wrz 152007
 
Któregoś dnia, w miarę zbliżania się w okolice „Pijownika”, dolatywał do nas coraz donośniejszy i rozpaczliwy krzyk młodej kobiety. Gdy doszliśmy do sąsiedztwa stawu, zobaczyliśmy zbiegowisko ludzi z pochodniami, ze świeczkami, wzajemnie przekrzykujących się i powstrzymujących młodą dziewczynę od zamiaru rzucenia w toń wodną. Miało to związek z zawodem miłosnym owej dziewczyny, a wynikało z późniejszych komentarzy. Tak czy inaczej, ów wieczór, miejsce nad wodą oświetlane wspomnianymi pochodniami i świeczkami, spowodowało wyjątkowo ponurą atmosferę, zaś dodatkową scenerię grozy powodowała poświata połówki księżyca odbita w wodzie, tłum przemieszczających się ludzi, i rozpaczliwy krzyk tej młodej dziewczyny! Długo tamta scena wzbudzała we mnie przykre refleksje. Ilekroć przechodziliśmy tamtędy, zawsze w podświadomości dziecięcej wytężałem słuch, czy nie usłyszę znowu jakiegoś rozpaczliwego krzyku przy stawie. Kiedy jednak przeszło się ten bezludny około półkilometrowy odcinek drogi (od skrzyżowania), zaczynały się zabudowania „Maroka” i napięcie znacznie opadało.
Zimą mama wiozła nas na sankach, więc ilekroć to sobie przypominam, ogarnia mnie wyjątkowe wzruszenie. Jakże musiało być Jej ciężko, ile musiała pokonywać niedogodności, – a jednocześnie nie dała nam tego odczuć! Przepraszam za te tak osobiste refleksje o mojej mamie, o tamtych czasach – czasach mojego dzieciństwa, ale ilekroć jestem w Rybniku, jakoś podświadomie cięgnie coś w te miejsca, i …. wywołuje jakże wielkie wzruszenie.
(…) Za to Mamo, że noc w noc czujnie strzeżesz
kolorowych i spokojnych mych snów;
za to,  Mamo, że Ci zawsze mogę wierzyć,
że rozumiesz mnie nawet bez słów;
cóż Ci dzisiaj mogę za to dać, Najdroższa Mamo?
Po jednym kwiatku za noc każdą nieprzespaną,
po jednym kwiatku za każde zmartwienie,
po jednym kwiatku za płynące z Twych rąk ukojenie.
Za każdą Twoja zmarszczkę – jeden kwiat
i jeden za każdy siwy włos.
Pod nogi trzeba by Ci rzucić cały świat,
wszystkie kwiaty na ogromny stos.

Wiersz Co Ci dam – Maja Waszak
Zapamiętałem i bardzo zabawne zdarzenia z tego okresu. Ciężko bowiem było o włóczkę wełnianą, ciepłą odzież na zimę, a brakowało pieniędzy by pójść do sklepu i kupić potrzebne części ubioru. Ludzie wpadli więc na pomysł, że worki na towary sypkie w sklepach, wykonane są z nici wełnianych więc zdobywali je w różny sposób, następnie je „pru­li” i robili z tej wełny ciepłe skarpety, swetry, szaliki, berety. Mama także przyniosła do domu takie worki, a że nie było wówczas takiej różnorodności zabawek jakie obecnie mają dzieci, trzeba było samemu wymyślać sposoby zabawy. Wchodziliśmy więc do tych worków udając biwakowiczów, traktując je jako namioty, śpiwory itd. Przy tej to zabawie, zaczęliśmy coraz intensywniej i głośniej kichać, a gdy doszło do bardzo wielkiej częstotliwości kichania, zwróciło to uwagą mamy, że coś jest nie tak z naszą zabawą. Jak się okazało, były to worki po proszku do prania. Wchodząc do nich i przetrzepując je na wszyst­kie sposoby (w trakcie zabawy), drobinki proszku wraz z intensywnie wdycha­nym powietrzem, przedostały się do nosa i gardła i były powodem takiej reakcji – silnego podrażnienia nosie i gardle. Oczywiście,  wspaniała zabawa zakoń­czyła się, a mama następne zdobyte worki przed spruciem wpierw przepierała, by nie narazić się na takie kichanie w trakcie wykonywania z nich czegokolwiek – jak było to podczas naszej zabawy!Gdy nasi bliscy a więc ojciec, siostra mamy i wujek Staszek Sobik znaleźli się w w KL Auschwitz i tam walczyli o przetrwanie, moja mama z ogromnym zaangażowaniem pomagała – przesyłała żywność tym najbliższym w KL Auschwitz, ale także walczyła o nasze fizyczne przeżycie. Ojciec był jedynym żywicielem rodziny, obowiązywały kartki żywnościowe, ubraniowe, zaś kartki przysługiwały tylko pracującym i ich rodzinom. Jako Ślązak i pracownik niemieckiego przedsiębiorstwa, ojciec i mama z „urzędu” (na siłę), otrzymali volkslistę III-ciej grupy – wg klasyfikacji społeczności niemieckiej. W nawiązaniu do znaczenia tej klasyfikacji wyjaśniam w wielkim uproszczeniu, że do pierwszej grupy należeli rodowici Niemcy. Do drugiej grupy należeli różni zabiegający o tą przynależność nie tylko Niemcy, ale i nadgorliwcy, wysługujący się hitlerowcom. Okupant wmawiał Ślązakom, że mają niemieckie pochodzenie i zamieszkują ziemie przynależne Niemcom, i z tego to tytułu „na siłę” przyznawano grupę III-cią. Była także IV-ta grupa (nazywana „bezgrupowcami”), do której należeli ci, którzy na terenach okupowanych nie chcieli przyjąć czy podpisać grupy III-ciej. Temat ten rozbudowałem tak bardzo, gdyż od przynależności do danej grupy narodowościowej – przydzielane były odpowiednie świadczenia socjalne i wagowe ilości żywności, wpisane w kartki przydziałowe. Gdy więc ojca aresztowano, zostaliśmy bez środków do życia, a okupant ani myślał zabezpieczyć pomoc socjalną czy materialną rodzinie wroga Niemiec.

W pierwszej kolejności – na miarę swoich możliwości, przyszła nam z pomocą materialną i finansową rodzina ojca. Mama otrzymywała od tych dziadków niewielkie ilości pieniędzy, artykuły żywnościowe oraz  jakiejś części ubioru, które przeszywała dla mnie i młodszego brata na spodnie, płaszczyki czy inne części ubioru. Otrzymywała także pomoc od konspiracyjnych grup ruchu oporu, bowiem członkowie ZWZ/AK którym udało się szczęśliwie uniknąć aresztowania, natychmiast uaktywnili struktury organizacyjne i kontynuowali walkę z okupantem. Wraz ze wznowieniem działalności formacji bojowych, bardzo aktywną działalność okazywała sekcja charytatywna, a jej działacze udzielali w znaczący sposób pomoc rodzinom, których członkowie zostali aresztowani i osadzeni w obozach koncentracyjnych. Wielokrotnie podczas Mszy św. w kościele O.O. Franciszkanów przy ulicy Wodzisławskiej, podchodził ktoś do mamy i dyskretnie wsuwał Jej w rękę zawiniątko. Po rozpakowaniu w domu owego zawiniątka, wewnątrz były pieniądze albo kartki żywnościowe, ubraniowe, lub i jedno i drugie. Czasem pieniądze były dostarczane przez kogoś ze znajomych, ze wskazaniem, dla kogo są przeznaczone. Trzeba jednak było uważać, by okupant nie zorientował się, że taka forma pomocy jest nam udzielana, a szczególnie z jakiego źródła.
Mama potrafiła bardzo racjonalnie gospodarować pieniędzmi, była w pełni tego słowa znaczeniu zaradną gospodynią, pedantyczną, potrafiła bardzo dobrze gotować, wypiekać ciasta, szyć na maszynie. Szyła bluzki, koszule, spodeńki, piżamy i prawie wszystko, co potrzebowaliśmy do przyodziewku. Przeszywała nam wymienione elementy ubioru ze starszych rzeczy własnych lub z tych, jakie otrzymywała od rodziny ojca. Mama była główną organizatorką artykułów spożywczych i organizującą wysyłkę paczek do obozu. Gestapowcy interesowali się jednak rodzinami, które zostały bez środków do życia, a pomagają bliskim osadzonym w obozach. Nie mogąc osobiście wysyłać za dużo paczek – żeby „nie podpaść”, upraszała znajomych by swoim nazwiskiem „firmowali” paczki wysyłane przez mamę. Oczywistą sprawą było, że rodzice ojca i wujka Staszka, także wysyłali paczki do obozu jak często mogli to robić. Pomocni okazali się także niektórzy znajomi którzy proponowali wysyłkę paczek do naszych bliskich – do obozu – wpisując swoje nazwisko jako nadawca. W tym miejscu podkreślam, że bardzo chętnie takiej pomocy udzielali Ślezakowie (rodzice Jerzego Ślezaka) mieszkający na ul. Św. Jadwigi. Hitlerowcy interesowali się jednak takimi osobami i mogli je ukarać bardzo surowa za pomoc okazywaną Polakom – zaklasyfikowanym jako wrogowie Rzeszy.
Rodzice mamy nie mogli sobie pozwolić na wysyłanie paczek do obozu, gdyż sami byli skazani na zapobiegliwość i pomoc mamy. Dziadek (ojciec mamy) przez krótki okres czasu od rozpoczęcia się hitlerowskiej okupacji, otrzymał pracę u Sobczyka – niemieckiego producenta ciastek. Pracował w tym zakładzie jako stolarz. Otrzymywał skromny zarobek, ale co dwa tygodnie przynosił deputat, składający się z produktów tej wytwórni. Przynosił więc kartoniki wspaniałych ciastek przekładanych marmoladą lub inną ładnie i smacznie wyglądającą masą. Kładł je na stole, a my dzieci patrzyłyśmy bardzo łapczywie na owe smakołyki. Radość nasza kończyła się zazwyczaj na tych obserwacjach w milczącym oczekiwaniu na „co łaska”, gdyż babcia i mama dokonywała podziału zawartości kartoników na cztery części – Zosia, Janek, Staszek i … „my”. Z tego „my”, przypadało na każdego z nas dzieci po jednym lub dwóch ciastkach, plus ta dokładka, którą babcia, mama, dziadek – ze swojej części zrzekli się na naszą korzyść. Nie marudziliśmy, nie szemraliśmy, że mało się nam dostało! Każde z nas wczuwało się w potrzebę takich podziałów – żeby wysłać ile się da dla naszych kochanych tam – do obozu.
Przynoszenie ciastek przez dziadka nie trwało jednak długo. Tnąc w pracy deski na pile tarczowej, odciął sobie palce prawej ręki. Został więc zwolniony z pracy, nie otrzymawszy żadnego zasiłku powypadkowego. Mama musiała od tego czasu troszczyć się o powiększone grono osób pozbawionych środków do życia.