maj 192007
 

Część 3 historii bohaterskich harcerzy z Rybnika. Z poprzednią częścią można zapoznać się tutaj.

KOŻDOŃ JERZY, Urodzony 20.04.1934 r., w Rybniku. Aresztowany 25.06.1943 r. przez hitlerowców wraz z członkami rodziny, lecz przekazany do dyspozycji miejscowej policji. Zwolniony z posterunku policji ukrywał się – u krewnych do końca wojny. Po wojnie ukończył studia uzyskując dyplom inżyniera górnika. Pracował w Przedsiębiorstwie Robót Górniczych do przejścia na emeryturę. Działacz społeczny, radny w gminie Pawłowice*Wstęp do tragicznych przeżyć rodziny Kożdoniów wymaga przypomnienia wydarzeń z przeszłości nieco odleglejszej, a to z tej prostej przyczyny, że w latach 1918 do 1922 gdy Ślązacy walczyli o wolność w powstaniach śląskich i poprzez plebiscyt, dziwnym zbiegiem okoliczności walczyli z okupantem niemieckim – który zjawił się ponownie na polskiej ziemi w latach 1939 do 1945. W swoich patriotycznych sumieniach mieli więc zakodowaną potrzebę walki o wolność Ojczyzny – Ojczyzny śląskich Polaków! Jest i taki znamienny fakt, że wielu działaczy organizacji konspiracyjnej ZWZ/AK, w tamtej przeszłości roku 1919, należało do tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej – POW!

Paweł Kożdoń (ojciec), urodził się w Karwinie na Śląsku Cieszyńskim. Dzieciństwo spędził w Pielgrzymowicach, gdzie od dwóch pokoleń osiedleni byli jego przodkowie. Zgodnie z wolą swojego ojca, Paweł mimo że chciał zostać nauczycielem, musiał kontynuować tradycję rodzinną i podjąć pracę w górnictwie. Mógł zatem realizować swoje chłopięce marzenia – kupując książki za mozolnie zaoszczędzone grosze z bardzo skromnego kieszonkowego, i ucząc się grać jako samouk na skrzypcach, fisharmonii i trąbce. W okresie Plebiscytu, jako 31 letni już mężczyzna, wykazywał wyjątkową aktywność patriotyczną, skutkiem czego Niemcy nadali Mu przydomek „polski król”. Po powstaniach, z uwagi na nienajlepszy stan zdrowia, pracował w kopalni jako palacz. Doceniony był jako wielki społecznik, został wybrany na wiceprzewodniczącego Rady Zakładowej w kopalni, a także jako starszy (członek) Spółki Brackiej. Jak znamienne było to wyróżnienie, niech świadczy fakt, że funkcję Starszego Brackiego pełnił przez 3 kadencje po 5 lat – aż do wybuchu wojny w 1939 r. Został wybrany jako zastępca naczelnika gminy, a gdy naczelnik gminy szedł na urlop, wówczas Paweł brał urlop i zastępował naczelnika. Gdy powstał Związek Obrony Kresów Zachodnich, działał w tym związku. Do Jego kolejnych zasług zaliczyć należy i to, że był organizatorem „Sokoła”, wprowadzając w ten sposób formę zrzeszania się polskiej młodzieży, w miejsce dawniej działającego „Turnverein” – niemieckiego towarzystwa gimnastycznego. Był założycielem Towarzystwa Czytelni Ludowych na terenie Chwałowic. W skromnym mieszkaniu, jakie zajmowała jego rodzina w familoku kopalnianym (dwa pokoje i kuchnia), wygospodarował trochę miejsca na szafę biblioteczną i urządził wypożyczalnię książek dla miejscowej ludności.

Franciszka Kożdoń z którą Paweł ożenił się w 1914 r., mimo obowiązków w prowadzeniu domu i wychowywaniu licznego potomstwa, udzielała się także społecznie w Towarzystwie Polek i w Kole Przyjaciół Harcerstwa. Dodam, że córka i pięciu synów Kożdoniów, należało do Związku Harcerstwa Polskiego. Trudno o bardziej wyraziste przykłady propolskiej działalności, ale jakże brzemienne okazały się one w skutkach, gdy spadła na Polskę tragedia niewoli hitlerowskiej.

Tuż przed wojną, Paweł (ojciec) jako zastępca naczelnika gminy, bardzo negatywnie występował wobec działających w konspiracji volksbundowców1, – których wykaz udało mu się zdobyć w sobie wiadomy sposób. Wspomagali ojca w tej działalności antyniemieckiej nie tylko starsi synowie Franciszek, Władysław, ale także rodzina Tkoczów oraz Pukowców. Dlatego też, już w pierwszych dniach nastania okupacji hitlerowskiej, rodziny wymienione odczuły rewanż od miejscowych – hitlerowskich zwolenników. Okazywała bowiem wielką aktywność grupa donosicieli, którzy chcąc zrobić karierę, od pierwszych dni okupacji wskazywali na przedwojennych aktywistów, że robią coś niezgodnego z prawem. Wielu volksdeutschów, którzy już przed wojną nie ukrywali proniemieckich sympatii, z wejściem wojsk hitlerowskich do Polski, okazali się wyjątkowymi nikczemnikami! Władysław Kożdoń, był aktywnym członkiem drużyny harcerskiej, której drużynowym był nauczyciel chwałowickiej szkoły – Gawroński. Gdy Gawroński został powołany do wojska w 1939 r., licząc się z możliwością napadu Niemiec na Polskę, spakował kronikę harcerską oraz inne dokumenty do ocynkowanej skrzyni (zalutowanej), a następnie zakopanej na przykopalnianej działce Kożdoniów. Równocześnie jednak, zakopano tam drugą skrzynię drewnianą, w której były książki Pawła Kożdonia (ojca) o treści antyhitlerowskiej. Działkę tę Kożdoniowie dzierżawili od przedwojennych czasów – od Kopalni.

Miejscowy volksbundowiec – pałający zemstą wobec Kożdoniów, powiadomił gestapowców, że zakopano u nich w ogrodzie skrzynie z bronią i amunicją. Przeprowadzono dnia 10.09.1939 r. demonstracyjną akcję przeszukiwania ogrodu i odkopano owe skrzynie. Rozgłoszono jednak celowo pogłoskę, że w skrzyniach znajdowało się tyle broni i amunicji, że gdyby jej zawartość eksplodowała, cała kolonia wyleciałaby w powietrze. Chciano w ten sposób wyolbrzymić zawartość skrzyń, a zarazem wzburzyć miejscową ludność przeciw rodzinie Kożdoniów.

Zajście to, rozpoczynało serię tragicznych przeżyć okupacyjnych dla rodziny Kożdoniów, więc poświęcam mu nieco obszerniejszy opis – wg relacji Franciszka Kożdonia. Otóż, – w tym właśnie dniu 10 września w godzinach przedpołudniowych, znajdowali się na terenie działki ogrodowej – Paweł Kożdoń i jego syn Tadeusz. W pewnym momencie, niemal jak właściciele działki, weszli na nią dwaj „hilspolizaje2” w cywilnych ubraniach, z opaskami na rękawach marynarek – z widoczną hitlerowską swastyką, oraz z karabinami na ramionach. Okazując lekceważenie Pawłowi Kożdoniowi, zaczęli czegoś szukać, więc Paweł bardzo oburzony takim zachowaniem przybyszów, zapominając że rzecz dzieje się w okresie okupacji niemieckiej, w dosadnych określeniach powiedział co o owych „hilspolicajach” myśli. Oni jednak kontynuowali swoje poszukiwania. Natrafili wreszcie na miejsce, gdzie ziemia była mniej ubita więc kazali Pawłowi i synowi Tadeuszowi wybierać ziemię. Gdy odkryto dwie skrzynie (jedną blaszaną i zalutowaną a drugą drewnianą), „hilspolicaje” zapytali o Władysława, który według donosu, był sprawcą zakopania skrzyń. Pomocnik policji kazał Tadeuszowi przyprowadzić Władysława. Tadeusz i Władysław spotkali się „w drodze”, gdyż Władysław został w tym samym czasie wysłany przez matkę na działkę po warzywa. Gdy więc zjawili się na działce Władysław i Tadeusz, „hilspolizaje” wezwali gestapowców. Gestapo przyjechało samochodem – bagażówką, na której znajdowali się już wcześniej aresztowani Polacy. Kazali wejść do samochodu – ojcu Pawłowi Kożdoniowi i synowi Władysławowi pod zarzutem zakopania skrzyń. Tadeusza nie aresztowano, gdyż całą sprawę wziął na siebie Władysław. Zawieziono ich do więzienia w Rybniku, stamtąd do obozu jenieckiego w Zgorzelcu a następnie do Rawicza. 14.10.1939 r. obu przetransportowano do KL Buchenwald. Paweł Kożdoń (ojciec) został później przewieziony do Ravensbrück.

Matkę – Franciszkę Kożdoń, w wyniku ciągłych szykan przez miejscowych volksdeutschów, z czworgiem młodszych dzieci wyrzucono z familoków na bruk i dopiero po paru dniach znalazła schronienie w domu Tkoczów. Tkoczowie oddali Jej do dyspozycji jeden pokój, lecz na taką ilość osób był on za mały, więc córka Janina zamieszkała u sąsiadów Tkoczów o nazwisku File. Matka zabiegała o zwolnienie ojca z obozu, ale starania te były nieskuteczne. Wiosną 1942 r. otrzymała z KL Ravensbrück zawiadomienie o śmierci męża, że „zmarł na obrzęk lewego ramienia”.

Syn Franciszek, przebywał od 1937 r. na studiach politechnicznych we Lwowie. Właśnie we wrześniu 1939 r. przebywał na ćwiczeniach wojskowych, i w wyniku wybuchu wojny zwolniono uczestników ćwiczeń, lecz na uczelni zaczęły się między studentami konflikty na tle narodowościowym, postanowił więc wrócić do domu. Jego brat Józef tuż przed 1939 r. ochotniczo wstąpił do Wojska Polskiego, brał udział w kampanii wrześniowej i w domu zjawił się na początku 1940 r. Brata Tadeusza, wysłano na przymusowe roboty w głąb Niemiec, Józefa Kożdonia, gestapo aresztowało 1.05.1940 r. i wysłało do KL Dachau. Z tego obozu przekazany został dnia 26.06.1940 r. do KL Mauthausen, a 15.08.1940 do pracy w kamieniołomach w KL Mauthausen-Gusen, gdzie figurował jako numer obozowy 43706 i 5303.

Mieszkając u Tkoczów, Franciszek współpracował z Alfredem Tkoczem, – wykonując różne czynności konspiracyjne jakim całe rodzeństwo Alfreda się zajmowało. Spotykał się jednak dosyć często z Antonim Sztajerem3, z którym znał się od czasów szkolnych (siedzieli nawet w jednej ławce), więc wciągnięty został przez kolegę do działalności w organizacji konspiracyjnej ZWZ. Przed Sztajerem składał uroczystą przysięgę, – przed krzyżem i obok stojącymi świecznikami. Od tego momentu stał się pełnoprawnym członkiem Związku Walki Zbrojnej.

Członkowie ZWZ doświadczeni tym, jak miejscowi volksdeutsche i kolaboranci potrafią denuncjować Polaków pod byle pretekstem, zachowywali w swojej działalności bardzo wielką ostrożność. Spotykali się w bardzo wąskim gronie – w tak zwanych trójkach, które stanowiły trzy bardzo zaufane osoby. Franciszek przez dłuższy czas według tej reguły, „tworzył” taki zespół ze Sztajerem i Józefem Jaszkiem, ale przeszedł na studiach we Lwowie przeszkolenie wojskowe jako kapral, więc otrzymał polecenie zorganizowania plutonu – pełniąc funkcję dowódcy tego plutonu. Musiał w związku z tym przeprowadzać rozmowy z „pewnymi” kolegami – agitując ich do działania konspiracyjnego. Nie zdołał jednak utworzyć plutonu, gdyż aresztowanie przerwało Jego działania w tym zakresie.

Ze wspomnień Franciszka wynika, że dużo członków, gotowych na wielkie poświęcenie się dla walki z okupantem, trwało w oczekiwaniu na rozkaz do konkretnej czy wielkiej akcji. W Jego otoczeniu, działania ograniczały się do zrywania niemieckich afiszów, wykonywania w widocznych miejscach antyhitlerowskich napisów, wykonywanie drobnego sabotażu. Trwali w „oczekiwaniu” na ukształtowanie się prężnej organizacji, nie tak heroicznej o jakiej po wyzwoleniu się rozpisywano, ale prężnej na ówczesne możliwości. Podnosili „ducha polskości” w rozprowadzanych ulotkach, udzielali pomocy będącym w potrzebie znajomym Polakom. Przenosili w działalność organizacji ZWZ, system stosowany wcześniej w harcerstwie. Pamięta też, że w jakimś sensie byli nieufni wobec przemianowania ZWZ na AK. Myśleli, że AK będzie tworem organizacji o innym „odchyleniu” politycznym, pod zupełnie innym dowództwem i schematem organizacyjnym. Mimo, że ZWZ przemianowane było w 1942 r. na AK, fakt ten jeszcze do nich nie docierał. Bardziej liczyły się lokalne ambicje, że są członkami Związku Walki Zbrojnej, nie gorszymi od Armii Krajowej. Żyli w przekonaniu, że AK jest nowo utworzoną organizacją, do której mają się „przenieść”, więc bardzo się nad tym zastanawiali, a czas upływał na niezdecydowaniu i pewnej stagnacji.

W 1943 r. zwiększyły się represje okupanta wobec polskiej ludności. Prawdopodobnie z uzyskanej informacji w wyniku przesłuchań aresztowanych w lutym tegoż roku, miały miejsce aresztowania kolejnych konspiratorów z ZWZ/AK. Nazwisko Franciszka Kożdonia także dotarło do funkcjonariuszy gestapo, więc w nocy z 25 na 26 czerwca został aresztowany. Aresztowano wówczas także matkę – Franciszkę, braci: Pawła, Janka. Dopytywali się gestapowcy o siostrę Janinę której nie było z rodziną, a gdy matka oświadczyła że nie wie gdzie córka aktualnie przebywa, zaprzestano dalszych pytań o nią. Pewien problem zaistniał z najmłodszym bratem Jurkiem, gdyż miał zaledwie 9 lat, więc ostatecznie został zabrany przez szupoka (asystującemu podczas aresztowania) i odstawiony na posterunek policji.

Po przewiezieniu na gestapo, przetrzymano aresztowanych w piwnicy budynku przy ulicy Św. Józefa w Rybniku. Nie zdjęto im nawet założonych podczas aresztowania samozaciskających kajdanek. Synowie mieli ręce skute z tyłu, natomiast matka z przodu. Następnego dnia odtransportowano ich do więzienia śledczego w Mysłowicach. Spędzili tam aż trzy miesiące, a jak straszne było to więzienie, wiedzą dobrze ci, którzy w nim przebywali. Każde z czworga dzieci i matka byli zamknięci w innej celi.

W książce „Więzienia hitlerowskie na Śląsku, w Zagłebiu Dąbrowskim i w Częstochowie 1935-1945”, Śląski Instytut Wydawniczy, Katowice 1983 r., praca zbiorowa pod red. A. Szefera, tak oto jest przedstawiony przykład znęcania się nad więźniami jednego z oprawców więzienia w Mysłowicach – Kapo Józefa Chejczyka, uczącego regulaminu nowo przybyłych więźniów na oddziale I:„Tu jest lager w Mysłowicach, tu robi się wszystko na komendę. Jak usłyszysz swoje nazwisko, to krzyczysz z całej siły „hier”. Na pytanie, jak ci się powodzi, krzyczysz „gut”. Innych słów nie ma. Za każdą rozmowę więzień otrzymuje 25 bykowców. Jak cię wezwą na przesłuchanie, to zeskakujesz z łóżka, stajesz na baczność i meldujesz głośno „Herr Oberwachmeister, ein Mann zur Verneh-mung”. Po powrocie z przesłuchania stajesz w rogu celi na baczność i meldujesz głośno: „Herr Oberwachmeister, ein Mann von Vernehmung zurück”. Potem wskakujesz na łóżko i kładziesz się na brzuchu z rękami z boku”.
Do łóżek – jak zeznał więzień Erwin Met – trzeba było wskakiwać przepisowo. Po odliczeniu przez kalifaktora do trzech i okrzyku „Ruhe”! więzień musiał już być w łóżku. Jeśli ktoś potem jeszcze się poprawiał, bito go bykowcem i otrzymywał do 25 uderzeń. Na łóżkach trzeba było leżeć w pozycji „na baczność”. Nie wolno było poruszać nogami ani rękami. Za poruszenie się kalifaktor bił bykowcem. W ciągu dnia przez 2 godziny każdy więzień musiał leżeć bez ruchu, a co 2 godziny wzywano do raportowego zejścia z łóżek na komendę i ustawiania się w szeregu. W grupach po 10 więźniów kazano biec do ustępów z podniesionymi do góry rękami i następnie biegiem ustawić się z powrotem w tym samym miejscu. Przy wskakiwaniu do łóżek więźniowie ranili sobie nogi i głowy o drewniane prycze”.Franciszek Kożdoń przebywał w Mysłowicach na bloku nr 1, gdzie całymi dniami trzeba było leżeć na brzuchu. Bardzo wielkie wzruszenie wywoływały w Nim wszelkie wspomnienia o matce. Stąd, mówiąc o pobycie w Mysłowicach, nie osobiste przeżycia były dla Niego ważne, lecz pełna bólu troska o matkę, o to czy zdoła wytrzymać ciągłe leżenie na brzuchu i nieludzkie traktowanie. Przypuszczał że w całym więzieniu obowiązuje taki właśnie rygor.

Po zakończeniu przesłuchań, a zarazem po około trzech miesiącach przebywania w więzieniu w Mysłowicach, przetransportowano go dnia 6.09.1943 r. do KL Auschwitz, gdzie przy formalnościach rejestracyjnych wytatuowano mu na lewym przedramieniu numer obozowy 146601. 7.12.1944 r. transportem zbiorowym przesłany został do KL Buchenwald, gdzie otrzymał numer obozowy 30076.

Matka została przetransportowana do Birkenau dnia 20.07.1943, a po zarejestrowaniu otrzymała numer obozowy 50195., a po jakimś czasie transportem zbiorowym wysłana została do Ravensbrück, i dalej do Neustadt Glewe, gdzie zmarła dnia 29.01.1944 r. Siostrę Janinę także aresztowano 6.09.1943 r. i przewieziono transportem zbiorowym do KL Auschwitz-Birkenau, gdzie otrzymała nr 58417. W Birkenau zachorowała na tyfus, leżała długo w gorączce – nieprzytomna. Wyzdrowiała jednak dzięki pomocy współwięźniarek.

Janina Kożdoń przetrwała w obozie do ostatnich dni jego istnienia, a następnie była jedną z wielu więźniarek – męczenniczek, biorących udział w styczniu 1945 r. w ewakuacji obozu – w „marszu śmierci” z KL Auschwitz do Wodzisławia. Z Wodzisławia wysłana została transportem zbiorowym do Ravensbrück i tam doczekała się wyzwolenia przez wojska amerykańskie.

Pawła Kożdonia (syna), – po przesłuchaniach w więzieniu śledczym w Mysłowicach, przewieziono dnia 23.07.1943 r. do KL Auschwitz i po zarejestrowaniu otrzymał nr 130970. Najpierw pracował w „Zementkomando”, a następnie w „Zimmermannkomando4”. Dowiedziawszy się o zgonie matki, postanowił uciec z obozu, by pomścić śmierć rodziców. Udało mu się to w czasie alarmu lotniczego dnia 29.08.1944, gdyż przebywał wówczas w Auschwitz III – Buna5. Ucieczkę zorganizował samodzielnie, bez liczenia na pomoc z wewnątrz czy zewnątrz. Przygotował sobie schowek pod stosem desek na składowisku drewna, postarał się o drelichowe ubranie robocze z czerwonym pasem na plecach. Pas był na szczęście namalowany farbą łatwo zmywalną – do usunięcia. Do schowka pod deskami wszedł w czasie nalotu i tam usunął farbę z ubrania. Pod deskami przeleżał jedną noc – do następnej nocy. Największy lęk przeżywał, gdy podczas przeszukiwania terenu za zbiegiem, obok jego schronienia (pod deskami) przechodzili SS-mani z psami. W drugą noc po ucieczce wyszedł z ukrycia pod osłoną ciemności nocy i przedostał się na tory kolejowe. Udając robotnika torowego kontrolującego szyny – z kluczem (do dokręcania nakrętek szyn kolejowych) w ręce, przedostał się w okolice Pszczyny. Tam znalazł pomoc u rodziny nauczyciela z Chwałowic – Wojciecha Tomasza. Przebywając u Wojciechów, otrzymał ubranie cywilne od Czesława Kempnego – brata matki. W ubraniu tym przedostał się do Pielgrzymowic w powiecie pszczyńskim. Tam ukrywał się przez kilka tygodni u krewnych ojca, u krewnych matki i znajomych w Pruchnej oraz Bziu Zameckim.

Oswoiwszy się z wolnością, udało się Pawłowi nawiązać kontakt z kompanią konspiracyjnej organizacji ZWZ/AK działającej w powiecie rybnickim, której dowódcą był Antoni Sztajer. Grupa ta przeprowadzała w owym czasie akcje sabotażowe, zdobywanie kartek żywnościowych, broni itp.

Gdy któregoś razu Sztajer otrzymał informację, że u hitlerowca Szewczyka, mieszkającego w Chwałowicach – na osiedlu Brzeziny, znajduje się broń, grupa partyzantów otrzymała polecenie zdobycia tej broni. W akcji brał udział także Paweł. Poszedł pierwszy – celem przeprowadzenia rozeznania, jednak trafił fatalnie, gdyż u Szewczyka przebywało akurat pięciu silnie uzbrojonych szupoków. Paweł posiadał tylko dwa pistolety. Gdy go zauważono, wywiązała się strzelanina, w wyniku której serią z automatu został ranny w nogę. Strzelał do ostatniego naboju, przy czym ostatni nabój zostawił dla siebie. W czasie walki zginął także jeden Niemiec, a drugi został postrzelony w kolano. Paweł Kożdoń zginął śmiercią bohaterską, osłaniając 12.12.1944 r. odwrót swojego oddziału.

W dniu pogrzebu Pawła, którego zakopano pod płotem miejscowego cmentarza, Hitlerjugend6 urządziło demonstrację siły w Chwałowicach, a kulminacyjnym punktem demonstracji było spalenie i rozbicie pancerfaustem7 domu Tkoczów, w którym i Kożdoniowie mieszkali do czasu aresztowania tj. do 1943 r.

Po kilku miesiącach – w wyzwolonej już Polsce, mieszkańcy Chwałowic urządzili Pawłowi Kożdoniowi uroczysty pogrzeb. W harcerskim namiocie ze strażą powstańców i harcerzy, wystawiono trumnę z jego zwłokami, zanim pochowano go na honorowym miejscu cmentarza w Chwałowicach.

Najmłodszy z aresztowanych – Janek Kożdoń, nie był członkiem ZWZ ze względu na swój młody wiek. Często jednak to on pomagał Franciszkowi w dostarczaniu informacji konspiracyjnych do różnych zaufanych osób. Aresztowany wraz z pozostałymi członkami rodziny i przewieziony do Mysłowic, po zakończeniu cyklu przesłuchiwań, został przetransportowany 30.07.1943 r. do KL Auschwitz, gdzie otrzymał numer obozowy 132125. Był zatrudniony w „Nowej Pralni” na nocnej zmianie. Wraz z innymi więźniami roznosił mokrą bieliznę po blokach i rozwieszał ją na strychach tych bloków. Pracował także w Gemajnszaftslager8 – dla pracowników cywilnych, w Deutsche Ausrüstungswerke9. W dniu 24.06.1944 r. transportem zbiorowym dostał się do Buchenwaldu, gdzie spotkał brata Władysława, przebywającego tam od września 1939 r. Nieco później dotarł transportem zbiorowym do Buchenwaldu drugi brat – Franciszek.

Wiosną 1945 r. KL Buchenwald został wyzwolony przez wojska amerykańskie. Jakże wyczekiwali Franciszek, Władysław i Janek Kożdoniowie na klęskę hitlerowskiego zwyrodnialstwa. Nadzieja ta była główną ostoją spędzanych w obozach godzin, miesięcy i lat męczarni, aż – … nastał dzień wyzwolenia. Wielu jednak nie doczekało wolności.

Czy mogli się cieszyć, skoro przeżyte doświadczenia nakazywały niedowierzać, że to piekło na ziemi mogło przestać istnieć. Za bardzo przyzwyczajeni byli do cierpień, które musieli znosić jeszcze wczoraj, nadal żyli świadomością o utraconych najbliższych – którym nie było dane doczekać dnia wyzwolenia. Czy tak łatwo można uporać się z własnymi okaleczeniami? Każdy z więźniów marzył przecież o dożyciu dnia, kiedy się skończy piekło obozowej egzystencji, o powrocie do swoich domów, do bliskich, do normalnego życia. Gdy natomiast otwarły się bramy i przyszła wolność o której marzyli, nie potrafili się z tą prawdą uporać! Pojawiły się pytania: czy pozbędą się snów i widoków, które w obozie były jawą – o ogrodzeniu w którym płynął prąd elektryczny, o komorach gazowych, o krematoriach w których palenie zwłok było codzienną rzeczywistością? Czy wyzbędą się odczucia pokory wobec władzy absolutnej, jaką stanowiły potwory z SS? Czy będą umieli oddychać normalnym powietrzem, gdy tam w obozie oddychało się dymem i swądem z palonych ciał?

Trzej bracia Kożdoniowie – Władysław, Janek i Franciszek, mieli niestety świadomość, że ich rodzina nie spotka się w tym samym składzie osobowym. Ich rodzina została rozbita, zniszczona. Zginął ojciec, matka, brat Paweł, a i losy pozostałego rodzeństwa – siostry Janiny, braci Józefa i Jurka były nieznane. Czy przeżyli? Wróciwszy wreszcie do Chwałowic w maju 1945 r., los oszczędził im dalszych przykrych niespodzianek. Przeżyli obóz Janina i Józef, żył i najmłodszy z braci Jurek, Franciszka powitała zdrowa i cała – narzeczona. Udało Im się jakoś pozbierać psychicznie, a po czasie i fizycznie. Zawzięli się by żyć na miarę tego jak pragnęli tego rodzice.

Jerzy Klistała