wrz 222007
 
Niezależnie od problemów jakie zaistniały przez zdrajcę Zientka w 1943 r. – w związku z masowymi aresztowaniami członków organizacji konspiracyjnej ZWZ/AK, nawiązuję do okresu od 1940 do końca 1942 roku, kiedy jeszcze żył ojciec, kiedy byliśmy kompletną rodziną i bardzo często odwiedzaliśmy dziadków (rodzinę ojca) mieszkających w dzielnicy „Meksyko”. Ojciec był najstarszym dzieckiem Anny i Franciszka, miał jeszcze pięć sióstr i czterech braci.
Dziadek Franciszek pracował na kolei (PKP) od czasów przedwojennych, a po wieloletniej praktyce na różnych stanowiskach kolejarskiego zawodu – pełnił do emerytury funkcję kierownika pociągu. Ze wszystkich dzieci w tej rodzinie, jedynie ojciec był żonaty i zamężna była Jego najstarsza siostra – Agnieszka, natomiast pozostałe rodzeństwo było w owym czasie „stanu wolnego” – bez mężów i żon.
Z nieukrywanym sentymentem, wspominam atmosferę domu dziadków, typowo śląskiej rodziny, wzajemny stosunek uczuciowy do siebie wszystkich członków tej rodziny! Przez wielki szacunek jaki ojciec i Jego rodzeństwo miało do swoich rodziców, zwracali się do Nich przez „Wy” mamo, „Wy” tato!
Dziadkowie mieszkali w budynku bliźniaczym – składającym się z dwóch oddzielnych wejść. Otrzymali swoją połowę na własność za zasługi w Plebiscycie Śląskim –  okazaną lojalność patriotyczną wobec Polski. Każda z części budynku, posiadała także przydomowy ogród, więc z drogi głównej – do posesji dziadków, wchodziło się przez bramkę, od której – w głąb posesji i ogrodu, prowadziły zadbane ścieżki około półtora metrowej szerokości. Dróżki (ścieżki) były oddzielone od reszty ogrodu krawężnikami i metrowej wysokości płotkami drewnianymi. Rzecz istotna w tym co chcę opisać, to altanka wykonana z drewnianego rusztowania (kratownicy), „obrośnięta” pnączami winorośli, zaś wewnątrz altanki wstawiona była ławka i stół. Od tego miejsca, „rozciągała” się dalsza część ogrodu z rabatami różnych kwiatów, miedzy którymi posadzone były drzewa owocowe. Po obrzeżach ogrodu – gdzie było to możliwe, rosły krzewy agrestu i porzeczek. Dziadek był hobbystą – sadownikiem, bardzo dbał o pielęgnację tak drzew jak i krzewów. Sam drzewa szczepił i uzyskiwał szlachetne okazy owoców. Za domem było podwórze z murowanym chlewem i drewnianą szopą. W chlewie hodowane były tradycyjnie dwie kozy, był prosiak, kury i króliki.
W niedzielne popołudnia, odbywały się u dziadków rodzinne spotkania. Mój ojciec przychodził ze swoją rodziną, ciocia Agnieszka ze swoją, a pozostali wujkowie i ciocie, byli jak się to określa – u siebie. Dziadek i babcia siedzieli na ławce wewnątrz altanki, a tuż obok, siedzieli moja mama z tatą oraz ciocia Agnieszka z mężem. Dalej, już bez określonego ładu siadali pozostali wujkowie i ciocie. Po jakimś czasie następowało częściowe przemieszczanie się wszystkich, w zależności od tego, kto z kim chciał porozmawiać. Gdy nie było pogody lub w okresie zimowym, spotkania rodzinne odbywały się także, tyle że wewnątrz budynku, w pokoju gościnnym na parterze. W tym przypadku znowu była ściśle przestrzegana hierarchia ważności. Dziadek z babcią siedzieli na honorowym miejscu w centralnym punkcie gościnnego pokoju, a dalej już według powyżej opisanego wzorca – mój ojciec z mamą oraz ciocia Agnieszka ze swoim mężem. A my – czwórka dzieci? Przebywałyśmy gdzieś z boku (tak w ogrodzie czy wewnątrz budynku), ale „kątem oka” byliśmy obserwowani przez rodziców. Bawiliśmy się grzecznie, gdyż nie do pomyślenie było, byśmy „kręcili” się między dorosłymi. Dorośli chcieli mieć swobodę rozmowy między sobą. Nie znaczy to, że poruszano nieprzyzwoite tematy, opowiadano rubaszne kawały, czy wypowiadano niecenzuralne wyrażenia! Bawiliśmy się grzecznie, w pełni świadomi tych „ustaleń”, a podczas naszej zabawy niepotrzebna była interwencja rodziców lub przywoływanie do „porządku” przez kogokolwiek.
Ponieważ do „ceremoniału” tych spotkań, należał podawany poczęstunek, przeto kilka zdań poświęcę i temu zagadnieniu. Otóż, na stole znajdowało się ciasto wypiekane domowym sposobem (oczywiście kołocz) przez „dziewczyny”. Były babki ucierane lub drożdżowe. Podany chleb posmarowany smalcem, czasem obłożony był kiełbasą, lub chleb posmarowany masłem i obłożony żółtym serem. Niektóre kanapki udekorowane były listkami zielonej sałaty, pomidorami. Do picia podawano herbatę z wrzosu, zabielaną kozim mlekiem, lub kawę zbożową – także z kozim mlekiem. Herbata ta miała wyjątkowo przyjemny smak. Nie było w tym poczęstunku czegoś nadzwyczajnego, przesady w stylu często spotykanym – „zastaw się, a postaw się”. Może był i jakiś alkohol dla mężczyzn, ale „częstowano” się nim dyskretnie i w bardzo ograniczonej ilości. Zdecydowanie nie było pospolitego pijaństwa. Krótko mówiąc, były to bardzo – bardzo miłe spotkania!
Z perspektywy przeżytych lat, z wielkim sentymentem wspominam, jak bardzo tak pojęta wspólnota rodzinna, potęgowała więzi serdeczności między rodzicami i dziećmi, między rodzeństwem. Jak bardzo obecne, nowoczesne rodziny oddaliły się od tego obyczaju, jak przerażająco skromne są obecne powiązania rodzinne! W wielu tradycyjnych śląskich rodzinach, które nie dały się zniewolić nowoczesności, nadal funkcjonuje serdeczność. Może za bardzo rozwodzę się nad powyższym tematem, ale martwi mnie „nijaka” teraźniejszość i jeszcze gorzej zapowiadająca się „nowoczesność” w nowo tworzonych rodzinach.
Rodzice ojca, mieszkali od nas w dosyć dużym oddaleniu. Nie było w tamtych czasach innych dostępnych dla nas środków transportowych czy lokomocji – poza rowerem ojca i wózka dziecinnego dla młodszego brata,. Pokonywać trzeba było około 3 kilometrowy odcinek drogi (w jedną stronę) na piechotę. Zimą byłem wraz z bratem wieziony na sankach, więc odwiedziny dziadków urozmaicone były jazdą na sankach.
Pisząc o Rybniku – mieście mojego dzieciństwa i okresu młodzieńczego, nie mogę pominąć osobistych wywodów z obserwacji o zachowaniach jego mieszkańców. Moje spostrzeżenia są bez wątpienia wykładnią z pogranicza „chłopskiej filozofii”, niemniej dzielę się nimi z czytającym ten fragment wspomnień, gdyż w jakimś sensie wiąże się to z oceną zachowań czy postaw mieszkańców Rybnika, w zależności od dzielnicy w której zamieszkiwali. Zastrzegam się raz jeszcze, że są to obserwacje i odczucia według moich obserwacji – „psychologa” amatora!Dzielnica „Maroko” – gdzie mieszkaliśmy od 1937 do 1945 roku, była dzielnicą robotniczo-chłopską. Mieszkańcy tej dzielnicy, prezentowali dosyć bierne podejście do życia i skromne ambicje. Od naszego domu rozpoczynały się pola uprawne, przed którymi było ileś budynków czynszowych, prywatnych kamienic i służbowych domów kolejarskich. Droga od ulicy Zebrzydowskiej (tak ją nazywano przed wojną) – w kierunku obecnego kompleksu bloków mieszkalnych zwanego „Nowiny”, była drogą z utwardzonej ziemi, przy której stało chyba z pięć domów z zabudowaniami gospodarskimi, a w miejscu stojących obecnie bloków mieszkalnych, złociły się łany pszenicy, żyta, owsa oraz widoczne były pasy ziemi obsadzonej ziemniakami (kartoflami).

W lewo od ulicy Zebrzydowskiej, była ulica Raciborska – rozpoczynająca się od rynku, a następnie rozgałęziająca z ulicą Wodzisławską i trochę wyżej (około 300 metrów) – z ulicą Zebrzydowską. Usytuowane były przy niej budynki – willowe, zamieszkiwane przez zamożniejsze rodziny. O tych mieszkańcach niewiele można powiedzieć, gdyż parkany do ich posesji były okazałe i dosyć skutecznie chroniły właścicieli will przed „podglądaniem”.
Od skrzyżowania ulicy Raciborskiej z Wodzisławską – wzdłuż ulicy Wodzisławskiej, rozpoczynała się dzielnica Smolna – ciągnąca się aż do dzielnicy Zamysłów. Ulica Wodzisławska była dosyć chaotycznie obstawiona budynkami mieszkalnymi i budynkami z przyległymi do nich zabudowaniami gospodarskimi (gospodarstw rolnych). Od szkoły podstawowej nr 2, a raczej trochę dalej – od budynku „Fajkusa”, rozpoczynały się pola uprawne, ciągnące się za Zamysłów – w kierunku Niedobczyc.
Kolejna dzielnica usytuowana była przy ulicy Gliwickiej, rozpoczynającej się od skrzyżowania z ulicą Sobieskiego. Idąc w górę od tego skrzyżowania, w odległości około 500 metrów, w najwyższym punkcie ulicy Gliwickiej – po jej lewej stronie, usytuowany był kompleks budynków szpitala psychiatrycznego. Naprzeciw budynków szpitalnych, usytuowane były budynki służbowe, w których mieszkały rodziny, z których jakaś osoba była zatrudniona w owym szpitalu psychiatrycznym. Niektórzy lekarze mieszkali w swoich prywatnych budynkach na terenie miasta, a cześć z nich, mieszkała na terenie szpitala. Ilekroć musiałem przechodzić tą ulicą – obok szpitala, zawsze czułem się nieswojo. Odczucia te powodowali psychicznie chorzy pacjenci – wyglądający przez zakratowane okna dwupiętrowych budynków szpitalnych. Budynki te usytuowane parę metrów od ulicy, oddzielone były od tejże ulicy, około trzy metrowej wysokości – wyjątkowo upiornym murowanym parkanem! Pacjenci wykrzykiwali coś do ludzi przechodzących ulicą, a z wewnątrz budynków dolatywały krzyki i jęki. Powodowało to bardzo nieprzyjemne – wręcz odstraszające wrażenie. Brama wejściowa do wnętrza szpitala – z masywnymi metalowymi drzwiami, była czymś symbolicznym, odgradzającym ten „normalny” świat od „nienormalnego”! Odnosiłem wrażenie, że przez to ponure sąsiedztwo, mieszkańcy ulicy Gliwickiej byli jacyś zamknięci w sobie, apatyczni. Chyba nie ja jeden, starałem się przechodzić obok szpitala i tych budynków jak najszybciej i jak najdalej od nich, a więc z drugiej strony ulicy. A przecież tamtędy trzeba było przechodzić, w kierunku kąpieliska dla Rybnika tj. stawu o nazwie „Ruda”. Obok kąpieliska, były także dzikie stawy rybne, zarośnięte szuwarami. W stawach tych było dużo ryb, a w szuwarach i przybrzeżnych zaroślach, gnieździły się wielkie ilości ptactwa wodnego. Wraz z ojcem (kiedy jeszcze żył) i z mamą, a także w późniejszych latach, chodziłem wymienioną drogą „kąpać się” na Rudę.
Od szpitalnych budynków służbowych, ciągnęły się znowu pola uprawne w kierunku Paruszowca – przemysłowej dzielnicy Rybnika.
Następną dzielnicą, jest centrum miasta, gdzie w koło rynku oraz najbliższego jego sąsiedztwa, zamieszkiwali bogatsi obywatele miasta a więc przede wszystkim kupcy – właściciele sklepów, lekarze, adwokaci, a także inni „mieszczanie”. Ci bogatsi byli więc trochę „wymieszani” z biedniejszymi mieszkańcami oficyn czy zabudowań czynszowych – tzw. „tyłów”. Właścicielami oficyn („tyłów”) byli oczywiście ci bogacze, których budynki od tzw. frontu wyglądały o wiele okazalej. Mieszkańcy tzw. śródmieścia uważali się chyba za „lepszych”, kulturalniejszych w stosunku do mieszkańców innych dzielnic czyli „peryferii”.
Dobrnąłem wreszcie do dzielnicy, usytuowanej za towarową częścią dworca kolejowego w Rybniku – dzielnicy „Meksyko”. Charakteryzowała się ona dosyć specyficznym sposobem bycia jej mieszkańców. W tej dzielnicy starano się o prezentowanie jak najlepszego – osobistego wizerunku czyli zachowań moralnych, fachowości, walorów intelektualnych. Nie umniejszając wartości innych mieszkańców dzielnic Rybnika, są to cechy, które tak jednoznacznie przestrzegane były w rodzinie ojca,  przez Jego rodziców i rodzeństwo, mimo że była to rodzina typowo robotnicza! Mieszkańcy „Meksyko” rywalizowali między sobą niemal w każdej dziedzinie. Rywalizowała rodzina przed rodziną, dom przed domem – chcieli mieć lepsze rezultaty w zagospodarowaniu ogródka, otoczenia swoich domostw, w szlachetniejszych zachowaniach w dokształcaniu się itd. Kultura rodzinna była dominującą. Każdy chciał być kimś, czymś, każdy starał się, by mówiono o nim pozytywnie, by stawiano go za przykład, żeby jego rodzinę stawiano jako wzór. Stąd i w rodzinie ojca, każda z sióstr czy braci, starali się uzyskać co najmniej zawodowe wykształcenie i każde okazywało chęć ciągłego dokształcania się – nawet na poziomie zawodowym czy średnim, jeżeli z powodów materialnych nie mogli sobie pozwolić na studia wyższe. Tak jawnie okazywanych ambicji – mimo pilnych obserwacji, nie dostrzegałem w innych dzielnicach Rybnika, by tak zespołowo walczono o prestiż swojej rodziny, domu, osiedla! Zapewne można to uznać za frazes, ale ja byłem i jestem dumny, że ojciec mój pochodził z takiej rodziny i z tej właśnie dzielnicy Rybnika!
wrz 192007
 
Historia granicy polsko-niemieckiej w powiecie rybnickim wiąże się nierozłącznie z zakończeniem I wojny światowej. Śląsk, a zatem również ziemia rybnicka należały do Rzeszy Niemieckiej. W wyniku zawarcia pokoju przez państwa Ententy z Niemcami 7 maja 1919 roku, Górny Śląsk jako obszar zamieszkały w większości przez ludność Polską miał zostać przyłączony do Polski. Jednakże na skutek działań strony niemieckiej, mocarstwa zgodziły się na poddanie pod plebiscyt terenów Górnego Śląska. Głosownie jednak nie miało stanowić o bezpośrednim podziale ziemi górnośląskiej – propozycję podziału miała zaproponować dopiero Międzysojusznicza Komisja Rządząca i Plebiscytowa na Górnym Śląsku, ostateczne granice ustalić Liga Narodów,  a zatwierdzić Rada Ambasadorów. Terror i represje niemieckie doprowadziły do wybuchu dwóch powstań śląskich jeszcze przed ustalonym terminem plebiscytu.
Zachodnia niemiecka granica w okolicach Rybnika przed I wojną światową.

Zachodnia niemiecka granica w okolicach Rybnika przed I wojną światową.

20 marca 1921 r. odbył się plebiscyt, w którym wzięło udział 1188625 z 1217858 mieszkańców (i osób urodzonych na obszarze plebiscytowym) uprawnionych do głosowania. Za Polską oddano 478426 (40,3 %), a za Niemcami 706273 (59,4 %) [1]. W powiecie rybnickim na 44739 oddane głosy 27466 stanowiły za Polską, natomiast 17078 za Niemcami. W samym mieście Rybnik z 6670 głosów na Polskę przypadło 1943, a za Republiką Weimarską 4714 głosów. Na podstawie wyników przedstawiciele Anglii i Włoch zaproponowali przydzielenie Polsce jedynie dużych części powiatów  pszczyńskiego i rybnickiego oraz małej części katowickiego. Wojciech Korfanty na podstawie wyników plebiscytu wg gmin przedstawił swój własny podział, który w nieco zmodyfikowanej wersji popierała Francja. Trzecie powstanie, które niebawem wybuchło było spowodowane m.in. przedostaniem się do wiadomości publicznej propozycji podziału Śląska przez Włochy i Anglię. Powstanie zmusiło Ligę Narodów do uwzględnienia woli polskiej ludności Górnego Śląska walczącej o swe narodowe prawa. Ostatecznie w dniu 20 października 1921 Rada Ambasadorów zatwierdziła decyzję Rady Ligi Narodów o podziale Górnego Śląska, która przyjęła Włoski, pośredni sposób podziału Śląska. Z obszaru plebiscytowego Niemcy otrzymały 7794 km2 (71 % terytorium) z 1116,5 tys. mieszkańców, natomiast Polska – 3214 km2 (29 % terytorium) z 996,5 tys. mieszkańców. Polska otrzymała znaczną część powiatu lublinieckiego z Lublińcem, tarnogórskiego z Tarnowskimi Górami, rybnickiego z Rybnikiem, raciborskiego i cały powiat pszczyński. Ponadto w granicach Rzeczypospolitej znalazła się Królewska Huta i Katowice.
Powiat rybnicki w czasie plebiscytu

Powiat rybnicki w czasie plebiscytu

15 maja 1922 roku Polska i Niemcy zawarły porozumienie regulujące podział Górnego Śląska, a w lipcu 1922 r. kolejne powiaty są przejmowane przez polską administrację, w tym również rybnicki, który 3 lipca 1922 wrócił do macierzy.
Granica polsko niemiecka na Lukasynie (Lukasine) na ulicy Rybnickiej, 3 km przed Raciborzem w 1922 r.

Granica polsko niemiecka na Lukasynie (Lukasine) na ulicy Rybnickiej, 3 km przed Raciborzem w 1922 r.

Przebieg granicy pośród pól w Markowicach.

Przebieg granicy pośród pól w Markowicach.

W wyniku podziału Górnego Śląska na część Polską i Niemiecką powiat rybnicki stał się powiatem granicznym. Zmieniła też się jego północno zachodnia granica. W Niemczech pozostały między innym Rudy, Pilchowice czy Stanica, natomiast włączono do niego z powiatu raciborskiego Gorzyce, Rogów, Lubomię i Kornowac, Przyszowice i Gierałtowice z powiatu gliwickiego oraz Bujaków z powiatu zabrzańskiego. Granica państwa na terenie powiatu rybnickiego biegła od południa wzdłuż Odry, dalej pod Raciborzem obok Raszczyc przez Górki, Stodoły, Wilczą obok Knurowa i Przyszowic do Makoszów, które znalazły się w powiecie rudzkim.
Przebieg granicy w Górkach Śląskich.

Przebieg granicy w Górkach Śląskich.

Przebieg granicy w Górkach Śląskich.

Przebieg granicy w Górkach Śląskich.

Granica rozdzielająca pola Kuźni Nieborowickiej.

Granica rozdzielająca pola Kuźni Nieborowickiej.

Granica pomiędzy domami w Kuźni Nieborowickiej.

Granica pomiędzy domami w Kuźni Nieborowickiej.

Granica pomiędzy domami w Kuźni Nieborowickiej.

Granica pomiędzy domami w Kuźni Nieborowickiej.

Po plebiscycie i trzecim powstaniu przez kilka miesięcy trwało wytyczanie linii granicznej oddzielającej część polską od niemieckiej. Została wyznaczona za pomocą białych słupków z literami P i D, które w wielu miejscach zachowały się do dnia dzisiejszego. Granica przebiegała pomiędzy domami, przez zakłady przemysłowe i pola często w sposób wręcz absurdalny. Na drogach postawiono szlabany i założono posterunki celne przy przejściach. Najgorszy podział był jednak dla ludzi, którzy aby odwiedzić najbliższą rodzinę musieli przekraczać granicę. Prawie do samego końca II Rzeczpospolitej była to bardzo spokojna granica.
Okolice Rybnika w 1945 r. z zaznaczonym przebiegiem byłej granicy polsko-niemieckiej.

Okolice Rybnika w 1945 r. z zaznaczonym przebiegiem byłej granicy polsko-niemieckiej.

8 października 1939 województwo śląskie wraz z innymi polskimi ziemiami zachodnimi zostaje wcielone przez Hitlera do III Rzeszy, wchodząc w skład rejencji katowickiej, a potem tworząc prowincję górnośląską

Wyznaczona ponad 85 lat temu granica istnieje jednak do dziś. Linia rozdzielająca powiat rybnicki od raciborskiego biegnie prawie w ten sam sposób, podobnie jest z biskupstwem, które w „starej” części powiatu rybnickiego podlega pod kurię gliwicką, zaś dzisiejszy powiat rybnicki pod katowicką.

 

Szymon Strzeja


Przypisy i literatura
[1] Die Volksabstimmung in Oberschlesien 1921 [dostęp 20.02.2014 r.] http://home.arcor.de/oberschlesien-ka/abstimmung/abstimmung.htm
[2] Rogmann Heine, Schlesiens Ostgrenze im Bild, Breslau, 1936
[3] Madeja Jacek, Polsko-niemiecka granica między chlewikami, Gazeta Wyborcza, 2007.03.29

wrz 152007
 
Któregoś dnia, w miarę zbliżania się w okolice „Pijownika”, dolatywał do nas coraz donośniejszy i rozpaczliwy krzyk młodej kobiety. Gdy doszliśmy do sąsiedztwa stawu, zobaczyliśmy zbiegowisko ludzi z pochodniami, ze świeczkami, wzajemnie przekrzykujących się i powstrzymujących młodą dziewczynę od zamiaru rzucenia w toń wodną. Miało to związek z zawodem miłosnym owej dziewczyny, a wynikało z późniejszych komentarzy. Tak czy inaczej, ów wieczór, miejsce nad wodą oświetlane wspomnianymi pochodniami i świeczkami, spowodowało wyjątkowo ponurą atmosferę, zaś dodatkową scenerię grozy powodowała poświata połówki księżyca odbita w wodzie, tłum przemieszczających się ludzi, i rozpaczliwy krzyk tej młodej dziewczyny! Długo tamta scena wzbudzała we mnie przykre refleksje. Ilekroć przechodziliśmy tamtędy, zawsze w podświadomości dziecięcej wytężałem słuch, czy nie usłyszę znowu jakiegoś rozpaczliwego krzyku przy stawie. Kiedy jednak przeszło się ten bezludny około półkilometrowy odcinek drogi (od skrzyżowania), zaczynały się zabudowania „Maroka” i napięcie znacznie opadało.
Zimą mama wiozła nas na sankach, więc ilekroć to sobie przypominam, ogarnia mnie wyjątkowe wzruszenie. Jakże musiało być Jej ciężko, ile musiała pokonywać niedogodności, – a jednocześnie nie dała nam tego odczuć! Przepraszam za te tak osobiste refleksje o mojej mamie, o tamtych czasach – czasach mojego dzieciństwa, ale ilekroć jestem w Rybniku, jakoś podświadomie cięgnie coś w te miejsca, i …. wywołuje jakże wielkie wzruszenie.
(…) Za to Mamo, że noc w noc czujnie strzeżesz
kolorowych i spokojnych mych snów;
za to,  Mamo, że Ci zawsze mogę wierzyć,
że rozumiesz mnie nawet bez słów;
cóż Ci dzisiaj mogę za to dać, Najdroższa Mamo?
Po jednym kwiatku za noc każdą nieprzespaną,
po jednym kwiatku za każde zmartwienie,
po jednym kwiatku za płynące z Twych rąk ukojenie.
Za każdą Twoja zmarszczkę – jeden kwiat
i jeden za każdy siwy włos.
Pod nogi trzeba by Ci rzucić cały świat,
wszystkie kwiaty na ogromny stos.

Wiersz Co Ci dam – Maja Waszak
Zapamiętałem i bardzo zabawne zdarzenia z tego okresu. Ciężko bowiem było o włóczkę wełnianą, ciepłą odzież na zimę, a brakowało pieniędzy by pójść do sklepu i kupić potrzebne części ubioru. Ludzie wpadli więc na pomysł, że worki na towary sypkie w sklepach, wykonane są z nici wełnianych więc zdobywali je w różny sposób, następnie je „pru­li” i robili z tej wełny ciepłe skarpety, swetry, szaliki, berety. Mama także przyniosła do domu takie worki, a że nie było wówczas takiej różnorodności zabawek jakie obecnie mają dzieci, trzeba było samemu wymyślać sposoby zabawy. Wchodziliśmy więc do tych worków udając biwakowiczów, traktując je jako namioty, śpiwory itd. Przy tej to zabawie, zaczęliśmy coraz intensywniej i głośniej kichać, a gdy doszło do bardzo wielkiej częstotliwości kichania, zwróciło to uwagą mamy, że coś jest nie tak z naszą zabawą. Jak się okazało, były to worki po proszku do prania. Wchodząc do nich i przetrzepując je na wszyst­kie sposoby (w trakcie zabawy), drobinki proszku wraz z intensywnie wdycha­nym powietrzem, przedostały się do nosa i gardła i były powodem takiej reakcji – silnego podrażnienia nosie i gardle. Oczywiście,  wspaniała zabawa zakoń­czyła się, a mama następne zdobyte worki przed spruciem wpierw przepierała, by nie narazić się na takie kichanie w trakcie wykonywania z nich czegokolwiek – jak było to podczas naszej zabawy!Gdy nasi bliscy a więc ojciec, siostra mamy i wujek Staszek Sobik znaleźli się w w KL Auschwitz i tam walczyli o przetrwanie, moja mama z ogromnym zaangażowaniem pomagała – przesyłała żywność tym najbliższym w KL Auschwitz, ale także walczyła o nasze fizyczne przeżycie. Ojciec był jedynym żywicielem rodziny, obowiązywały kartki żywnościowe, ubraniowe, zaś kartki przysługiwały tylko pracującym i ich rodzinom. Jako Ślązak i pracownik niemieckiego przedsiębiorstwa, ojciec i mama z „urzędu” (na siłę), otrzymali volkslistę III-ciej grupy – wg klasyfikacji społeczności niemieckiej. W nawiązaniu do znaczenia tej klasyfikacji wyjaśniam w wielkim uproszczeniu, że do pierwszej grupy należeli rodowici Niemcy. Do drugiej grupy należeli różni zabiegający o tą przynależność nie tylko Niemcy, ale i nadgorliwcy, wysługujący się hitlerowcom. Okupant wmawiał Ślązakom, że mają niemieckie pochodzenie i zamieszkują ziemie przynależne Niemcom, i z tego to tytułu „na siłę” przyznawano grupę III-cią. Była także IV-ta grupa (nazywana „bezgrupowcami”), do której należeli ci, którzy na terenach okupowanych nie chcieli przyjąć czy podpisać grupy III-ciej. Temat ten rozbudowałem tak bardzo, gdyż od przynależności do danej grupy narodowościowej – przydzielane były odpowiednie świadczenia socjalne i wagowe ilości żywności, wpisane w kartki przydziałowe. Gdy więc ojca aresztowano, zostaliśmy bez środków do życia, a okupant ani myślał zabezpieczyć pomoc socjalną czy materialną rodzinie wroga Niemiec.

W pierwszej kolejności – na miarę swoich możliwości, przyszła nam z pomocą materialną i finansową rodzina ojca. Mama otrzymywała od tych dziadków niewielkie ilości pieniędzy, artykuły żywnościowe oraz  jakiejś części ubioru, które przeszywała dla mnie i młodszego brata na spodnie, płaszczyki czy inne części ubioru. Otrzymywała także pomoc od konspiracyjnych grup ruchu oporu, bowiem członkowie ZWZ/AK którym udało się szczęśliwie uniknąć aresztowania, natychmiast uaktywnili struktury organizacyjne i kontynuowali walkę z okupantem. Wraz ze wznowieniem działalności formacji bojowych, bardzo aktywną działalność okazywała sekcja charytatywna, a jej działacze udzielali w znaczący sposób pomoc rodzinom, których członkowie zostali aresztowani i osadzeni w obozach koncentracyjnych. Wielokrotnie podczas Mszy św. w kościele O.O. Franciszkanów przy ulicy Wodzisławskiej, podchodził ktoś do mamy i dyskretnie wsuwał Jej w rękę zawiniątko. Po rozpakowaniu w domu owego zawiniątka, wewnątrz były pieniądze albo kartki żywnościowe, ubraniowe, lub i jedno i drugie. Czasem pieniądze były dostarczane przez kogoś ze znajomych, ze wskazaniem, dla kogo są przeznaczone. Trzeba jednak było uważać, by okupant nie zorientował się, że taka forma pomocy jest nam udzielana, a szczególnie z jakiego źródła.
Mama potrafiła bardzo racjonalnie gospodarować pieniędzmi, była w pełni tego słowa znaczeniu zaradną gospodynią, pedantyczną, potrafiła bardzo dobrze gotować, wypiekać ciasta, szyć na maszynie. Szyła bluzki, koszule, spodeńki, piżamy i prawie wszystko, co potrzebowaliśmy do przyodziewku. Przeszywała nam wymienione elementy ubioru ze starszych rzeczy własnych lub z tych, jakie otrzymywała od rodziny ojca. Mama była główną organizatorką artykułów spożywczych i organizującą wysyłkę paczek do obozu. Gestapowcy interesowali się jednak rodzinami, które zostały bez środków do życia, a pomagają bliskim osadzonym w obozach. Nie mogąc osobiście wysyłać za dużo paczek – żeby „nie podpaść”, upraszała znajomych by swoim nazwiskiem „firmowali” paczki wysyłane przez mamę. Oczywistą sprawą było, że rodzice ojca i wujka Staszka, także wysyłali paczki do obozu jak często mogli to robić. Pomocni okazali się także niektórzy znajomi którzy proponowali wysyłkę paczek do naszych bliskich – do obozu – wpisując swoje nazwisko jako nadawca. W tym miejscu podkreślam, że bardzo chętnie takiej pomocy udzielali Ślezakowie (rodzice Jerzego Ślezaka) mieszkający na ul. Św. Jadwigi. Hitlerowcy interesowali się jednak takimi osobami i mogli je ukarać bardzo surowa za pomoc okazywaną Polakom – zaklasyfikowanym jako wrogowie Rzeszy.
Rodzice mamy nie mogli sobie pozwolić na wysyłanie paczek do obozu, gdyż sami byli skazani na zapobiegliwość i pomoc mamy. Dziadek (ojciec mamy) przez krótki okres czasu od rozpoczęcia się hitlerowskiej okupacji, otrzymał pracę u Sobczyka – niemieckiego producenta ciastek. Pracował w tym zakładzie jako stolarz. Otrzymywał skromny zarobek, ale co dwa tygodnie przynosił deputat, składający się z produktów tej wytwórni. Przynosił więc kartoniki wspaniałych ciastek przekładanych marmoladą lub inną ładnie i smacznie wyglądającą masą. Kładł je na stole, a my dzieci patrzyłyśmy bardzo łapczywie na owe smakołyki. Radość nasza kończyła się zazwyczaj na tych obserwacjach w milczącym oczekiwaniu na „co łaska”, gdyż babcia i mama dokonywała podziału zawartości kartoników na cztery części – Zosia, Janek, Staszek i … „my”. Z tego „my”, przypadało na każdego z nas dzieci po jednym lub dwóch ciastkach, plus ta dokładka, którą babcia, mama, dziadek – ze swojej części zrzekli się na naszą korzyść. Nie marudziliśmy, nie szemraliśmy, że mało się nam dostało! Każde z nas wczuwało się w potrzebę takich podziałów – żeby wysłać ile się da dla naszych kochanych tam – do obozu.
Przynoszenie ciastek przez dziadka nie trwało jednak długo. Tnąc w pracy deski na pile tarczowej, odciął sobie palce prawej ręki. Został więc zwolniony z pracy, nie otrzymawszy żadnego zasiłku powypadkowego. Mama musiała od tego czasu troszczyć się o powiększone grono osób pozbawionych środków do życia.
wrz 102007
 
wrz 102007
 
Smolna…
Dzielnica moich młodzieńczych lat, gdzie zamieszkiwałem od zakończenia okupacji hitlerowskiej (wcześniej mieszkałem na „Maroku”) – do wyprowadzenia się na stałe z Rybnika w 1960 roku.
Pozostał jednak w sercu przeogromny sentyment do młodzieńczych przeżyć – szczególnie na Smolnej. Rozbudza się owa tęsknota ze zdwojoną siłą, gdy gdzieś w oddali od Rybnika, spotykam „krajana” lub „krajankę”, a rozmowa przeradza się w epatowania na temat tego rodzinnego a tak bliskiego mi miasta.
Jakże wymowne są słowa Wieszcza A. Mickiewicza (w Epilogu do Pana Tadeusza):
Dziś dla nas, w świecie nieproszonych gości,
W całej przeszłości i w całej przyszłości
Jedna jest tylko kraina taka,
W której jest trochę szczęścia dla Polaka,
Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie
Święty i czysty, jak pierwsze kochanie,
Świadomość tych słów, takiej interpretacji fragmentu wiersza, powodowała od dawna chęć opublikowania pewnych osobistych wspomnień z okresu dziecinnego a później młodzieńczego. Przeznaczenie chyba spowodowało, że w Ustroniu, zupełnie przypadkowo poznałem  przeuroczą osobę z Rybnika – a zwróciłem na Nią uwagę (poza osobistą urodą) przez specyficzny akcent wymowy charakterystyczny dla rybniczan, chociaż wysławiała się nie gwarą a poprawną polszczyzną. Postanowiłem więc urealnić owe chęci pisania – tym bardziej, gdy oświadczyła że jest Anią nie z „Zielonego Wzgórza”, a z Piasków k.Rybnika, rozmowy nasze o Rybniku nie miały końca. Dodam jednak informację uzupełniającą, że zachowanie Ani faktycznie nie odbiegało impulsywnością i żywiołowością od tej właśnie Ani z „Zielonego Wzgórza”. Miałem się z kim dzielić wspomnieniami o moim „kraju lat dziecinnych” – kraju „świętym i czystym, jak pierwsze kochanie”.
Jak wielkie jest to zauroczenie, niech świadczy fakt z reakcji na muzyczne inspiracje, gdy już po usłyszeniu cudownej VI Symfonii Beethovena, na ekranie wyobraźni, jak żywe jawią się plenery pól z rozkołysanymi na wietrze łanami zbóż, nie skoszonych traw na łąkach, z lasami na horyzoncie, co z nie mniejszą tęsknotą przedstawia Mickiewicz we wstępie do w/w epopei:

Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych;
Do tych pól malowanych zbożem rozmaitym,
Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;
(…)
Oj tak, tamten Rybnik charakteryzowały nie tylko czubki hałd kopalnianych – widoczne na horyzoncie od budynku w którym mieszkałem przy ulicy Reymonta. Za tym budynkiem rozciągały się faktycznie owe pola obsiane zbożem rozmaitym, obsadzone kartoflami, łąkami porośniętymi soczystą zielenią traw. I żeby nie być gołosłownym, przypominam: między ulicą Wodzisławską w kierunku targowiska, spędzałem wiele wspaniałych zabaw na Marcolowych łąkach (tak latem jak i zimą). Za budynkiem w którym mieszkałem, mieszkali Szymurowie, a za nimi w kierunku do ulicy Krzyżowej także były pola obsiane zbożem i obsadzone kartofliskami. Za budynkiem naprzeciwległym do mojego budynku – gdzie mieszkali Kuczowie, aż do boiska szkolnego i dalej do ulicy Szkolnej były pola uprawne. Za budynkiem Fajkusa usytuowanym przy Wodzisławskiej, w kierunku Zamysłowa, ciągnęły się  niezliczone poletka uprawne. Oczywiście nie wymienię wszystkich ich właścicieli, gdyż pamięć po tylu latach zubożała o tego typu szczegóły, lecz obszernie opisuje to L. Musiolik w swoich książkach, potwierdzając moje informacje. Bez liku jest przykładów, wywołujących takie to skojarzenia. By jednak we wstępie nie wyczerpać całej treści opracowania, przejdę do zapamiętanych szczegółów, gdyż one to stanowią istotę owego zauroczenia i westchnień jak do „pierwszego kochania”.
Dziadek – ojciec mojej mamy, ze względu na panujące bezrobocie w poznańskim, przyjechał do Rybnika w 1922 r. Otrzymał pracę jako pielęgniarz w Zakładzie Psychiatrycznym, a gdy po jakimś czasie otrzymał mieszkanie służbowe, ściągnął w 1924 r. do Rybnika swoją rodzinę tzn. swoją żonę a moją babcię oraz trójkę dzieci. Jedna z tych córek – Helena z d. Żurek wyszła zamaż za Jana Klistałę z „Meksyka” i tak oto na świecie znalazł się autor niniejszych wspomnień. Ponieważ ojciec był kolejarzem i otrzymał mieszkanie służbowe w kolejarskich budynkach na „Maroku”, więc nasz rodzina tam zamieszkała.
Tekla i Stanisław Żurek

Tekla i Stanisław Żurek

 

Tekla Żurek

Tekla Żurek

 

Gdy w 1939 r. wojska hitlerowskie rozpoczęły okupację Polski a zatem i Rybnika, dziadek jako zagorzały Hallerczyk odmówił podpisania Volkslisty. Został zwolniony z pracy a także eksmitowany z służbowego mieszkania – otrzymując jako pomieszczenie mieszkalne wolno stojący pawilon po sklepie przy ulicy Smolkastrase 10 (obecna ulica św. Jadwigi) w dzielnicy Smolna. Był to budynek parterowy, składający się z dwóch pomieszczeń – z dosyć dużym oknem wystawowym. W pierwszym pomieszczeniu, prawdopodobnie urządzona była część sklepowa z ladą do sprzedawania (gdy sklep funkcjonował), a  drugie pomieszczenie służyło do magazynowania towarów. Pawilon ten nie posiadał kanalizacji ani instalacji wodnej. Po wodę trzeba było chodzić do korytarza w podłużnym budynku czynszowym – usytuowanym parę metrów od budynku zamieszkałym przez dziadków. Do ubikacji chodziło się także za ów budynek czynszowy – w jego podwórze (około 100 metrów od budynku dziadków). Z prawej strony budynku sklepowego, Niemcy wybudowali w bardzo krótkim czasie blok mieszkalny – trzy piętrowy, nazywany budynkiem Maciaszków, a mieszkali w nim funkcjonariusze niemieccy i nauczyciele uczący w szkole na Smolnej (po wojnie Szkoła nr 2).
Od dnia aresztowania ojca, siostry mamy – Zofii oraz jej męża Stanisława Sobika, mama nie mogła sobie znaleźć miejsca. Odczuwała potrzebę rozmawiania z kimś bliskim, z kim mogłaby podzielić się psychicznym bólem. Takimi najbliższymi dla Niej z oczywistych powodów byli Jej rodzice. Stąd niemal codziennie przebywaliśmy u dziadków na „Smolnej”, a późnym wieczorem wracaliśmy do siebie na „Maroko”, lub czasem zostawaliśmy u dziadków do dnia następnego. Był to dosłownie nasz drugi dom.
Pokuszę się jednak na opisaniu tych wieczornych powrotów na „Maroko”, gdyż  za każdym razem moja dziecinna fantazja inaczej je przeżywała. Zanim jednak przejdę do opisywana owych powrotów, muszę wyjaśnić, że aby utrudnić rozpoznawanie terenu dla samolotów alianckich (lecących bombardować obiekty militarne i przemysłowe – np. Zakłady w Kędzierzynie „Hajdebrek”), Niemcy wprowadzili nakaz zaciemnienia okien tzw. „Ferdunkelung”. Z oczywistych powodów także ulice nie były oświetlone, a księżyc nie zawsze rozjaśniał mrok wieczoru. Często więc wracaliśmy do domu w tzw. „egipskich ciemnościach”. Mama znała tą drogę na pamięć, więc szliśmy z bratem obok, mocno trzymając się Jej rąk.
Od dzielnicy Smolna do skrzyżowania z ulicą Zebrzydowską i Raciborską, można było spotkać o tej porze i innych ludzi, a poza tym, był to odcinek drogi zaliczający się do przedmieścia, więc chodniki były bardziej uporządkowane. Od „krzyża”, czyli od skrzyżowania ulicy Zebrzydowskiej i Raciborskiej – w kierunku „Maroka”, był odcinek drogi bardzo nieprzyjemny, którym szczerze powiedziawszy bałem się chodzić. Była to droga częściowo brukowana, po której jeździły wozy konne i nieliczne wówczas samochody. Chodnik stanowił utwardzony pas ziemi – wzdłuż wybrukowanej drogi, na której pod wpływem opadów deszczowych powstało dużo nierówności – bruzd i kraterów. Do innych mankamentów tego odcinka drogi należało, że od skrzyżowania (od krzyża) – po prawej stronie między chodnikiem a polami, była skarpa (nasyp) około 1 do 1,5 metra wysokości ponad ów chodnik, a długość skarpy wynosiła około 400 metrów, zaś na jej grzbiecie rosły wieloletnie i wysokie świerki oraz sosny – pozostałość lasu jaki kiedyś rósł do tego miejsca. Już te drzewa o zmierzchu, powodowały dosyć ponury nastrój, a na drzewach (o zmroku) przysiadały sowy i przez pohukiwanie zwiększały atmosferę grozy. Po lewej stronie od wspomnianego już skrzyżowania, ciągnęły się na odcinku około 400 metrowym (między ulicą Zebrzydowską a Raciborską) ogródki działkowe, kończące się dosyć dużym spadem do stawu nazywanego potocznie „Pijownik”. Staw ten niepokoił mnie szczególnie. Był bardzo zaniedbany, obrośnięty szuwarami, a woda w nim była mętna, dosłowne rozlewisko brudnej wody i chyba na użytek wędkarzy wykonana była kładka około 5 metrowej długości – od brzegu w kierunku środka stawu.
Krążyły w owym czasie opowieści o „utopcach” które upodobały sobie ten właśnie staw, pomost i otoczenie stawu. Według tych opowiadań, utopce miały przeróżny wygląd zaś według  mojej dziecięcej wyobraźni, był to mały człowieczek, podobny do karła, brodaty, o krzaczastych brwiach, z kapeluszem na głowie (jak Rumcajs z Czeskich bajek) i bardzo złośliwy. Utopce te, aktywne były podobno w pobliżu stawu, uwodziły ludzi tj. „mieszały” tak skutecznie w głowie upatrzonego osobnika, że uwiedziony nieszczęśnik wchodził potulnie za utopcem w głębiny wodne. Uwiedzieni ludzie stawali się kolejnymi wcieleniami utopców, wychodzili po jakimś czasie z wody i uwodziły kolejne osoby. Tak się podobno utopce rozmnażały. Kiedy więc szedłem obok mamy – znając takie opowiadania, kurczowo trzymałem się jej ręki i z wielkim lękiem pokonywałem odcinek drogi obok stawu, żeby mnie pod osłoną ciemności utopiec nie złapał za nogę i nie wciągnął do stawu!