paź 062007
 
Jesienią 1944 r., coraz częściej słyszalny był „na niebie” warkot silników samolotowych, a po nasileniu się owego warkotu, pojawiały się widoczne z ziemi srebrzyste sylwetki alianckich  „bombowców”. Niezliczona ilości srebrzystych punkcików, kierowała się  nad Kędzierzyn – noszący wówczas nazwę „Hajdebrek”. Leciały tam by bombardować Zakłady Chemiczne, w których Niemcy produkowali materiały wybuchowe na użytek wojska niemieckiego. Kiedy zaś samoloty przelatujące nad olbrzymimi połaciami pól uprawnych i lasów „Maroka” ginęły na horyzoncie, od Kędzierzyna dały się słyszeć wybuchy bomb, zrzucanych na wyznaczony cel. Po około półgodzinnych bombardowaniach, samoloty wraca­ły tym samym „kursem” skąd przyleciały. Czasem, pod wysoko lecącymi bombowcami, odbywała się walka powietrzna, szybciej i zwinniej poru­szających się „myśliwców” tzn. ochrony alianckiej – z myśliwcami niemieckimi. Zbliżające się do siebie z wiel­ką szybkością samoloty, oddawały w kierunku przeciwnika serie, co z dołu wyglądało jak wypuszczane dużej ilości przerywanych ogników, ale wyraźnie słychać było ów charakterystyczny jazgot karabinu maszynowego. Nie widziałem jednak, by któryś samolot spadł – pikując w kierunku ziemi.
Parę razy, kiedy wysoko na niebie pojawiały się alianckie bombowce, zaczęły z nieba opadać srebrne pasemka podobne do choinkowej lamety. Baliśmy się dotykać tych świecidełek, gdyż propaganda niemiecka chcąc w ludziach wzbudzić gniew wobec aliantów, podpowiadała różne nonsensy na ten temat. Opowiadano więc, że sreberka te posiadają właściwości wybuchowe lub samozapalające się przy dotyku, że są silnie trujące itd. Gdy jednak teraz o tym myślę, najprawdopodobniej były to przeciwzakłóceniowe sposoby mylenia namiarów radiowych, ułatwiających bezpieczny przelot bombowców.
W końcowych dniach listopada lub na początku grudnia, coraz  głośniej mówiło się o zbliżających się (od wschodu) działaniach wojennych, a skutkiem tego, niedale­ko naszego domu – kawałek za skrzyżowaniem obecnej ulicy Obrońców Rybnika i ulicy Wieczorka, niemieccy żołnierze zaczęli ustawiać działo. Nie znam technicznych określeń, jakiego typu było to działo, tyle że miało koła na oponach gumowych, posiadało pokrętło do podnoszenia lub opuszczania dosyć długiej lufy (około trzy metrowej), a jego obsługę stanowiło około ośmiu żołnierzy. Świadczyły te przygotowania o zbliżających się działa­niach wojennych, więc to o czym mówiło się dotychczas szeptem, teraz przybrało postać realną.
Ewidentne znaki zbliżającego się frontu do Rybnika spowodowały, że moja mama, po wcześniejszych przygotowaniach, podjęła decyzję przeniesienia się na okres działań wojennych – do piwnicy. Przygotowała tam legowiska do spa­nia, zniosła stół kuchenny, krzesła, oraz zmagazynowała zapasy żywności. Nie pamiętam jak przyrządzane były gorące posiłki, czy gotowała je w kuchni (w naszym mieszkaniu), czy też był jakiś prowizoryczny piecyk w piwnicy, ale jadaliśmy i ciepłe posiłki.
Wraz z nami, w pi­wnicy – tyle że w swojej części, przebywała rodzina P. – lokatorów z piętra. Mąż Pani P. był Niemcem i powołany został do wojska. Był w pełni tego słowa znaczeniu prostackim fanatykiem hitlerowców. Pracował jako pracownik fizyczny w rybnickim browarze. Jako Niemiec i wielki zwolennik hitlerowców, otrzymał zezwolenie na posiadanie radioodbiornika, więc w niedzielne dni, od rana rozbrzmiewały przez na oścież otwarte okna jego mieszkania – melodie niemieckich marszów i hitlerowskich pieśni! Jego żona także była prostą kobietą, ale zachowywała się rozsądnie. Z wyrozumiałością znosiła fanatyzm męża i odczuwała wobec naszej mamy coś w rodzaju zakłopotania głupotą męża. Wręcz zdawało mi się, że ulżyło jej, kiedy P. zabrano do wojska, tyle, że sama musiała się opiekować czwórką dzieci. Z naszą mamą żyła w zgodzie, a w piwnicy wzajemnie sobie pomagały. Oczywistą natomiast sprawą było, że my dzieci bawiłyśmy się razem.
Gdy front zbliżał się do przedmieścia Rybnika, a i wybuchy bomb oraz nalo­ty samolotów było coraz głośniej słyszalne, mama wraz z P. poszły na strych, skąd można było lepiej ocenić bliskość działań wojennych. Przyleciały jednak dosyć szybko do piwnicy i były bardzo wystraszone, a z późniejszych opowiadań wyniknęło, że podczas ja­kiegoś wybuchu bomby – gdy były na strychu, jeden z odłamków rozpalony do białości, spadł tuż obok mamy i byłby Ją zabił. Od tego czasu, ani mama ani P. nie na strych nie wychodziły.
Po jakimś czasie przebywania w piwnicy, słyszeliśmy nad sobą (w naszym mieszkaniu na parterze) kroki w wojskowych butach, co świadczyło, że wchodzą do budynku żołnierze, a z usłyszanej mowy zorientowaliśmy się, że są to żołnierze niemieccy. Po krótkiej strzelaninie z okien naszego mieszkania, żołnierze ci wyszli, ale po chwili znowu słychać było odgłos kroków, znowu odbywała się strzelanina, a tym razem dolatywała do piwnicy mowa rosyjska. Znaczyło to, że front już przebiega przez nasz teren.
Nie wiem, ile dni czy tygodni przebywaliśmy w piwnicy, ale któregoś rana usłyszeliśmy łomotanie w drzwi wejściowe do piwnicy, a gdy mama je otworzyła, wszedł do piwnicy rosyjski oficer w jasnym kożuchu z dużym futrzanym kołnierzem. Kożuch przepasany był pasem wojskowym, przy którym przyczepiona była kabura z dosyć długim pistoletem. Na głowie miał baranicę ze sre­brnych karakułów z wpiętą z przodu czerwoną gwiazdą. Za nim weszło chyba pięciu szeregowych żołnierzy z pistoletami maszynowymi (pepeszami) gotowymi do strzału.
Germańcy u was jest”? – zapytał oficer!
Nie,- prawie z krzykiem odpowie­działa mama i P.!
A wy czto suda rabotajecie”? – zapytał ponownie oficer.
Mama i P. chcąc by ich Rosjanin zrozumiał, tłumaczyły pomagając sobie rękami, że schowaliśmy się w piwnicy przed strzelaniną i działaniami wojennymi. Oficer ten, oceniając naszą sytuacja jako niebezpieczną, oświadczył że nie możemy nadal przebywać w tej piwnicy, że jego żołnierze wywiozą nas w bezpieczniejsze miejsce.
Zgodnie z tą decyzją, przyjechały za około pół godziny dwa wozy konne i w asyście chyba dziesięciu żołnierzy ulokowano nas na wozach i wie­ziono poza linię frontu – w to bezpieczniejsze miejsce. Pamiętam, że jechaliśmy polnymi drogami w kierunku ulicy Gliwi­ckiej, potem przez Wielopole, przez Wilczę, Rudy do wioski Pilchowice, – niedaleko Knurowa, a dojeżdżając w okolice Rud, przeprawialiśmy się przez jakiś mostek nad niewielką rzeczką. Przed mostkiem i w koło niego, leżały trupy ludzi cywilnych, żołnierzy, oraz kilka zabitych koni i krów.
Pozostaje w mojej świadomości znamienne wydarzenie z tego okresu – wydarzenie wręcz symboliczne, że nie wolno w „czambuł” potępiać wszystkich Rosjan, dla prymitywnego koniunkturalizmu. Otóż, w pewnym momencie, rozległa się strzelanina krótkimi seriami oraz pojedyncze strzały, a gdzieś dalej słychać było wybuchy granatów. Gdy rozległa się ta strzelanina, żołnierze eskortujący nas – a idący obok wozów (by ulżyć koniom ciągną­cym wozy), wskoczyli na wozy i nakryli nas swoimi ciałami, chroniąc przed zranieniem. Konie spłoszone tą strzelaniną stawa­ły dęba, woźnica popędzał je do biegu i cała sytuacja wyglądała bardzo groźnie. Chociaż byłem wówczas zaledwie 9–cio letnim dzieckiem, odczuwałem wielką wdzięczność wobec tych rosyjskich żołnierzy. Z takim poświęceniem bronili życia zupełnie obcych dla nich lu­dzi – ludzi spotkanych przecież tak przypadkowo.
Przejeżdżając przez Rudy, mijaliśmy zabudowania du­żego Szpitala Psychiatrycznego i oczom naszym ukazał się makabryczny widok. Na dziedzińcu szpitala, le­żały trupy kilkudziesięciu pacjentów szpitala, ubranych w pasiaste piżamy. Wynikało z tego, że wygnano wszystkich pacjentów na dziedziniec i rozstrzelano z karabinu maszynowego. Leżeli w pozycjach, w jakich dosięgła ich kula. Jedni leżeli rozciągnięci na wznak, inni na brzuchu, a jeszcze inni wsparci o ściany budynków (okalających podwórze) – w pozycji półstojącej. Nie było jednak czasu na dłuższe obserwacje, gdyż musieliśmy jechać dalej, a zwłoki te leżały tam chyba od kilku dni.
Dojechaliśmy wreszcie do jakiejś wioski koło Pilchowic czy Szczejkowic. Tam zeszliśmy z wozów – z tym skromnym dobytkiem jaki mama mogła w pośpiechu zabrać. Na dobytek ten składała się: pierzyna, jakiś przyodziewek dla nas i dla mamy, i – ….. był także budzik (ślubny prezent mamy), który jechał z nami w czasie ewakuacji do Iłownicy (w sierpniu 1939 r.), a tym razem ukrywany przed Rosjanami, którzy z wielką zachłannością zabierali zegarki, traktując je jako cenną zdobycz.
Żołnierze rosyjscy oczywiście natychmiast odjechali, a my zostaliśmy przygarnięci „pod dach” przez nieznajomych ale przyjaźnie do nas nastawionych ludzi, mieszkających w wiejskim parterowym domu, z trzema pokojami i kuchnią wewnątrz. Jeden z pokoi oddali do naszej dyspozycji.
Tam, żyliśmy przez jakiś czas w ewakuacyjnych niedogodnościach, biorąc pod uwagę opuszczenie własnego mieszkania z niewielkim dobytkiem (prawie żadnym), z niepewnością czy wojnę przeżyli dziadkowie którzy opiekowali się dziećmi cioci Sobikowej – uwięzionej ze swoim mężem i moim ojcem. Mama szczęśliwa była, że nikomu z naszej trójki nic się nie stało. Wprawdzie kule nieraz latały nam koło głowy i tylko Opatrzności Bożej można być wdzięcznym, że nas omijały nieszczęścia! Dorośli mówili wprawdzie o gwałce­niu kobiet i kobiety chodziły przestraszone, (mama tak­że), ale ja byłem za mały by zdawać sobie sprawę o co chodzi – w naszym otoczeniu do niczego takiego nie doszło.
W pierwszej dekadzie marca 1945 r. coraz rzadziej słyszalne w oddali pojedyncze strzały karabinowe oraz wybuch bomb, świadczyły o końcu działań wojennych i możliwym powrocie do domu – do Rybnika. Powrót ten odbywał się na piechotę więc i z bardzo małym tobołkiem – niemal tą samą ilością rzeczy z jaką opuszczaliśmy nasze mieszkanie w Rybniku na „Maroku”.