ja pozostałem w stroju kąpielowym.

(Wytłumaczenie: „Exodus” był okrętem-widmem, jednym z blisko stu nielegalnych statków próbujących przełamać angielska blokadę Palestyny i przywieźć żydowskich imigrantów, ocaleńców wojny światowej. Angielska flota wojenna opanowała okręt wraz z 4000 uciekinierami i przewiozła ich do obozu koło Hamburga. “Exodus” stal się symbolem żydowskiej walki o wolna “alije” – imigrację do Palestyny i służył za temat sławnego filmu o tej samej nazwie – przypisek tłumacza).

• Dzisiaj, oczywiście, pojawia się szeroki uśmiech na twarzy Dawida, gdy to wspomina.

W Niemczech grupa znowu się rozdzieliła i ja wraz z dwoma kolegami przyłączyliśmy się do zorganizowanej grupy młodzieży. Uczyliśmy się hebrajskiego i aż do naszego powrotu do kraju, umiałem już trochę mówić. Przyjechałem okrętem “Nieustraszeni”, małym, zaniedbanym i rozpadającym się. W ciągu jazdy skakaliśmy do morza, pływaliśmy i wracaliśmy na okręt.
W kraju zamieszkaliśmy w obozie dla nowo przybyłych w miasteczku Raanana. Od razu zacząłem szukać jakiegoś zajęcia, Po krótkim czasie znalazłem pracę w dużym przedsiębiorstwie budowlanym “Solel Boneh”. Kiedy już miałem trochę pieniędzy kupiłem sobie zegarek i odzież w duchu miejscowym: sandały, skarpetki, krótkie spodnie z nogawkami do podwijania?

• Śmiejemy się i wspominamy ów okres w stylu kibucowym i “Palmachu”.

Przeniesiono nas do obozu młodzieżowego w Karkur, a po trzech tygodniach zostałem posłany na przeszkolenie do znanej szkoły rolniczej Mikweh Israel. Tam spędziłem dwa lata (1948-1950) w grupie religijnej. To były najpiękniejsze I najlepsze czasy mojej absorbcji w kraju. Jedyne lata, w których uczyłem się w sposób zorganizowany. Następnie przyłączyliśmy się do religijnego kibucu – Masuot Jicchak. Tu poznałem Ruti, moją przyszłą żonę. Zmobilizowałem się do wojska do jednostki młodzieży rolniczej „Nachal”. Po służbie wojskowej, wróciłem do kibucu. Pobrałem się z Ruti i urodził nam się nasz pierworodny syn – Ofer. Chciałem prędko stworzyć rodzinę, zbudować dom. To było mi całkiem zrozumiale, wtedy…

Dawid w Izraelu

Dawid w Izraelu

Po wojnie bardzo zazdrościłem ludziom, którzy mieli jakiegoś brata; nawet jakiegoś krewnego trzeciego stopnia… Nie miałem żywej duszy na świecie…Nikt w ogóle nie przeżył z całej powiększonej rodziny matki czy ojca. Matka miała brata w Londynie, lekarza. Po wojnie, jeszcze w roku 1946 w Polsce próbowałem go odszukać i nie udało mi się. Możliwe, że nie prowadziłem dość intensywnego poszukiwania, ale nie szukałem więcej. Cały świat poszukiwał wtedy cały świat… Zerwałem kontakt z moją całą przeszłością… Z moim polskim “ojcem”, Antonem Kapica, prowadziłem korespondencje aż do roku 1956. Zaczęły się problemy w Polsce i on mi dał do zrozumienia, że lepiej żebym nie pisał. Przestałem na jakiś czas, a kiedy ponownie zacząłem pisać – nie było już odpowiedzi. Z Martą Kapica nie było żadnego kontaktu. Zwróciłem się do Czerwonego Krzyża, lecz nie znaleziono śladów Antona. Później okazało się, że zmarł.

Osiem lat temu przenieśliśmy się śladami córki do Binjaminy i tu zbudowałem mój dom. Dzisiaj jestem już na emeryturze, oczywiście. Mam dwoje dzieci i pięcioro wnuków, przyszli oni na świat dzięki temu, że mnie – żydowskiego chłopca uratowali Marta i Anton Kapicowie. 

Dawid usmiechniety

Dawid Danieli obecnie

_______________________________________________________

O Dawidzie pisaliśmy też na naszym forum:

http://forum.zapomniany.rybnik.pl/viewtopic.php?f=4&t=1629