sty 112008
 

Nawiązując do moich wspomnień (z części 7) o przynależności do harcerstwa, chętnie wracam pamięcią do tego okresu, gdyż byłem jeszcze uczniem Szkoły Podstawowej Nr 2, a ten okres pozostawił w mojej świadomości wyjątkowe serdeczne skojarzenia.

Ale… – w związku z harcerstwem, przy ulicy Wodzisławskiej (naprzeciw nowego budynku szkolnego) między „starą szkołą” (w stylu gotyckim) a z drugiej strony budynkiem mieszkalnym Marcolów – był budyneczek przedszkola. Ściślej, pomieszczenia przedszkola znajdowały się na parterze i piętrze, zaś na strychu tego budynku, w jednym pokoiku mieściła się harcówka. Korzystały ze zbiórek w tejże harcówce dwa lub trzy zastępy, więc spotkania poszczególnych zastępów odbywały się według wcześniej uzgodnionego terminarza. Naszym zastępowym był chłopak o nazwisku Haparta. Gdy więc uzyskałem od mamy zgodę na wstąpienie do harcerstwa, to właśnie z tym zastępowym załatwiałem formalności członkostwa. Byłem oczywiście bardzo dumny z przynależności do tak pozytywnie ocenianej organizacji młodzieżowej, wzorującej się na tradycjach i regulaminie harcerstwa przedwojennego – sięgającego do tradycji skautingu którego założycielem był w Anglii Baden – Powell, a rozpowszechnionego w Polsce przez Olgę i Andrzeja Małkowskich. Dopiero w późniejszym okresie tj. po 1949 r. – zmieniono ten regulamin i do harcerstwa wszczepiano wzorce z organizacji istniejących w ZSRR czyli Pionierów i Komsomołu. Ze względu na upływ tak wielu lat, pamięć moja nieco się przytępiła, lecz pamiętam, że wyjątkowo wysoką pozycję – funkcję pełnił wówczas druh Longin Musiolik – harcmistrz.

Longin Musiolik w roku 1947

Longin Musiolik w roku 1947

Wówczas jednak druh Musiolik był zbyt wysoko usytuowaną „personą” w hierarchii funkcji harcerstwa, więc nie miałem możliwości bezpośredniego zetknięcia się z osobistością tej rangi. Wiem jednak, że był to człowiek o wyjątkowym autorytecie moralnym, emanujący wysoką kulturą osobistą, a w wymianie „poglądów” o Nim z innymi szeregowymi członkami zastępu – był dla nas wzorem do naśladowania.

Longin Musiolik

Longin Musiolik

Nawet w tej najmniejszej jednostce organizacyjnej jakim był zastęp, istniała funkcja skarbnika – zajmującego się sprawami finansowymi jakie ewentualnie znalazły się w kasie np. zbiórka pieniężna na wycieczkę od poszczególnych członków zastępu, czy inne celowe „dochody”. Była także funkcja sekretarza – zajmującego się dokumentacją zastępu a więc pisaniem coś na wzór protokołów ze spotkań, prowadzeniem pamiętnika zastępu. Tą właśnie funkcję powierzono mnie, co było moją pierwszą – jakże zaszczytną „funkcją społeczną”. Starsi harcerze jeździli w okresie wakacji na obozy, sypiali w namiotach, uczyli się zbiorowego pokonywania trudu codziennego życia obozowego, zdobywali sprawności różnego rodzaju np. kucharza, zwiadowcy, zbieracza ziół, fotografa, reportera itp. Po pozytywnej opinii przez „Radę Drużyny” o przyznaniu danej specjalności tzn. po zdaniu czegoś na wzór egzaminu teoretycznego i praktycznego, można było nosić naszywkę na rękawie mundurka, z symbolem danej „specjalności”. Uczestniczyłem i ja podczas mojej dosyć krótkiej przynależności do harcerstwa, w trzydniowym biwaku pod namiotami, zorganizowanym około 5 km za Rybnikiem – w kierunku Zebrzydowic. Wspominam o tym dlatego, że zaistniały wówczas pewne emocjonalne wydarzenia, jaką urządziła nam miejscowa łobuzeria. Otóż, do przewiezienia namiotów i sprzętu gospodarczo – kuchennego, zastępowy chcąc ulżyć nam w marszu (uwolnić nasze plecaki od nadmiaru ciężaru), załatwił do przewozu tego sprzętu – wóz konny. Jak się okazało, zaprzęgnięto jako siłę pociągową do niezbyt wielkiego woziku – niewielkiego i mizernie wyglądającego konika. Wymaszerowaliśmy z Rybnika po południu, a równocześnie z nami wyjechał ów wóz konny z bagażami. Na miejsce biwakowe dobrnęliśmy późnym popołudniem o tzw. „szarówce”, więc odpowiednie – nawet pospieszne rozlokowanie się na biwaku i rozładunek wozu zakończyło się o zmroku. Żeby zatem woźnica z koniem i słabo oświetlonym wozem nie wracał w ciemnościach do Rybnika, został z nami na noc – na terenie biwakowym. Po niezbędnych czynnościach z „urządzeniem się” – zakwaterowaniem, zjedzeniu wspólnej biwakowej kolacji (z domowych zapasów), rozpaleniu ogniska i odśpiewaniu kilka harcerskich piosenek, rozdzielono warty i zarządzono udanie się na spoczynek. Niestety, nie zdążyliśmy jeszcze zasnąć, gdy około godziny 23 – ciej, przez głośne okrzyki wartownika, w nocnych ciemnościach, między namiotami, rozpoczęła się bezładna bieganina. Wnet jednak zaczęły ciemności przecinać strumienie świetlne powyciąganych w pośpiechu latarek, ale i migotać zaczęły płomyczki zapalonych kilku świeczek. Nie wiadomo było początkowo o co w tym rozgardiaszu chodzi! Dopiero po jakimś czasie, zastępowemu udało się zapanować nad bezładną bieganiną i wyjaśniło się, że miejscowe łobuzy, chyba dla kawału, chcieli uprowadzić tego mizernego konika który z woźnicą i wozem został na noc w obrębie naszego biwakowiska. Łobuzów jednak szybko przegoniono, a dla zwiększenia naszego bezpieczeństwa, podwojono warty na resztę nocy. Na tym zakończyła się ta nocna przygoda i do końca pobytu na biwaku, nie było już innych niespodzianek.

Rok 1949 był przedostatnim rokiem mojej edukacji w zakresie zdobywania wiedzy stopnia podstawowego. Zrobiono nam jednak pamiątkowe zdjęcie które pozwalam sobie zamieścić przy niniejszym tekście.

zdjecie_szkolne_klistala

 Wyglądamy już znacznie doroślejsi, i miło po latach popatrzeć na koleżanki oraz kolegów, chociaż rodzi się momentalnie sentymentalne pytanie – jak potoczyły się ich późniejsze losy, jak ukształtował się ich byt do chwili, gdy piszę te zdania?

Z nazwisk nauczycieli zapamiętałem Panią Kolarzową – uczącą nas języka rosyjskiego, Pana Staniędę – uczącego chemii, lecz… – zapomniałem niestety nazwiska widocznej jeszcze jednej nauczycielki. Przy tej to okazji dodam, że nauczyciel Stanięda był pasjonatem kolejnictwa. Zabrał któregoś dnia całą naszą klasę do siebie do domu i oniemieliśmy z zachwytu – gdy pokazał wykonaną osobiście makietę jakiejś okolicy, z pagórkami, dolinami, domkami, kościółkami, rzeczkami, mostami i tunelami. Między tymi górami i dolinami, na ułożonych torach kolejowych, poruszały się miniaturowe pociągi osobowe i towarowe. Oczywiście nie tylko owe pociągi poruszały się w różnych kierunkach i według określonego rozkładu jazdy – by nie doszło do kolizji na rozjazdach. Działała także sygnalizacja kolejowa – semafory, szlabany na przejazdach kolejowych. Zapalały się światełka w domkach, obracały skrzydła wiatraków i praktycznie ożywiało się wiele innych symbolicznych „obiektów” (także figurek) – oznajmiających przybyszowi, że wszystko na makiecie żyje zgodnie z założeniami twórcy tego zminiaturyzowanego fragmentu świata. Od tego dnia, mieliśmy dla nauczyciela Staniędy znacznie pozytywniejszy stosunek uczuciowy – doceniając jego umiejętności konstrukcyjne i zdolności manualne. Wprawdzie nie dysponuję zdjęciem naszego ówczesnego dyrektora szkoły Jana Nowomiejskiego więc zamieszczam w tym miejscu skopiowane (niezbyt wyraźne) zdjęcie z książki L. Musiolika Rybniczanie słownik biograficzny.

Jan Nowomiejski

Jan Nowomiejski

Dyrektor Nowomiejski był człowiekiem bardzo szanowanym przez uczniów, posiadającym wyjątkowo dużo ciepła nie tylko dla uczniów, ale cieszący się dużym autorytetem u nauczycieli. Zresztą…. – chyba ówczesne czasy, tyle co zabliźnione rany po okupacyjnych przeżyciach, powodowały inny stosunek emocjonalny człowieka do człowieka. Nie było tyle agresji, mściwości – ludzie byli bardziej sobie życzliwi, myśleli przede wszystkim o jako takim urządzeniu się w powojennej rzeczywistości. Inaczej wartościowano potrzeby materialne, niewielu myślało o zapewnieniu sobie przepychu czy szybkim wzbogaceniu się (z dnia na dzień) kosztem innego człowieka – mniej rezolutnego, czy mniej przedsiębiorczego. Pewnego dnia, Dyrektor Nowomiejski przyprowadził do naszej klasy swojego syna – wówczas studenta prawdopodobnie pedagogiki. Wzruszająca była duma ojca (Dyrektora Nowomiejskiego) gdy nam uczniom przedstawiał swojego syna, a później temu synowi polecił prowadzenie lekcji matematyki. Posiadam więc tak miłe wspomnienia o jakże wspaniałych naszych wychowawcach, którzy potrafili pozyskiwać dla siebie tak wielki szacunek wówczas, a co w nas przetrwało po dzień dzisiejszy – co czcimy jak świętość, z tak wielką nostalgią