wrz 102007
 
wrz 102007
 
Smolna…
Dzielnica moich młodzieńczych lat, gdzie zamieszkiwałem od zakończenia okupacji hitlerowskiej (wcześniej mieszkałem na „Maroku”) – do wyprowadzenia się na stałe z Rybnika w 1960 roku.
Pozostał jednak w sercu przeogromny sentyment do młodzieńczych przeżyć – szczególnie na Smolnej. Rozbudza się owa tęsknota ze zdwojoną siłą, gdy gdzieś w oddali od Rybnika, spotykam „krajana” lub „krajankę”, a rozmowa przeradza się w epatowania na temat tego rodzinnego a tak bliskiego mi miasta.
Jakże wymowne są słowa Wieszcza A. Mickiewicza (w Epilogu do Pana Tadeusza):
Dziś dla nas, w świecie nieproszonych gości,
W całej przeszłości i w całej przyszłości
Jedna jest tylko kraina taka,
W której jest trochę szczęścia dla Polaka,
Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie
Święty i czysty, jak pierwsze kochanie,
Świadomość tych słów, takiej interpretacji fragmentu wiersza, powodowała od dawna chęć opublikowania pewnych osobistych wspomnień z okresu dziecinnego a później młodzieńczego. Przeznaczenie chyba spowodowało, że w Ustroniu, zupełnie przypadkowo poznałem  przeuroczą osobę z Rybnika – a zwróciłem na Nią uwagę (poza osobistą urodą) przez specyficzny akcent wymowy charakterystyczny dla rybniczan, chociaż wysławiała się nie gwarą a poprawną polszczyzną. Postanowiłem więc urealnić owe chęci pisania – tym bardziej, gdy oświadczyła że jest Anią nie z „Zielonego Wzgórza”, a z Piasków k.Rybnika, rozmowy nasze o Rybniku nie miały końca. Dodam jednak informację uzupełniającą, że zachowanie Ani faktycznie nie odbiegało impulsywnością i żywiołowością od tej właśnie Ani z „Zielonego Wzgórza”. Miałem się z kim dzielić wspomnieniami o moim „kraju lat dziecinnych” – kraju „świętym i czystym, jak pierwsze kochanie”.
Jak wielkie jest to zauroczenie, niech świadczy fakt z reakcji na muzyczne inspiracje, gdy już po usłyszeniu cudownej VI Symfonii Beethovena, na ekranie wyobraźni, jak żywe jawią się plenery pól z rozkołysanymi na wietrze łanami zbóż, nie skoszonych traw na łąkach, z lasami na horyzoncie, co z nie mniejszą tęsknotą przedstawia Mickiewicz we wstępie do w/w epopei:

Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych;
Do tych pól malowanych zbożem rozmaitym,
Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;
(…)
Oj tak, tamten Rybnik charakteryzowały nie tylko czubki hałd kopalnianych – widoczne na horyzoncie od budynku w którym mieszkałem przy ulicy Reymonta. Za tym budynkiem rozciągały się faktycznie owe pola obsiane zbożem rozmaitym, obsadzone kartoflami, łąkami porośniętymi soczystą zielenią traw. I żeby nie być gołosłownym, przypominam: między ulicą Wodzisławską w kierunku targowiska, spędzałem wiele wspaniałych zabaw na Marcolowych łąkach (tak latem jak i zimą). Za budynkiem w którym mieszkałem, mieszkali Szymurowie, a za nimi w kierunku do ulicy Krzyżowej także były pola obsiane zbożem i obsadzone kartofliskami. Za budynkiem naprzeciwległym do mojego budynku – gdzie mieszkali Kuczowie, aż do boiska szkolnego i dalej do ulicy Szkolnej były pola uprawne. Za budynkiem Fajkusa usytuowanym przy Wodzisławskiej, w kierunku Zamysłowa, ciągnęły się  niezliczone poletka uprawne. Oczywiście nie wymienię wszystkich ich właścicieli, gdyż pamięć po tylu latach zubożała o tego typu szczegóły, lecz obszernie opisuje to L. Musiolik w swoich książkach, potwierdzając moje informacje. Bez liku jest przykładów, wywołujących takie to skojarzenia. By jednak we wstępie nie wyczerpać całej treści opracowania, przejdę do zapamiętanych szczegółów, gdyż one to stanowią istotę owego zauroczenia i westchnień jak do „pierwszego kochania”.
Dziadek – ojciec mojej mamy, ze względu na panujące bezrobocie w poznańskim, przyjechał do Rybnika w 1922 r. Otrzymał pracę jako pielęgniarz w Zakładzie Psychiatrycznym, a gdy po jakimś czasie otrzymał mieszkanie służbowe, ściągnął w 1924 r. do Rybnika swoją rodzinę tzn. swoją żonę a moją babcię oraz trójkę dzieci. Jedna z tych córek – Helena z d. Żurek wyszła zamaż za Jana Klistałę z „Meksyka” i tak oto na świecie znalazł się autor niniejszych wspomnień. Ponieważ ojciec był kolejarzem i otrzymał mieszkanie służbowe w kolejarskich budynkach na „Maroku”, więc nasz rodzina tam zamieszkała.
Tekla i Stanisław Żurek

Tekla i Stanisław Żurek

 

Tekla Żurek

Tekla Żurek

 

Gdy w 1939 r. wojska hitlerowskie rozpoczęły okupację Polski a zatem i Rybnika, dziadek jako zagorzały Hallerczyk odmówił podpisania Volkslisty. Został zwolniony z pracy a także eksmitowany z służbowego mieszkania – otrzymując jako pomieszczenie mieszkalne wolno stojący pawilon po sklepie przy ulicy Smolkastrase 10 (obecna ulica św. Jadwigi) w dzielnicy Smolna. Był to budynek parterowy, składający się z dwóch pomieszczeń – z dosyć dużym oknem wystawowym. W pierwszym pomieszczeniu, prawdopodobnie urządzona była część sklepowa z ladą do sprzedawania (gdy sklep funkcjonował), a  drugie pomieszczenie służyło do magazynowania towarów. Pawilon ten nie posiadał kanalizacji ani instalacji wodnej. Po wodę trzeba było chodzić do korytarza w podłużnym budynku czynszowym – usytuowanym parę metrów od budynku zamieszkałym przez dziadków. Do ubikacji chodziło się także za ów budynek czynszowy – w jego podwórze (około 100 metrów od budynku dziadków). Z prawej strony budynku sklepowego, Niemcy wybudowali w bardzo krótkim czasie blok mieszkalny – trzy piętrowy, nazywany budynkiem Maciaszków, a mieszkali w nim funkcjonariusze niemieccy i nauczyciele uczący w szkole na Smolnej (po wojnie Szkoła nr 2).
Od dnia aresztowania ojca, siostry mamy – Zofii oraz jej męża Stanisława Sobika, mama nie mogła sobie znaleźć miejsca. Odczuwała potrzebę rozmawiania z kimś bliskim, z kim mogłaby podzielić się psychicznym bólem. Takimi najbliższymi dla Niej z oczywistych powodów byli Jej rodzice. Stąd niemal codziennie przebywaliśmy u dziadków na „Smolnej”, a późnym wieczorem wracaliśmy do siebie na „Maroko”, lub czasem zostawaliśmy u dziadków do dnia następnego. Był to dosłownie nasz drugi dom.
Pokuszę się jednak na opisaniu tych wieczornych powrotów na „Maroko”, gdyż  za każdym razem moja dziecinna fantazja inaczej je przeżywała. Zanim jednak przejdę do opisywana owych powrotów, muszę wyjaśnić, że aby utrudnić rozpoznawanie terenu dla samolotów alianckich (lecących bombardować obiekty militarne i przemysłowe – np. Zakłady w Kędzierzynie „Hajdebrek”), Niemcy wprowadzili nakaz zaciemnienia okien tzw. „Ferdunkelung”. Z oczywistych powodów także ulice nie były oświetlone, a księżyc nie zawsze rozjaśniał mrok wieczoru. Często więc wracaliśmy do domu w tzw. „egipskich ciemnościach”. Mama znała tą drogę na pamięć, więc szliśmy z bratem obok, mocno trzymając się Jej rąk.
Od dzielnicy Smolna do skrzyżowania z ulicą Zebrzydowską i Raciborską, można było spotkać o tej porze i innych ludzi, a poza tym, był to odcinek drogi zaliczający się do przedmieścia, więc chodniki były bardziej uporządkowane. Od „krzyża”, czyli od skrzyżowania ulicy Zebrzydowskiej i Raciborskiej – w kierunku „Maroka”, był odcinek drogi bardzo nieprzyjemny, którym szczerze powiedziawszy bałem się chodzić. Była to droga częściowo brukowana, po której jeździły wozy konne i nieliczne wówczas samochody. Chodnik stanowił utwardzony pas ziemi – wzdłuż wybrukowanej drogi, na której pod wpływem opadów deszczowych powstało dużo nierówności – bruzd i kraterów. Do innych mankamentów tego odcinka drogi należało, że od skrzyżowania (od krzyża) – po prawej stronie między chodnikiem a polami, była skarpa (nasyp) około 1 do 1,5 metra wysokości ponad ów chodnik, a długość skarpy wynosiła około 400 metrów, zaś na jej grzbiecie rosły wieloletnie i wysokie świerki oraz sosny – pozostałość lasu jaki kiedyś rósł do tego miejsca. Już te drzewa o zmierzchu, powodowały dosyć ponury nastrój, a na drzewach (o zmroku) przysiadały sowy i przez pohukiwanie zwiększały atmosferę grozy. Po lewej stronie od wspomnianego już skrzyżowania, ciągnęły się na odcinku około 400 metrowym (między ulicą Zebrzydowską a Raciborską) ogródki działkowe, kończące się dosyć dużym spadem do stawu nazywanego potocznie „Pijownik”. Staw ten niepokoił mnie szczególnie. Był bardzo zaniedbany, obrośnięty szuwarami, a woda w nim była mętna, dosłowne rozlewisko brudnej wody i chyba na użytek wędkarzy wykonana była kładka około 5 metrowej długości – od brzegu w kierunku środka stawu.
Krążyły w owym czasie opowieści o „utopcach” które upodobały sobie ten właśnie staw, pomost i otoczenie stawu. Według tych opowiadań, utopce miały przeróżny wygląd zaś według  mojej dziecięcej wyobraźni, był to mały człowieczek, podobny do karła, brodaty, o krzaczastych brwiach, z kapeluszem na głowie (jak Rumcajs z Czeskich bajek) i bardzo złośliwy. Utopce te, aktywne były podobno w pobliżu stawu, uwodziły ludzi tj. „mieszały” tak skutecznie w głowie upatrzonego osobnika, że uwiedziony nieszczęśnik wchodził potulnie za utopcem w głębiny wodne. Uwiedzieni ludzie stawali się kolejnymi wcieleniami utopców, wychodzili po jakimś czasie z wody i uwodziły kolejne osoby. Tak się podobno utopce rozmnażały. Kiedy więc szedłem obok mamy – znając takie opowiadania, kurczowo trzymałem się jej ręki i z wielkim lękiem pokonywałem odcinek drogi obok stawu, żeby mnie pod osłoną ciemności utopiec nie złapał za nogę i nie wciągnął do stawu!